Miasto

Gerwin: My, mieszkańcy i mieszkanki

Czy wartości wyznawane przez ruchy miejskie należą do lewicy lub do prawicy?

Odejście trojga radnych z komitetu ruchów miejskich Miasto Jest Nasze w warszawskim Śródmieściu, a potem jeszcze jednego na Żoliborzu, nie wygląda dobrze. Co tu dużo mówić, wygląda fatalnie. Jaki jednak ma to wpływ na działania aktywistów i aktywistek miejskich na przykład w Sopocie? Żaden. Dopiero co złożyliśmy wniosek o zorganizowanie pierwszego w Sopocie panelu obywatelskiego i pomimo oporu ze strony radnych zamierzamy nadal próbować usprawniać demokrację w naszym mieście. Zajmujemy się tym zresztą od lat.

Nie oceniałbym działalności ruchów miejskich przez pryzmat tego, co wydarzyło się w jednej czy dwóch dzielnicach Warszawy. Aktywiści miejscy działają w dziesiątkach miast w Polsce, niektórzy nie są szerzej znani, a ponadto nie wszyscy zdecydowali się na start w wyborach. Udział ruchów miejskich w wyborach był w mojej ocenie ważny, nawet jeżeli nie przyniósł wielu zwycięstw. Wywarł nacisk na pozostałe komitety, w tym partyjne, i wymusił częściowe zmiany w ich programach. Miejmy także nadzieję, że przyczynił się choćby do minimalnej zmiany w sposobie myślenia dotychczasowych prezydentów o rozwoju miast. Ruchy miejskie pokazały bowiem, że nie musi być to wyścig o to, kto wybetonuje więcej, lecz że można postawić na jakość życia.

Nie jest jednak tak, że wszyscy aktywiści miejscy mają dokładnie ten sam pogląd na sprawy miasta. Na przykład w gronie osób, które zajmują się budżetem obywatelskim, są różne opinie dotyczące tego, którą metodę głosowania stosować lub czy głosowanie powszechne jest najlepszym sposobem wyboru projektów. Z kolei w kwestii planowania przestrzennego niektóre pomysły uznałbym wręcz za szkodliwe, jak stawianie wieżowców w pasie nadmorskim. Co zatem określa ruchy miejskie w Polsce? Czy jest coś, co je wyróżnia? W mojej ocenie wspólnym mianownikiem jest myślenie w kategoriach zrównoważonego rozwoju i szacunek dla demokracji, czego wyraz znajdziemy w tezach Kongresu Ruchów Miejskich oraz w filarach Porozumienia Ruchów Miejskich. Samo to, że ktoś działa w organizacji pozarządowej, która zajmuje się sprawami miasta, lub że jakiś komitet jest bezpartyjny, to za mało. Może się bowiem zdarzyć, że ktoś z organizacji pozarządowej będzie promował budowę autostrady przecinającej miasto lub że celem obywatelskiego komitetu wyborczego będzie utrwalenie wszechwładzy lokalnego kacyka. Nie ma to jednak nic wspólnego z wartościami reprezentowanymi przez osoby, które tworzą dziś ruchy miejskie.

My, mieszkańcy i mieszkanki

Czy jednak wartości te przynależą wyłącznie do lewicy lub do prawicy? Moim zdaniem nie. Ten podział, który ma swoje początki w XVIII wieku i trwa do dziś, jest mocno nieprecyzyjny. Bo czy klub radnych PiS, który popiera budownictwo komunalne, partycypację społeczną i utrzymanie szkół publicznych, to lewica? Przecież ten sam klub może przy innej okazji zgłosić rezolucję w sprawie obrony Radia Maryja. Rozumiem, że część osób może być przywiązana do etykietek i myślenia w kategoriach „my, lewica” lub „my, prawica”. 

Czy jednak dla budowania lokalnej wspólnoty nie będzie lepsze myślenie w kategoriach „my, mieszkańcy i mieszkanki”?

Oczywiście, mieszkańcy i mieszkanki mogą mieć bardzo różne poglądy na kierunek rozwoju miasta – jedni mogą chcieć więcej galerii handlowych, inni więcej parków, a dla jeszcze innych ważne będą obiekty sportowe. To jednak nie musi być związane z przekonaniami religijnymi, które dziś, jak mi się wydaje, są w znacznej mierze osią podziału na lewicę i prawicę.

Na poziomie miasta jest wiele spraw, które łączą ludzi, bez względu na ich poglądy w kwestiach obyczajowych lub religijnych. Bycie ateistą lub chodzenie do kościoła nie musi przeszkadzać we wspólnej obronie parku czy zabieganiu o usprawnienie demokracji. Na rowerze jeżdżą do pracy nie tylko anarchiści, podobnie jest z transportem publicznym. Przykładem tego, że koalicje osób o różnych światopoglądach są możliwe w wyborach, są Wadowice i kampania Mateusza Klinowskiego (zdeklarowanego ateisty), który blisko współpracował z zaangażowanymi katolikami. Dlatego nie kłułbym ludzi w oczy etykietkami „lewica” czy „prawica”, bo jest to wykluczające („ja jestem z lewicy, a ty nie”) i niepotrzebnie zraża część mieszkańców i mieszkanek, którzy mogą mieć dziwne wyobrażenia na temat lewicowości lub prawicowości. Celem powinno być miasto, w którym wszyscy czują się dobrze, jakkolwiek idealistycznie by to brzmiało.

Są jednak pewne standardy minimum dotyczące kwestii światopoglądowych, które moim zdaniem powinny być przestrzegane. Start z komitetów wywodzących się z ruchów miejskich osób, które są mizoginami lub homofobami, powinien być wykluczony. Powinno to być uznawane za kwestię podstawową, która nie podlega ustępstwom. Nie traktowałbym tego jednak jako prawicowe lub lewicowe, lecz jako normalne, gdyż związane z szacunkiem dla drugiego człowieka.

Budowanie komitetu na wybory

Logika działań aktywistów i aktywistek miejskich w ramach nieformalnych inicjatyw czy organizacji pozarządowych jest inna, niż gdy bierze się udział w wyborach. Działanie aktywistów i aktywistek miejskich na co dzień to przykładowo naciskanie na prezydenta miasta lub radnych, by wprowadzili w życie jakieś rozwiązanie, bądź też blokowanie niekorzystnych decyzji. Można to robić w kilka osób i zgłaszać różnego rodzaju, mniej lub bardziej radykalne pomysły. Natomiast komitet wyborczy, który chce zdobyć wiele mandatów w wyborach, potrzebuje szerokiego poparcia mieszkańców i mieszkanek, a ci mogą być dość konserwatywni w swoich poglądach na rozwój miasta. Choć może być to oczywiste, to warto przypomnieć, że wybory wygrywa to ugrupowanie, które przekona do siebie największą liczbę wyborców, a nie to, którego postulaty i forma przekazu są atrakcyjne jedynie dla wąskiego grona osób o poglądach skrajnych. To z kolei oznacza, że z pewnych propozycji programowych trzeba zrezygnować – na przykład pomysł zamknięcia całego centrum miasta dla ruchu samochodowego może być z ekologicznej perspektywy słuszny, jednak zapewne będzie on nie do zaakceptowania dla większości mieszkańców i mieszkanek. Przynajmniej nie od razu lub nie bez konsultacji społecznych.

Ruchy miejskie, które startują w wyborach, mogą być na tyle postępowe, na ile postępowi są mieszkańcy i mieszkanki danego miasta. Oznacza to, że jeżeli wynik konsultacji społecznych wskazuje, że mieszkańcy i mieszkanki nie chcą wprowadzenia edukacji seksualnej w szkołach, to nie powinno jej być. A jeżeli chcą, to być powinna.

Wynika to z szacunku dla mieszkańców i mieszkanek, z uznania, że inni ludzie mogą mieć przekonania, z którymi sami możemy się nie zgadzać, oraz z traktowania mieszkańców i mieszkanek w sposób podmiotowy.

Kluczowe jest ponadto zbudowanie w ramach komitetu zgranego zespołu, który ma wspólną wizję miasta, wspólne cele i potrafi ze sobą współpracować. Ludzie powinni po prostu umieć się ze sobą dogadywać. W dużym zespole może się przydać opracowanie formalnych zasad współpracy, które będą w precyzyjny sposób określały sposób podejmowania decyzji czy zasady przyjmowania nowych członków. Dobrze jest, gdy komitet podejmuje decyzje w sposób demokratyczny, by uniknąć modelu wodzowskiego, dzięki czemu jego członkowie i członkinie będą mieli poczucie, że ten komitet współtworzą, a nie są jedynie pionkami pozbawionymi wpływu na to, co się dzieje. Szczególnie istotne jest wypracowanie sposobów na rozwiązywanie ewentualnych konfliktów wewnątrz komitetu oraz dobór właściwych osób. Zaproszenie do współpracy ludzi, którzy mają skłonność do eskalowania konfliktów, czarnowidztwa lub podejmowania decyzji bez konsultacji z resztą grupy, może potem oznaczać, że komitet będzie kulał, a działanie w nim będzie męką. Tymczasem powinno być przyjemnością. Po angielsku ujmuje się to w ten sposób: If it’s not fun, you’re not doing it right.

Przyjrzyjmy się także ordynacji wyborczej – dla ruchów miejskich jest ona dziś niekorzystna podwójnie. Po pierwsze odbiera im mandaty, jak w Gdańsku czy w Krakowie, a po drugie może wymuszać wystawianie na listach osób, z którymi inicjatorom komitetu nie do końca musi być po drodze. Zgodnie z regułami ordynacji opłaca się bowiem wystawić na listach dwa razy tyle kandydatów i kandydatek, ile jest miejsc w radzie miasta, by dzięki temu dostać jak najwięcej głosów. Na przykład w Gdańsku będzie to 68 osób, choć do samodzielnej większości w radzie miasta wystarczy 18 mandatów. Tyle tylko, że w praktyce może w całym mieście nie być wystarczająco wielu aktywistów i aktywistek, którzy chcieliby kandydować. Na samym wstępie niezbędny więc będzie kompromis i zapraszanie osób, które mogą mieć w szczegółach nieco inny pogląd na miasto, osób, które są niesprawdzone. To między innymi dlatego potem, po wyborach, mogą zdarzać się rozłamy lub nieoczekiwane transfery do innych ugrupowań. Uniknąć tego można za pomocą ordynacji, w której wystawić można tylu kandydatów i kandydatek, ile jest sensownych osób. Oznacza to w praktyce odejście od ordynacji z listą. Sama zmiana metody przeliczania głosów na mandaty z metody D’Hondta na metodę Sainte-Laguë, choć ułatwia małym komitetom zdobywanie mandatów, jest po prostu niewystarczająca.

Z kolei w samej kampanii warto używać języka, który będzie zrozumiały dla wyborców, szukać z nimi porozumienia. Mówił o tym niedawno Pablo Iglesias, lider hiszpańskiej partii Podemos: „Większość ludzi jest przeciwko kapitalizmowi, choć tego nie wie. Większość ludzi będzie broniło feminizmu, choć nie czytali Judith Butler czy Simone de Beauvoir. Kiedy tylko widzisz ojca, który zmywa naczynia lub bawi się z córką, kiedy dziadek uczy wnuki, by dzieliły się zabawkami, jest w tym więcej społecznej transformacji niż we wszystkich czerwonych flagach, które możesz nieść podczas demonstracji. Jeżeli nie będziemy rozumieli, że te rzeczy mogą być jednoczące, wciąż będą się z nas śmiali”. I dalej: „Takimi właśnie chcieliby nas widzieć nasi wrogowie – chcieliby, abyśmy byli małą grupką, która mówi językiem, którego nikt nie rozumie. Chcieliby, abyśmy byli w mniejszości, schowani za tradycyjnymi symbolami. Są tym zachwyceni, bo wiedzą, że tak długo, jak będziemy się zachowywali w ten sposób, nie będziemy groźni. Możemy prowadzić naprawdę radykalny dyskurs, opowiadać o organizowaniu strajku powszechnego bez poparcia związków zawodowych, o zbrojnych powstaniach, wymachiwać symbolami i nieść portrety wielkich rewolucjonistów podczas demonstracji, a oni będą tym po prostu zachwyceni! Będą się z nas śmiali. Kiedy jednak zaczynasz przyciągać setki, tysiące ludzi, kiedy zaczynasz trafiać do większości, wówczas zaczynają się bać. I to nazywa się polityka. Tego powinniśmy się nauczyć”.

Wiecie, które miejsce zajmuje obecnie Podemos w sondażach przed wyborami do hiszpańskiego parlamentu? Pierwsze lub drugie, w zależności od sondażu, po niecałym roku działalności.

Podziękowania dla Agnieszki Ziółkowskiej za rozmowę, która wpłynęła na kształt tego tekstu.

Czytaj także:

Joanna Erbel, Ruchy miejskie nie chcę być konserwą 2.0

Kacper Pobłocki, Wskrzeszenie człowieka publicznego

Tomasz Leśniak: Jeszcze będzie Polska przeciw Igrzyskom

Marcin Gerwin, Gdy mniejszość staje się większością

Piotr Uziębło: Obecny sposób podziału mandatów sprzyja największym [rozmowa Marcina Gerwina]


__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Marcin Gerwin
Marcin Gerwin
Specjalista ds. zrównoważonego rozwoju i partycypacji
Specjalista ds. zrównoważonego rozwoju i demokracji deliberacyjnej. Z wykształcenia politolog, autor przewodnika po panelach obywatelskich oraz książki „Żywność przyjazna dla klimatu”. Współzałożyciel Sopockiej Inicjatywy Rozwojowej, publicysta Krytyki Politycznej.
Zamknij