Dudę łatwo jest obśmiać. Ale czy wiemy, jak mu się przeciwstawić?
Jarosław Kaczyński krótko po wyborach spacyfikował Andrzeja Dudę, zmuszając go do podpisania ułaskawienia Mariusza Kamińskiego i nominowania PiS-owskich sędziów Trybunału Konstytucyjnego. Od tego czasu pomijanie Andrzeja Dudy w politycznych analizach i kalkulacjach ma sporo sensu, bo przestał być autonomicznym graczem i nawet prezes Kaczyński czasami nie zauważy jego wyciągniętej ręki. Całkowite pominięcie Dudy jako symptomu toczących się w Polsce procesów politycznych jest jednak błędem. Jego grymasy, chaotyczne działania i wzruszenia są odzwierciedleniem sytuacji sporej części elektoratu, który zagłosował na PiS.
Duda w kampanii wyborczej osiągnął coś więcej niż zaprezentowanie innej twarzy PiS-u. Zdołał zdyskontować nadzieje na pokoleniową zmianę w polskiej polityce, która nie byłaby przy tym totalną demolką. Dokładnie pamiętam debatę prezydencką, w której większość kandydatów proponowała w zasadzie całkowitą likwidację podatków, a Duda wypowiadał się umiarkowanie, mówiąc o potrzebie umacniania państwa i finansowania wspólnotowej polityki.
Było w jego kampanii sporo konserwatyzmu, a nawet wątki nacjonalistyczne (niechlubne słowa dotyczące Jedwabnego), ale przeważało wyrażanie większych oczekiwań, jakie ludzie mogą mieć wobec państwa w zakresie ochrony prawnej i zwłaszcza polityki społecznej. Gdyby Duda występował w kampanii tak jak na pogrzebie Inki i Zagończyka, z pewnością nie przyciągnąłby innych wyborców niż tych, którzy głosowali na PiS w poprzednich siedmiu przegranych przez tę partię wyborach. Tymczasem wizerunek w miarę cywilizowanego konserwatysty obiecującego powszechniejsze wykorzystanie gospodarczej prosperity dał części umiarkowanych wyborców alternatywę wobec głosowania na skompromitowanych polityków PO.
Po wyborach parlamentarnych wyborcy ci zostali wystawieni na próbę. Radykalizm i tempo działań Kaczyńskiego zaskoczyły ich pewnie tak samo jak Dudę. Nie są oni oczywiście, podobnie jak prezydent, niewolnikami Kaczyńskiego, ale mechanizmy dysonansu poznawczego każą im się jeszcze trzymać niedawnych decyzji.
Działania Dudy można interpretować jako wyraz odnalezienia się w tej dziwnej sytuacji.
Miota się on pomiędzy symbolicznym przyłączeniem się do PiS-owskiej konserwatywnej rewolucji (realnie uczestniczy w niej, od kiedy podpisał dokumenty podsunięte przez Kaczyńskiego), a próbami zrównoważenia jej skutków. Zdarzyło mu się apelować o wybaczenie i pojednanie w rocznicę katastrofy smoleńskiej, co stawiało go w opozycji do dominującego przekazu jego partii. Z drugiej strony, potrafi dać się ponieść retoryce walki ze zdrajcami ojczyzny, stawiając znak równości między czasami stalinizmu i III RP. Nie przeszkadza mu to kilka dni później dziękować Lechowi Wałęsie za to, że umożliwił w Polsce wielką zmianę w stronę solidarności i normalności i ściskać mu rękę w kościele.
Działania Dudy nie ograniczają się tylko do tych chaotycznych ruchów w obrębie konwencjonalnych narracji. Oferuje swoim wyborcom typ doświadczenia, który może stać się dla nich sposobem integracji z projektem PiS-owskiej zmiany.
Symptomatyczne jest tutaj jego wystąpienie w Dziewierzewie, gdzie nadawał szkołom imię zmarłego w katastrofie smoleńskiej ppor. Uleryka. Powiedział tam m.in.: „To mnie powierzono misję udania się do Moskwy po to, żeby towarzyszyć w drodze do Polski trumnie z ciałem pierwszej damy, pani prezydentowej Marii Kaczyńskiej. Obowiązek, który tam miałem, polegał również na tym, żeby dopilnować, aby wszystko odbyło się w sposób godny. Tak jak na to zasługiwała pierwsza dama Najjaśniejszej Rzeczypospolitej. Marka już wtedy nie było, nie mógł tej misji wykonać, ale ja mam takie poczucie, że dopełniłem tego za niego. I w tym sensie, w jakimś stopniu stałem się jego towarzyszem broni”. Mówiąc ostatnie zdania, był poruszony i otarł szybko łzę.
Całą tę sytuację można krytykować jako słaby teatr i cyniczną rozgrywkę, jest tutaj jednak coś więcej. Duda jest realnie wzruszony i wystąpieniu towarzyszą autentyczne emocje. On naprawdę wprowadził się w stan egzaltacji nie tylko przypomnieniem sobie zmarłego oficera, ale przede wszystkim tym, jak przedstawił swoją relację z nim. Jadąc do Moskwy, stanął z nim na jednej linii frontu, współdzielił jego cierpienie i stworzył wspólnotę broni, czyli rodzaj nadnaturalnego porozumienia wynikającego ze znalezienia się w sytuacji zagrożenia życia.
Duda proponuje pewien schemat doświadczania siebie, który odnieść można nie tylko do katastrofy smoleńskiej, ale także do innych traumatycznych wydarzeń, jak choćby powstanie warszawskie czy los tzw. żołnierzy wyklętych. To rodzaj komunii cierpienia, w którym na pierwszym miejscu postawione zostają nie realnie cierpiące osoby, którym można pomóc, ale sam podmiot rozkoszujący się rozsnuwaną przez siebie wizją bycia ofiarą. To podstawienie siebie pod ofiarę uprawomocniać może wszelkie działania polityczne, które przedstawione zostaną jako kontynuacja walki i wypełnianie zobowiązań.
„Oferta” Dudy wydaje się jakby skrojona na jego umiarkowanych wyborców, którzy nie doznają szczególnie mocno realnych cierpień, ale mogą dać się uwieść na cierpienie jako doświadczenie estetyczno-polityczne. To, że takiego cierpienia nie można łatwo załagodzić, i to, że podmiot działający pod jego urokiem uważa się za niewinny i słaby, sprawia, że skłonny jest zaakceptować skrajne posunięcia.
Jest całkiem prawdopodobne, że Duda w amebowych ruchach w poszukiwaniu uznania roztrwoni resztki swojego politycznego kapitału. Może też jednak odegrać rolę polityka przytrzymującego przy PiS umiarkowany elektorat i dokonującego jego radykalizacji.
Przeciwstawienie się tej tendencji wymaga czegoś więcej niż obśmiania.
Jeśli nie będziemy walczyć o inny sposób odniesienia się do cierpienia – taki, który uwzględnia żyjących ludzi i wzywa do solidarności z nimi oraz zmiany społecznej – oferta Dudy może okazać się szczególnie niebezpieczna.
**Dziennik Opinii nr 249/2016 (1449)