Exposé premier Beaty Szydło w jednym zdaniu: miękki populizm, za którym skrywa się twarda ręka.
Na razie Beata Szydło starała się – z małymi wyjątkami – nawet nie wchodzić na sporne pola, co mogłoby uzbroić opozycję w argumenty do polemiki. A i sama do argumentów niespecjalnie chciała się odwoływać. Nie mówiła, dlaczego powinniśmy realizować taką lub inną politykę w dziedzinie gospodarki czy spraw zagranicznych – dawała za to do zrozumienia, że poprzednia polityka była zła, a teraz będzie dobra.
Winy PO – faktyczne i urojone – to źle wydawane fundusze unijne, za drogie autostrady, „zabieranie dzieci za niskie dochody”, deindustrializacja Śląska i zapaść polskiego górnictwa. A remedium? „Rząd, który będzie słuchał obywateli”. W klinczu PO-PiS-u, z którego chyba do końca jeszcze nie wyszliśmy, naturalnym punktem odniesienia dla polityków jednej partii jest ta druga – i stąd ten brak zaczepienia propozycji Beaty Szydło w czymś innym niż tylko potrzeba wyraźnego odcięcia się od stylu rządzenia poprzedników.
Tam, gdzie PO było „niepodmiotowe” – w relacjach z Brukselą i Berlinem – tam Szydło ma być podmiotowa. Tam, gdzie politycy PO nie bywali, tam teraz zabije serce Polski, a jeszcze „Łódź rozkwitnie”. Tam natomiast, gdzie rząd PO się zapędzał – zamach na sześciolatki – tam PiS pochyli się z troską nad oszukanymi obywatelami i złe trendy zawróci. Trudno interpretować to wystąpienie inaczej niż najbardziej dosłowne z możliwych zadeklarowanie odwrócenia kursu – i o tym ono właściwie traktowało.
Zepchnięta na margines opozycja kwili: „gdzie te pieniądze, skąd je wziąć”, powtarzając jak refren zarzut o rozdawnictwie i budżetowej nieodpowiedzialności.
PO więc wraca do swojego momentu założycielskiego: razem z prezesami i ekspertami organizacji pracodawców próbuje z tylnej ławy ganić zbyt rozrzutny rząd i wytykać luki po stronie wpływów budżetowych lub zbyt mało liberalną orientację. Panie i panowie, za „zbytnie rozdawnictwo” to nikt jeszcze wyborów w Polsce nie przegrał. Ewentualnie za zbyt małe.
Gdzie więc szukać programu pozytywnego? To „PiSmodernizacja” – program rozwoju gospodarki opartej na polskich firmach, polskim kapitale i polskich inwestycjach (narodowy kapitalizm, o którym pisał Edwin Bendyk). Prezentuje się on oczywiście lepiej na poziomie sloganów, niż gdyby spróbować przekuć go na konkrety. Ale i nie po to jest, niestety, exposé. Beata Szydło może więc w nieskończoność opowiadać banały o tym, że polska gospodarka polską firmą stoi. Bez wdawania się w niuanse: Rada Biznesu będzie pomagać każdemu, małym firmom obniżymy CIT, a wielkie zyskają na publicznych inwestycjach i, cokolwiek to znaczy, „uwolnieniu polskiego kapitału”. Będzie i polska zbrojeniówka, i polskie gry komputerowe, może jedno i drugie na Śląsku, do tego płace wzrosną, pojawią się miejsca pracy, a mali i średni na tym nie stracą.
Pojawiają się tu także sprawy naprawdę istotne i niedające się zbyć wzruszeniem ramion: wyższa płaca minimalna, wzrost udziału inwestycji publicznych w PKB, przejście na budżetowy („brytyjski”) system finansowania służby zdrowia i podwyżki dla jej pracownic i pracowników – to są konkrety. PO czy Petru nie ma instrumentarium ani nawet pomysłu, jak inaczej się do nich odnieść, niż tylko krytykując rozmach tego projektu, nawet jeśli pozostaje on tylko w ogólnym zarysie. A fakty są takie, że Polska, aby faktycznie z „pułapki średniego rozwoju” się wydostać, potrzebuje bodźców państwowych, o których mówi Szydło. Zamiast więc powtarzać nadmuchane obawy liberalnej części opinii publicznej, lepiej się zastanowić, czy w projekcie „narodowego kapitalizmu” rzeczywiście chodzi o jakąś przebudowę systemu gospodarczego czy tylko „unarodowienie” języka, w jakim się z nim mierzymy?
Dotychczasowe nominacje PiS-u wskazują na to drugie, ale po czynach ich poznacie. Wszystkich zadowolić się nie da, więc ostatecznie zamiast socjalnej rewolucji pojawić się może „narodowa kontrrewolucja” w stylu Orbana przeciwko rynkom i złym międzynarodowym firmom, która nawet jeśli trafnie diagnozuje problemy (niskie płace, gospodarka podwykonawcy, niskie wypływy podatkowe), to poprzez dalszą prywatyzację zadań państwa (pod hasłem rodziny i jej odpowiedzialności) i wsparcie dla lokalnych, a nie międzynarodowych, oligarchów przy tylko pogłębia problemy. Poparcie dla głośnych i strategicznych inwestycji w rodzaju gazoportu czy zbrojeniówki – alternatywnie: stadionów i nawet autostrad – nie zmienia sytuacji pracowników, ale pozwala ogrywać medialnie „budowanie silnej gospodarki narodowej”. Tylko że to już do pewnego stopnia robiła Platforma – używając po prostu innego języka.
Dlatego im bardziej trzeba będzie zdzierać paznokcie na walce z oporem rynkowej gospodarki, która wcale nie spieszy się do „unarodowienia”, tym bardziej trzeba będzie wygrywać potyczki na łatwiejszym polu – kultury, edukacji, polityki historycznej. „Pamięć polskich bohaterów” i „kanon lektur” oznacza tzw. żołnierzy wyklętych, Sienkiewicza, JPII i Lecha Kaczyńskiego w szkołach i na akademiach.
Kultura unarodowieniu poddaje się dużo łatwiej niż gospodarka.
A kolejka instytucji do przejęcia jest długa: telewizja, radio, muzea, teatry. Nawet jeśli energii nie starczy na polskie inwestycje, to starczy ich na typowo polski spektakl: wojny kulturowe na ulicach. Pierwsza „różańcowa okupacja” już za chwilę we Wrocławiu, gdzie teatr wystawia „porno-spektakl”. Skądś trzeba brać paliwo do mobilizowania wiernych wyborców, na wypadek, gdyby gospodarka nie chciała zmieniać się tak szybko, jak to zapiszemy.
Wszystko to zostało sprzedane nam wyjątkowo, jak na PiS, subtelnie – żadnego rewanżyzmu, tylko dobra zmiana. W praktyce realizować ją będą takie gołębie jak Gowin, Macierewicz, Kurski, Ziobro i Kamiński. Exposé wspaniale ich schowało – i temu od początku miało służyć.
**Dziennik Opinii nr 322/2015 (1106)