Kraj, Weekend

Wiech: Dlaczego Polska nie ma elektrowni jądrowej (i dlaczego powinna mieć od dawna) [rozmowa]

Skasowanie „Żarnowca” to jedna z najtragiczniejszych w skutkach decyzji w historii polskiej energetyki. Gdyby dokończono ten projekt, to bylibyśmy w zupełnie innej sytuacji obecnie, jeżeli chodzi o ciężary wynikające z polityki klimatycznej Unii Europejskiej – mówi Jakub Wiech.

Michał Sutowski: Elektrownia Jądrowa „Żarnowiec” nie mogła zostać dokończona na przełomie lat 80. i 90.: rząd PRL nie miał już na nią pieniędzy, a i nastroje społeczne po katastrofie w Czarnobylu wyraźnie temu nie sprzyjały. Czy dla rządu Tadeusza Mazowieckiego likwidacja elektrowni w budowie to była naturalna decyzja?

Jakub Wiech: Powody, dla których Żarnowiec skasowano we wrześniu 1990 roku, wyjaśnia osoba, która wzięła na siebie ciężar tej decyzji, a więc ówczesny pan minister przemysłu Tadeusz Syryjczyk. Kluczowe były dwie okoliczności: po pierwsze, Polska miała wtedy bardzo duże zasoby energii pochodzącej z węgla, nie spodziewano się, żeby w przewidywalnej perspektywie miało jej za braknąć, ani tym bardziej nie spodziewano się istotnego skoku zapotrzebowania.

A wręcz przeciwnie, bo część energochłonnego przemysłu była przeznaczona do likwidacji.

Skoro dodatkowe moce nie są niezbędne, a projekt jest bardzo kosztowny, to należy z niego zrezygnować – tak myślano. Pan minister pisał też, że pojawiły się uzasadnione obawy co do bezpieczeństwa. Ten argument się jednak, moim zdaniem, słabo broni, jeśli spojrzymy na to, co robili wówczas Czesi czy Słowacy, w 1990 roku będący jeszcze w jednym państwie.

Sąsiedzi mieli podobną sytuację?

Energetyczną – tak. Oba kraje miały wtedy bardzo duży udział węgla w miksie energetycznym, przy czym Czesi węgla kamiennego i brunatnego, a Słowacy brunatnego. Również mieli plany rozwoju energetyki jądrowej, choć bardziej zaawansowane od nas, bo na Słowacji działały dwa, a w Czechach aż cztery energetyczne reaktory jądrowe. Co więcej, początki czechosłowackiego atomu były bardzo trudne – u jego zarania doszło do awarii reaktora KS 150, który działał w elektrowni w Jaslovskich Bohunicach. Jednostka została zamknięta, a sprawa wywołała popłoch w kadrach zarządzających państwem.

Obwarzanek uzbrojony i geopolityka zielonej transformacji

A jednak zachowali się inaczej niż rząd Mazowieckiego.

Czesi w Temelínie i Słowacy w elektrowni Mochovce zrobili do pewnego momentu to samo co Polacy: zamrozili projekty ze względu na katastrofę gospodarczą ZSRR i państw satelickich. Uznali, że na razie nie ma finansowych możliwości kontynuowania tych przedsięwzięć, że trzeba poczekać na ukształtowanie się nowego ładu gospodarczego, ale też na wyklarowanie się nowych możliwości pozyskania finansowania dłużnego. Po kilku latach, mniej więcej od połowy lat 90. obie budowy zostały jednak odmrożone i w tym momencie zarówno Temelín, jak i Mochovce są ważną częścią ich miksu; Czesi też ogłosili ostatnio rozbudowę kolejnej elektrowni jądrowej Dukovany. A Słowacy właśnie kończą rozbudowę Mochovców…

Nie było pieniędzy ani potrzeby w danym momencie – OK. Ale skoro i my, i nasi południowi sąsiedzi mieliśmy podobną sytuację, to czemu oni zamrozili, a my zlikwidowaliśmy?

Tam nie było tak silnego lobbingu ze strony górniczych związków zawodowych i w ogóle aż tak wielkiego wpływu sektora wydobywczego na politykę. Do tego Czesi i Słowacy startowali jednak z innego punktu, bo już mieli działający atom u siebie – łatwiej było tłumaczyć rozbudowę sektora jądrowego spodziewanym wzrostem gospodarczym w przyszłości. W Polsce lat 90. w energetyce węgiel nie tyle dominuje, ile praktycznie odpowiada za nią w całości, a to dawało potężne narzędzia wpływu na ośrodki decyzyjne. Ale mimo tych wszystkich uwarunkowań chcę powiedzieć jasno: skasowanie Żarnowca to jedna z najtragiczniejszych w skutkach i najgorszych decyzji w historii polskiej energetyki. Gdyby dokończono ten projekt, to bylibyśmy w zupełnie innej sytuacji obecnie, jeżeli chodzi o ciężary wynikające z polityki klimatycznej Unii Europejskiej.

Ale przecież gdyby tę budowę dokończono, to byłyby – zgodnie z planami z lat 80. – dwa bloki po 440 megawatów, to jest ledwie kilka procent miksu energetycznego.

Mielibyśmy ciągłość kadrową – wykształconych operatorów, nadzór, badaczy, to raz. Dwa, że mielibyśmy potencjał na rozbudowę mocy, a przecież dobudowanie bloków do istniejących elektrowni jest dużo prostsze niż stawianie ich od zera. Po trzecie, już zamrożenie Żarnowca spowodowało, że drugą elektrownię planowaną w latach 80., a więc Warta-Klempicz, skasowano na etapie wstępnej lokalizacji. Powtórzę: bylibyśmy w zupełnie innym miejscu.

Po likwidacji Żarnowca w polityce energetycznej panowała wokół atomu cisza, aż do roku 1999 – temat podjął rząd Buzka. Co się zmieniło?

Tamten rząd, co do zasady, myślał dość perspektywicznie, o energetyce i nie tylko. Pan minister Janusz Steinhoff przeprowadził całkiem udaną reformę sektora górniczego na Górnym Śląsku, likwidując 20 kopalń, pojawiły się pierwsze plany budowy gazociągu pod Bałtykiem do Norwegii – to w kontekście dywersyfikacji źródeł gazu. Ale rządzący wiedzieli też, że Unia Europejska, do której zamierzaliśmy za kilka lat wstąpić, podpisała protokół z Kioto z 1997 roku.

Nasze auta i hulajnogi napędza krew kongijskich dzieci

Zakładający redukcje emisji gazów cieplarnianych w stosunku do poziomu z roku 1990.

Jeżeli przejrzeć jego postanowienia, gdy chodzi o cele dla Unii Europejskiej, to z nich wynika de facto wdrożenie systemu handlu emisjami, nad którym prace ruszyły właśnie wtedy. Orientacja w dokumentach UE w kwestii polityki klimatycznej pozwalała się domyślić, że w ramach tej organizacji będą cięte emisje gazów cieplarnianych oraz że wycofywanie się z branż o wysokiej intensywności emisji stanie się trendem światowym. Zrozumieli to szybko Niemcy, którzy już trzy lata po Kioto wdrożyli pierwsze ustawy dotyczące energii odnawialnych, które zapoczątkowały tzw. Energiewende, kontynuowaną przez kolejne rządy – i wyznaczyły trendy w niemieckiej gospodarce, które obserwujemy do dziś.

Ale rząd Jerzego Buzka zamykał kopalnie węgla, a nie elektrownie węglowe. A emisje pochodzą ze spalania, a nie wydobycia…

Tak, ale w latach 90. dla węgla jako źródła energii w Polsce nie było sensownej alternatywy. Źródła odnawialne były jeszcze ekstremalnie drogie i niewydajne, ich efektywność kosztowa i energetyczna znacząco wzrosła tak naprawdę dopiero po rozpoczęciu rewolucji energetycznej w Niemczech, bo ona napędziła rozwój technologii. Gaz był z kolei kłopotliwy ze względów geopolitycznych. Szukaliśmy, co prawda, sposobów na uniezależnienie się od Rosji, która już wtedy badała możliwości budowy gazociągu północnego, późniejszego Nord Stream, ale to nie były warunki do rozbudowy mocy w energetyce opartych na tym surowcu. Również energetyka wodna w Polsce nie jest rozwiązaniem, bo jej potencjał to około 2 gigawaty w skali kraju, patrząc całościowo, to jest praktycznie nic. W tej sytuacji alternatywą był atom – bo OZE były pomysłem dla tych krajów, które inwestowały z myślą o przyszłych przewagach konkurencyjnych. Ale to osobny temat.

Podjęcie tematu za Buzka nie przełożyło się na nic konkretnego, potem w czasach rządów Leszka Millera w sprawie atomu panowała cisza. Rząd Belki w 2005 roku wskazuje na „potrzebę debaty”, rok później premier Kaczyński mówi, że „warto porozmawiać” o atomie, ale nic z tego nie wynika. Rozumiem, że cały czas prądu nam starcza, więc wydaje się, że nie ma o czym gadać? Czy może po prostu zbyt świeżo mamy w pamięci katastrofę z kwietnia 1986 roku?

Podejrzewam, że tak, tzn. dominuje podejście, że nie ma potrzeby. Oczywiście warto powiedzieć, że wyzwania bezpieczeństwa w związku z doświadczeniem Czarnobyla są demonizowane – to był wyjątkowy na tle Europy reaktor RBMK, jeszcze bardziej wyjątkowa była procedura testowa, której go poddano. W blokach typu WWER, instalowanych wtedy w krajach satelickich ZSRR, nie dałoby się jej powtórzyć, choćby odtworzono wszystkie warunki eksperymentu. Natomiast jeśli chodzi o tamten czas, pierwsze lata XXI wieku, warto powiedzieć o kontekście europejskim.

Atmosfera jest dla atomu korzystna?

Niekoniecznie dla jego rozbudowy. Wtedy Europa była względnie nasycona mocą jądrową, bo we Francji kończono realizować tzw. plan Mesmera z połowy lat 70., który pozwolił zbudować kilkadziesiąt reaktorów. Na początku XXI wieku okazało się, że jest już ich nawet zbyt dużo, o czym świadczył wskaźnik wykorzystania mocy we francuskiej energetyce jądrowej: około 60 proc., co przy wysokich kosztach stałych było poważnym problemem. Niemniej, w Niemczech w tym czasie działa jeszcze gigantyczna flota elektrowni jądrowych, łącznie 22 GW mocy zainstalowanej, czyli bardzo dużo. Na Litwie działa elektrownia Ignalino, zamknięta dopiero w 2009 roku. Inaczej mówiąc, sytuacja energetyczna w okolicy jest mocno stabilna.

No i cały czas mamy węgiel.

Tak, a lata 2002–2011 to jest okres hossy na światowym rynku węgla, dzięki czemu nasze kopalnie mogą zarabiać bez większych przeszkód. Nikt z decydentów w takich warunkach nie myśli o jakiejkolwiek transformacji energetycznej. Po prostu nie ma bodźców, które by do tego popychały.

Ta hossa wynika z czego?

Kolosalnego wzrostu gospodarczego Chin, które zaczęły masowo importować węgiel – a przerwanie tej hossy również wynika z decyzji Chin, tym razem o ograniczeniu importu. My w czasach tej koniunktury na węgiel zachowaliśmy się jak ten nieszczęsny konik polny z bajki La Fontaine’a, który śpiewał radośnie, zamiast przygotować zapasy na zimę, a potem zapobiegliwa mrówka nie chciała mu żyta pożyczyć, nawet na procent. Bo to, że zima nadchodzi, powinniśmy byli przewidzieć.

Masz działkę na złożach? Domu na niej nie postawisz

Znaczy, że z tą zmianą klimatu i gazami cieplarnianymi to jest tak na serio?

Już na początku pierwszej dekady XXI wieku powinniśmy byli zrozumieć, jak wiele się zmieni przez kolejnych 20 lat. Szczególną cezurą jest dla mnie rok 2003, czyli moment wdrożenia przez Unię Europejską systemu handlu emisjami. To był wyraźny sygnał, że polska energetyka już wkrótce zostanie obarczona dodatkowymi kosztami, które sprawią, że będzie albo niekonkurencyjna, albo przynajmniej miała znacznie pod górkę, jeżeli chodzi o możliwości wspierania gospodarki i zarabiania na siebie samą. Trzeba coś było z tym zrobić, obserwować to, co robią Niemcy i Duńczycy, którzy rozwijali własne technologie wiatrowe, ale też porównywać się z Czechami, Słowacją, Węgrami czy Rumunią, bo wszędzie tam działały elektrownie jądrowe. I rozpocząć wielką transformację energetyczną, a przynajmniej stworzyć ramy polityczne takiego procesu.

Ale czy koszt emisji nie był na początku wyjątkowo niski?

To prawda, wykup i umorzenie uprawnień do emisji to był marginalny koszt w energetyce – poziom startowy cen wynosił kilka euro za tonę CO2, zresztą niemal wszystkie uprawnienia otrzymywaliśmy wtedy za darmo; dzisiaj koszt wynosi na rynku około 75 euro za tonę.

I cały czas mieliśmy wysokie rynkowe ceny węgla, więc łatwo było zakładać, że skoro go mamy u siebie pod ziemią, to po co szukać nowych źródeł. Ale kiedy, pana zdaniem, był ostatni moment, kiedy po prostu nie dało się zamieść tematu pod dywan?

Z mojego punktu widzenia to byłby rok 2007, kiedy Unia Europejska przyjmuje pakiet celów klimatycznych na rok 2020, tzw. 3×20: zakładał on zwiększenie efektywności energetycznej gospodarki o 20 proc., tyle samo udziału odnawialnych źródeł w miksie i zredukowanie emisji o 1/5. W Polsce w ogóle nie zrozumiano wagi tego zobowiązania, zresztą pominięto je też medialnie, bo były bardziej emocjonujące tematy: mniej więcej wtedy, kiedy je przyjmowano, pan wiceminister edukacji Mirosław Orzechowski ogłaszał, że rząd PiS pracuje nad projektem ustawy o zakazie propagandy homoseksualnej w szkołach, i na tym skupiły się media. Zresztą, politycy też byli średnio zorientowani w sprawie: niewiele ponad dwa lata wcześniej, w grudniu 2004 – to był jeszcze za rządów pana premiera Marka Belki – głosowano w Sejmie nad wdrożeniem systemu ETS do polskiego prawa. I wtedy wszyscy z 390 posłów i posłanek głosujących na sali byli za. Nikt nie był przeciw, nikt się nie wstrzymał.

Może leżało im na sercu dobro planety?

Ja jestem zdania – i nie tylko ja – że nie rozumieli, nad czym głosują. Uważali, że polityka klimatyczna to jest coś takiego jak np. normy dotyczące homologacji aut. Unia to na nas wymusza, ale w sumie nic groźnego z tego nie wynika. Tymczasem już wtedy było wiadomo, że polityka klimatyczna wyznacza kierunek rozwoju gospodarki. Te wszystkie sygnały, które do nas płynęły, a które zostały odebrane trafnie w innych państwach regionu, nam jakoś umknęły. A już niedługo później, bo w roku 2011, cały proces przyspiesza: wtedy to Komisja Europejska wydaje instrukcję, wedle której w roku 2050 emisje z Unii Europejskiej powinny być o około 80 procent niższe od poziomu z roku 1990. A przecież to jest stan bardzo bliski neutralności klimatycznej!

Ale w roku 2011 do roku 2050 brakuje 39 lat. W polityce to jest przecież wieczność.

A konkretnie 10 cykli wyborczych do parlamentu, więc politykom się to nie mieści w horyzoncie. Uważam, że to jest oznaka astronomicznej słabości polskiego państwa, że my nie mamy czegoś, co można by uznać za deep state, ani żadnego w miarę zorganizowanego środowiska, które by mimo wszystkich zawirowań politycznych trzymało nasze długoterminowe interesy pod lupą i analizowało przez ich pryzmat chwilową sytuację polityczną. Jeśli przeczytamy polskie dokumenty strategiczne, np. kolejne opracowania Polityki Energetycznej Państwa, to one wszystkie były nieaktualne w chwili przyjęcia!

Mówimy o ignorowaniu sygnałów płynących z UE, ale ja czytam, że np. premier Donald Tusk w 2008 roku zapowiedział, że wybudujemy nawet dwie elektrownie atomowe, podał nawet przybliżone lokalizacje – Pomorze i Podlasie. Co prawda zrobił to na wręczeniu dyplomów w… Gdańskiej Akademii Medycznej, więc kontekst był trochę od czapy, niemniej taka deklaracja padła. Niedługo potem powstaje Departament Energetyki Atomowej w Ministerstwie Gospodarki, toczą się konsultacje, a liczbę kilkunastu lokalizacji ograniczono do trzech. Czy coś się faktycznie wtedy działo, czy atom był wydmuszką PR-ową, niczym Strategia Polska 2030?

To, co łączy obecny rząd pana premiera Tuska z rządem pana premiera Tuska sprzed 15 lat, to problem z komunikacją. Wtedy również decyzje związane z energetyką ogłaszano w sposób niezwykle chaotyczny. Te wspomniane trzy najważniejsze lokalizacje, czyli Gąski, Choczewo i Żarnowiec, ich mieszkańcy i włodarze poznali z konferencji prasowej premiera. Krótko mówiąc, usłyszeli w telewizji, że są na krótkiej liście do stawiania elektrowni atomowej i to wywołało u nich ogromny – i zrozumiały – sprzeciw. Ci ludzie żyli przecież pod dużo silniejszym niż my obecnie wpływem odium Czarnobyla. Wkrótce później, w 2011 roku wydarzyła się Fukushima…

Żarnowiec: dlaczego w Polsce nie udało się wybudować elektrowni atomowej [rozmowa]

Ale pamiętam dość dobrze Tuska, który dzień–dwa po tej katastrofie mówi w polskiej telewizji coś takiego mniej więcej, że jesteśmy pod wrażeniem tragicznych obrazów z Japonii, ale jednak pamiętajmy, że w naszym regionie nie ma trzęsień ziemi.

Tak, ale to nie zmienia recepcji społecznej Fukushimy, która tym bardziej czyniła komunikację w kwestii atomu sprawą najwyższej wagi. Tymczasem mieszkańców gmin, gdzie rozważano lokalizacje, potraktowano skandalicznie – jak się ktoś dowiaduje z mediów, że mu obok domu stanie reaktor, to ma się prawo oburzyć. Reagowano bardzo emocjonalnie: dla mnie dowodem na to jest np. postawiona w tym czasie kapliczka Matki Boskiej z hasłem „Broń nas od atomu”.

OK, komunikacja komunikacją, ale rząd PO-PSL powołał spółkę PGE EJ, która miała zająć się projektem atomowym. Co ona właściwie zrobiła?

Bardzo niewiele, jak na siedem lat działalności, od 2008 do 2015 roku. To jest czas, który rządowi PiS-u wystarczył do tego, żeby wybrać partnera technologicznego – przy wszystkich zastrzeżeniach co do trybu tego wyboru – wskazać konkretną lokalizację, przeprowadzić decyzję środowiskową i lokalizacyjną, zakończyć konsultacje transgraniczne i dojść do momentu, w którym jesteśmy teraz, czyli mniej więcej rok do podpisania umowy wykonawczej, jeżeli oczywiście Komisja Europejska nie zakwestionuje nam modelu finansowania. Natomiast wtedy, za czasów rządu PO-PSL nie robiono tego wszystkiego, projekt posuwał się ekstremalnie wolno.

Nie było woli politycznej? Tylko pozorowanie?

Ja myślę, że początkowo wola mogła być. Te pierwsze lata, okres 2008–2011, mogły faktycznie upływać na zasadzie: chcemy to zbudować, widzimy taką potrzebę, w rzeczywistości odbieramy sygnały z Unii Europejskiej, z węglem są różne problemy…

Ale?

Ale w 2011 roku dochodzi do połączenia kilku czynników, które tę wolę rządowi odbierają. Po pierwsze, kończy się globalna hossa w górnictwie i nagle okazuje się, że Kompania Węglowa jest bankrutem. Wymaga ogromnej pomocy państwa, połączonej z restrukturyzacją całego sektora górniczego – a to jest zawsze problem w perspektywie wyborów.

Ale to mógłby być argument na dwie strony: węgiel jest nie do utrzymania, przyspieszmy transformację…

Tak, ale wnioski były inne: właśnie pada nam największa spółka wydobywcza w Europie, musimy coś z tym zrobić i w kolejnych latach tam właśnie kierowane są wszystkie siły i środki.

No i jeszcze na Euro 2012. To jest czas budowy stadionów i autostrad.

Tak, a polscy politycy mają niewiele… wolnych slotów do poświęcenia uwagi wielkim projektom. Ale sektor węglowy był, moim zdaniem, ważniejszy. I żeby było jasne, to nie jest problem jednej partii, tej rządzącej czy tej w opozycji. Jak prześledzimy narracje wyborcze w latach 2014–2015, to pani premier Ewa Kopacz z PO mówi, że: „w przeciwieństwie do moich oponentów politycznych nie mam w tyle głowy budowania po cichu elektrowni atomowych” i że będzie bronić polskiego węgla. To samo mówi potem zwycięska premierka, pani Beata Szydło z PiS. Żeby było śmieszniej, obie partie robiły sobie konferencje przed elektrownią w Ostrołęce, głosząc, że tam właśnie trzeba zbudować kolejny blok, oczywiście na węgiel. Ale na to wszystko nakłada się jeszcze otoczenie międzynarodowe.

Chodzi o wspomnianą już Fukushimę, gdzie tsunami doprowadziło do katastrofy? Tam się stopiły rdzenie reaktorów i doszło do emisji substancji promieniotwórczych na zewnątrz. Niemcy pod wpływem tej katastrofy radykalnie przyspieszyli plany „wyjścia z atomu”; zamiast wygaszać ten sektor stopniowo, do roku 2037, jak planowano, Angela Merkel zdecydowała o wyłączeniu elektrowni jądrowych do roku 2020. Czy to miało wpływ na postępowanie naszego rządu?

Myślę, że pośrednio tak, bo rząd pana premiera Tuska dostrzegał cały szereg niekorzystnych zmian dla energetyki jądrowej w Europie. Przede wszystkim, widzieliśmy wtedy, jak źle sobie radzi fiński projekt Olkiluoto 3 – dziś wiemy, że opóźnił się aż o 13 lat. A on popadł w gigantyczne tarapaty przede wszystkim dlatego, że wycofał się główny wykonawca, czyli niemiecki Siemens. Ten koncern po Fukushimie i decyzji Merkel zadecydował, że w związku z utratą krajowego rynku, kończy działalność jako budowniczy bloków jądrowych, choć wciąż prowadzi ich serwisowanie.

5 szkód, które Niemcy wyrządzają Europie przez odejście od atomu

Rozumiem, że kłopoty Finów to był mocny argument przeciwko projektom jądrowym w Polsce, bo jeśli nawet Finlandia, ze sprawnym państwem i gospodarką, nie jest w stanie ukończyć budowy w terminie i zmieścić się w budżecie, to jak my mamy dać radę?

To był niedobry czas dla atomu w wielu krajach. W Wielkiej Brytanii, gdzie planowano elektrownię Hinkley Point C, brytyjsko-francusko-chińskie konsorcjum po prostu się rozpadło.

Francuzi jako wykonawcy zapowiedzieli w roku 2007, że już w 2017 roku Brytyjczycy będą świątecznego indyka piec na prądzie z tej elektrowni, tymczasem dopiero w 2016 roku dopiero co zapalono dla niego zielone światło. Na ten moment ukończenie budowy planowane jest na rok 2031.

A do tego cały czas jest podnoszona tzw. strike price, czyli cenowy próg opłacalności produkcji energii, no i cały budżet tego projektu osiągnął już astronomiczne rozmiary.

Rozumiem, że Niemcy podjęli decyzję pod wpływem nastrojów opinii publicznej, a Finowie ponieśli tego koszty, ale Wielka Brytania i jej projekt to byłby chyba kolejny przykład, że budowa elektrowni jądrowej rodzi ogromne ryzyka. Te państwa to nie są, za przeproszeniem, republiki bananowe.

Tyle że Hinkley Point C jest źle zaprojektowany biznesowo, od samego początku. On ma generować bardzo duże zyski po stronie inwestorów, co z ich perspektywy jest zrozumiałe, ale już dla konsumentów i podatników niekoniecznie. Jeżeli porównamy modele finansowania u Brytyjczyków z fińskim Olkiluoto 3, to u Finów, mimo opóźnień inwestycja zwraca się bardzo szybko, przy cenie energii na poziomie niewiele ponad 40 euro za megawatogodzinę, czyli dużo taniej niż w Polsce. Po prostu Brytyjczycy szli wedle dość libertariańskich założeń, dzięki czemu mogło to wszystko wyglądać na „komercyjny” projekt, czym oczywiście nie było i nie będzie. W Finlandii to państwo wzięło na siebie większą odpowiedzialność, po części także samorządy lokalne.

Podsumujmy: w czasie drugiej kadencji rządów PO-PSL Niemcy przyspieszają wyjście z atomu, Brytyjczykom koszty szybują pod niebo i odsuwa się termin, Finowie też mają duże opóźnienie…

Ważne rzeczy działy się też we Francji, która wraz z jednostką Flamanville zaczęła wchodzić w etap, który trwał potem aż do końca pierwszej kadencji Emmanuela Macrona, czyli około 2022 roku. Francuzi doszli do wniosku, że atomu mają za dużo, bo jest drogi i kłopotliwy w utrzymaniu, że mają przecież na stole nowe moce z wiatru itd. Kiedy Macron wchodził do Pałacu Elizejskiego w 2017 roku, głosił, że jego kraj zredukuje potencjał i udział atomu w miksie do 50 proc. i że nie będzie budować nowych bloków. Potem się z tego wycofał, ale taka była też narracja i ona odpowiadała trendom obserwowalnym już około roku 2010–2011.

To wszystko sugeruje, że bardzo wiele było wówczas sygnałów, żeby z elektrownią jądrową się nie spieszyć. Ale zanim zapytam o przełom i moment decyzji, żeby zabrać się za nią na poważnie, to jeszcze kwestia pieniędzy: za jakie i czyje pieniądze planowano wtedy budowę, kiedy Tusk zapowiadał te elektrownie na Pomorzu i na Podlasiu?

Wtedy aspekt finansowy w ogóle nie był przesądzony, ale generalnie zakładano, że trzeba pozyskać partnera zagranicznego i finansowanie zewnętrzne, które potem byłoby spłacane ze sprzedaży energii. To byłby model podobny do obecnego, tylko wtedy oczekiwano, że partner się istotnie zaangażuje kapitałowo, a więc że de facto sprzedamy komuś naszą elektrownię i ten ktoś sobie będzie na niej zarabiał.

Ten partner to byliby Francuzi?

Zapewne tak, bo np. biorąc pod uwagę obecnych partnerów, to amerykański Westinghouse, a konkretnie jego gałąź jądrowa, był wówczas na krawędzi bankructwa, a Koreańczycy byli zaangażowani w projekt Barakah w Zjednoczonych Emiratach Arabskich. Świat uważnie to śledził pod kątem możliwości wykonania przedsięwzięcia w kraju, który nie ma żadnej elektrowni jądrowej, niemniej to był dopiero eksperyment. Natomiast Francuzi w Europie jako jedyni dawali rękojmię doświadczenia.

Czy Żarnowiec mógłby powtórzyć scenariusz Czarnobyla?

Tylko, jak rozumiem, nic z tego nie zaczęło się materializować.

Pojawiały się natomiast różne, bardzo niebezpieczne pomysły – głównie spiny medialne – żebyśmy polegali na elektrowniach jądrowych budowanych w innych krajach: w Rosji, w Białorusi, ale też w Ukrainie. Ewentualnie weszli w jakieś joint venture, żeby rozwijać istniejące jednostki czy budować nowe. Padały hasła typu: po co Żarnowiec, jak mamy Ostrowiec – chodziło o elektrownię białoruską, mówiło się również o możliwych zakupach prądu z elektrowni królewieckiej, a także o budowie mostu energetycznego do elektrowni Chmielnicki. Media donosiły o jakichś planach np. Jana Kulczyka na tym kierunku, ale to wszystko, moim zdaniem, zmierzało w pewnym stopniu do tego, żeby podważyć lub opóźnić potrzebę budowy elektrowni u nas. I finalnie rząd Donalda Tuska, a potem Ewy Kopacz stracił ochotę na realizację tego projektu.

W 2016 roku, już za rządów PiS minister Tchórzewski mówi, że sami zbudujemy elektrownię jądrową. Potem precyzuje, że nie chodziło mu o własną, polską technologię, której przecież nie mamy, tylko że to będzie ze środków własnych spółek energetycznych. Brzmiało dobrze, no bo jak ze środków własnych, to nie z budżetu państwa, no i zyski nie byłyby wyprowadzane za granicę. Ale czy to było w ogóle wykonalne?

Zacznijmy od tego, że w latach 2016 i 2017, kiedy takie zapowiedzi padały, pan minister Tchórzewski – ten sam, który zasłynął niedowiezieniem Ostrołęki – kilka razy przesuwał w czasie coś, co nazywał „decyzją o budowie elektrowni jądrowej”. Odkąd objął Ministerstwo Energii, mówił, że ona zapadnie już za chwilę i to się tak przesuwało aż do momentu, kiedy on przestaje być ministrem, a sam resort zostaje zlikwidowany po wyborach 2019 roku. Ale to, co on mówił o finansowaniu, nie trzymało się rzeczywistości: wiedziano dobrze, że żadna polska spółka elektroenergetyczna, a nawet wszystkie polskie spółki elektroenergetyczne razem wzięte, nie podołają takiemu projektowi ani finansowo, ani operacyjnie. To nie było możliwie na żadnym etapie.

Ale spółki pod kontrolą Skarbu Państwa można chyba… przymusić do różnych działań, jeśli taka jest wola polityczna.

One faktycznie bywały skłaniane do różnych decyzji, np. wykupu akcji Polskiej Grupy Górniczej, żeby ją ratować, czego żaden zarząd nie robiłby sam z siebie. Ale budowa elektrowni jądrowej to i nie ta skala, i nie ta perspektywa czasowa przedsięwzięcia – tam było ratowanie interwencyjne, a tu byłaby inwestycja na dekady. Jedyną spółką, która wtedy była brana pod uwagę jako podmiot możliwy do inwestycji, był Orlen, ale ten koncern bardzo mocno się odżegnał od atomu.

Kiedy pojawia się wola polityczna, żeby faktycznie prowadzić to do końca? Zacząć na poważnie?

Kadencja pana ministra Tchórzewskiego to z punktu widzenia projektu jądrowego czas stracony. Zbierano oferty, robiono jakieś przymiarki, ale nic konkretnego się nie działo. Minister skupił się na obronie węgla i tworzeniu patologicznego układu, w którym Polska ładowała ogromne pieniądze we własne górnictwo, a równolegle ładowała ogromne pieniądze… w import węgla, m.in. z Rosji. To były astronomiczne wolumeny, bo w 2018 roku dobiliśmy do prawie 20 milionów ton importu, z czego 13 mln ton to był węgiel rosyjski.

Co po Tchórzewskim?

Potem mieliśmy pana ministra Kurtykę, który w drugim rządzie Mateusza Morawieckiego stanął na czele nowego Ministerstwa Klimatu i Środowiska. I za jego czasu zaczęliśmy się zbliżać do decyzji, co wynikało też z dynamicznie zmieniającej się sytuacji międzynarodowej. Wiadomo było już, że elektrownię będziemy chcieli budować z Amerykanami, zresztą w 2019 roku prezydent Trump podczas spotkania z prezydentem Dudą w Waszyngtonie poświęcił trochę czasu tej kwestii podczas wspólnej konferencji prasowej.

Żarnowiec niedokonany, czyli atomowy sen na jawie

Czy to znaczy, że wola wykonania tego projektu w rządzie PiS pojawiła się dlatego, że Amerykanie wyrazili zainteresowanie?

Nie, Amerykanie zgłosili się w reakcji na to, że my chcemy budować elektrownię – oczywiście Trump, przez swój nacisk na promowanie eksportu amerykańskich towarów i technologii, na pewno przyczynił się do napędzenia inicjatywy amerykańskiego udziału w naszym projekcie jądrowym. Samych ofert mieliśmy więcej, w tym takie, o których dziś się zapomina, np. chińską na budowę elektrowni wspartą gigantycznym offsetem. Chińczycy zadeklarowali – to są oczywiście nieoficjalne informacje, ale dobrze ugruntowane – że gotowi są zbudować elektrownię jądrową, i chcieli dołożyć do tego inwestycje warte… 250 miliardów złotych.

To jest gigantyczna kwota. Brzmi jak z kosmosu.

Jeżeli spojrzymy na to, jak Chińczycy tworzą swoje inwestycje i jak je finansują, to jestem w stanie uwierzyć, że oni coś takiego byliby gotowi zrobić. Ale oczywiście z punktu widzenia polityki zagranicznej to jest nie do przyjęcia w Polsce.

A te ich inwestycje czasem się kończą w ten sposób, że Chińczycy jakiś port przejmują na przykład…

Albo wymagają takiego, a nie innego głosowania na forum Rady Unii Europejskiej, co można podeprzeć przykładem Węgier. Ten kraj pozyskał bardzo dużo inwestycji chińskich, np. w elektromobilność, ale potem Viktor Orbán działał w interesie Chin, głosując nad europejską legislacją dotyczącą energetyki wiatrowej.

A kto w Polsce podejmuje takie decyzje, że jednak nie z Chińczykami, ale z Amerykanami owszem?

To jest bardzo dobre pytanie, bo formalnie rzecz biorąc, powinniśmy – tzn. resort klimatu i środowiska, być może resort aktywów państwowych – rozpisać przetarg i ogłosić kryteria, tak jak to było np. w Czechach. Zgłosili się oferenci, niektórzy zostali wykreślani na starcie, jak Westinghouse, a inni, tzn. Francuzi z Koreańczykami, zmierzyli się w postępowaniu przetargowym. Wygrali Koreańczycy, Francuzi to kwestionują, chcą iść z tym do Trybunału Sprawiedliwości UE, Amerykanie również podważają przebieg tego przetargu. Ale to już inna historia. Natomiast tak to z grubsza powinno wyglądać.

A u nas wyglądało… jak?

Polski wybór oferenta był specyficzny, ale uzależniony od uwarunkowań zewnętrznych, bowiem wiedziano, że Amerykanie są najbardziej preferowani ze względu na nasze zależności geopolityczne, wzmocnione jeszcze przez wojnę w Ukrainie, która zmieniła architekturę bezpieczeństwa w regionie. A ja uważam, że nie ma przesady w stwierdzeniu, iż amerykańska elektrownia w Polsce to odpowiednik bazy piechoty morskiej USA. Natomiast ogłoszenie wyboru partnera amerykańskiego do projektu jądrowego dokonało się… na Facebooku pana premiera Mateusza Morawieckiego. To on pod koniec października 2022 roku zakomunikował, że wskazaliśmy Amerykanów jako partnera technologicznego, co potem zostało potwierdzone uchwałą Rady Ministrów.

Jak zazielenić cywilizację i (przy okazji) nie dobić planety?

To się tak dzisiaj robi?

To rzeczywiście osobliwy sposób komunikowania tak ważnej decyzji, natomiast wynikający, moim zdaniem, z wewnętrznych tarć w obozie Prawa i Sprawiedliwości. Pan premier Morawiecki był wtedy skonfliktowany z panem premierem Sasinem, który również miał swoją wizję czy swój, powiedzmy, projekt jądrowy, realizowany razem z Koreańczykami. Całe to ogłoszenie przez premiera wyboru Amerykanów dokonało się dosłownie na chwilę przed wylotem pana wicepremiera Sasina oraz pana Solorza-Żaka wraz z delegacją PGE i ZE PAK-u do Seulu, gdzie podpisano list intencyjny w sprawie budowy elektrowni jądrowej mocami przemysłu koreańskiego i spółki KHNP w Wielkopolsce. Tyle że przedstawiono to w formule „komercyjnej” elektrowni jądrowej, a coś takiego w Europie nie istnieje.

Czyli w grze są Amerykanie i są Koreańczycy, a gdzie są np. Francuzi?

Jeśli się prześledzi to, co mówił pan prezes Jarosław Kaczyński w kierunku Francji, to dostrzeżemy kilka nieformalnych zachęt związanych np. z KPO i ze sporami Polski z Komisją Europejską wokół praworządności.

Czyli: jakby np. Francuzi przychylili nam nieba, jeśli chodzi o głosowania w Radzie Europejskiej albo działania Komisji Europejskiej w sprawie KPO i praworządności w Polsce, to może byśmy rozważyli…

Pan prezes mówił w zasadzie wprost, że rozważamy cały czas współpracę z Francją, ale oczekiwalibyśmy od Paryża gestu dobrej woli politycznej.

A to się rozbiło o brak gestu dobrej woli czy np. o to, że Amerykanie powiedzieli, że to jednak my byśmy chętnie wybudowali?

Sądzę, że oba te czynniki miały swoje znaczenie, przy czym Paryż był po prostu trudniejszym partnerem dla Warszawy, ponieważ miewa sprzeczne z nami interesy. Przypomnijmy, że nawet w obszarze energetyki polityka pana prezydenta Macrona była dynamiczna, wciąż zresztą jest. Przede wszystkim jednak Francuzów traktowano nieufnie jako kraj, który – co zupełnie logiczne i uzasadnione z perspektywy Francji – mając do wyboru Niemcy lub Polskę, zawsze wybierze Niemcy jako bliższego partnera. Amerykanie byli za to traktowani jako gracz, który może w Europie namieszać. Z kolei Koreańczycy mieli poważny interes w tym, żeby budować w Polsce, bo Korea chciała zyskać przyczółek w Europie. Ich przemysł jądrowy chciał mieć wybudowaną elektrownię jądrową w Unii Europejskiej, żeby ułatwić sobie ekspansję na kolejne rynki.

A czy była mowa o jakimś wiązaniu transakcji z zakupami zbrojeniowymi w Korei? Wizyta Sasina w Seulu nastąpiła osiem miesięcy po napaści Rosji na Ukrainę.

Było słychać głosy, że w zasadzie cały ten projekt jądrowy to jest nasz lewar na kontrakty zbrojeniowe z Koreańczykami, że łączymy te dwa pola, by uzyskać lepsze warunki. Natomiast jak dalece to wyszło, trudno powiedzieć.

Zostawiając na boku memy o wicepremierze Sasinie i tarcia w PiS – to na ile ta współpraca, ten list intencyjny itp. należy traktować serio, a na ile to osobisty PR ministra?

Koreańczycy chcieli tej współpracy naprawdę, bo dla nich wejście do Unii Europejskiej z projektem jądrowym to byłoby coś superatrakcyjnego. Sądzę, że Seul byłby w stanie zejść naprawdę bardzo mocno z warunkami oferty, żeby tylko zostać wybranym. Ale sposób prezentacji projektu wskazuje, że Warszawa nie traktowała tego przedsięwzięcia poważnie. Skoro mówimy, że to będzie projekt „komercyjny”, to niby jak chcemy go zrealizować? Ani ZE PAK, ani PGE nie są w stanie postawić komercyjnie elektrowni jądrowej, to było niemożliwe kiedyś i jest niemożliwe dziś. Spółki nie mają takich pieniędzy, a pozyskanie na atom w całości finansowania dłużnego bez żadnych gwarancji państwa na rynku jest nierealne.

7 najprawdziwszych prawd, jakie znajdziecie w materiałach Polskiej Kroniki Filmowej

Nikt takich pieniędzy nie da?

Bez gwarancji – nie. A jeżeli mamy tak potężne gwarancje państwa, to trudno to nazywać projektem czysto komercyjnym. Cały ten spin o „projekcie biznesowym” de facto zdradzał, że to nic sensownego, choć myślę, że Koreańczycy to doskonale wiedzieli. Uważali jednak, że jeśli ten projekt odpowiednio urośnie, to Warszawa – z racji tego, że potrzebuje nowych mocy – z czasem inkorporuje to przedsięwzięcie do rządowego programu energetyki jądrowej. Takie głosy słychać też teraz.

Ale słychać również głosy zza oceanu, że to w ogóle nie jest technologia koreańska, tylko tak naprawdę amerykańska. A zatem bez zgody Amerykanów nie można tu nic takiego budować…

Ten spór jest trudny, bo mieliśmy analogiczną sytuację w elektrowni Barakah, gdzie Koreańczycy również mieli scysję z Amerykanami na temat własności intelektualnej. Ostatecznie Amerykanie udzielili im zezwolenia, ale nie znamy treści układów, którymi Amerykanie i Koreańczycy
wzajemnie się szachują.

To nie jest raczej asymetryczna relacja? To Korea Południowa chyba zależy od Amerykanów geopolitycznie, nie odwrotnie…

Tak, ale Amerykanie mają duży deficyt mocy produkcyjnych, jeżeli chodzi o komponenty do swoich elektrowni jądrowych. Oni po prostu nie mają takich kompleksów przemysłowych jak Francuzi czy Koreańczycy – tylko oni, jeszcze obok Rosji i Chin, mają w zasadzie kompletny technologiczny łańcuch dostaw, jeżeli chodzi o sektor jądrowy. Można z nimi podpisać umowę i oni budują reaktor pod klucz, mocą niemal wyłącznie własnego przemysłu. Notabene, przedstawiciele strony koreańskiej, z którymi miałem okazję rozmawiać, odwiedzając kompleks przemysłowy Doosan Enerbility, mówili nieoficjalnie coś takiego: jasne, do projektu wybierzecie Amerykanów, ale następnego dnia oni będą dzwonić do nas, że musimy im pomóc w budowie tej elektrowni, bo sami nie mają takich zdolności.

To propaganda czy nie tylko?

Amerykanie z racji tego, że Koreańczycy budują na ich technologii, własne łańcuchy dostaw mogą łączyć z przemysłem koreańskim, więc ta opowieść trzyma się kupy. Oczywiście, na Pomorzu powstanie elektrownia z metką Westinghouse, ale ona może być w dużej mierze made in Korea.

Lokalizacja jest zatem potwierdzona, partner jest przesądzony. Rok temu zmienił się za to rząd: co się wydarzyło przez ostatni rok? I gdzie stoimy z całym projektem?

Mamy dwuipółletnie opóźnienie względem oryginalnego harmonogramu, bo uruchomienie reaktora, a więc jego rozruch i wejście w stan krytyczny po raz pierwszy miało nastąpić w roku 2033, a teraz mówi się o 2035. Oficjalnie zaś komunikowany jest rok 2036, jako czas komercyjnej pracy, czyli po prostu regularnej produkcji prądu. Co do lokalizacji, to Choczewo jest niekwestionowane, toczą się tam prace, budowana jest strona infrastrukturalna, czyli drogi, sieci przesyłowe, nabrzeże portowe itd. Rozpoczyna się natomiast gra o drugą lokalizację.

Dla tego samego partnera, czyli Westinghouse?

Amerykanie, którzy przyjeżdżają do Warszawy regularnie w osobach najważniejszych włodarzy Westinghouse i Bechtel, mówią wprost, że kroili swą ofertę na 6 gigawatów mocy i że to jest opcja wyjściowa – tak będzie taniej, sprawniej itd.

Ale 6 gigawatów mocy to są dwie elektrownie po trzy bloki.

Tak, to są dwie elektrownie, ale też to jest narracja Amerykanów, dość konsekwentna. I teraz, Choczewo to będą trzy bloki po jeden GW z kawałkiem, bo reaktory Westinghouse AP-1000 taką właśnie mają moc; kumulatywnie wychodzi 3,7 GW. Koreańczycy budują po 1400 MW, a Francuzi nawet 1600. I teraz można zadać sobie pytanie, że jeżeli Amerykanie mówią o sześciu, a my zbudujemy tylko trzy jednostki w amerykańskiej technologii, to czy one nie będą znacznie droższe, niż się zakłada dziś? Bo Amerykanie powiedzą: optymalizowaliśmy cały kosztorys na sześć, a wy bierzecie połowę tego, no to jest inna cena. Z tego, co wiem, największe scysje między Polską a Ameryką cały czas wywołują kwestie odpowiedzialności za ewentualny skok cen przy budowie elektrowni jądrowej.

Nowy monopolista czy umieralnia? Wszystko, co musisz wiedzieć o NABE [rozmowa]

Ale co z drugą lokalizacją?

Ona jest właśnie przedmiotem bardzo ostrej gry Francuzów, którzy nie chcą odpuścić projektów jądrowych w Polsce. Pojawiające się ostatnio w mediach czy kuluarowych dyskusjach różne skandaliczne plotki są w dużej części elementem gry lobbingowej – różne newsy dotyczące zmian personalnych w spółkach związanych z atomem, ale też dotyczące rzekomych relacji biznesowych ważnych urzędników, menedżerów, czy wręcz całych podmiotów z zakresu polskiej energetyki jądrowej, które miałyby być kontrowersyjne czy wręcz rodzić konflikt interesów.

A konkretnie?

Nie przytoczę przykładów, bo część z nich już okazała się nieprawdą, natomiast część jest po prostu nieweryfikowalna na poziomie dostępnym dla dziennikarzy, wymaga raczej sprawdzenia biznesowego, a niekiedy nawet i kontrwywiadowczego. Niemniej jest to oznaka mocnej gry lobbingowej.

Zza oceanu?

Raczej zza kontynentalnych cieków wodnych. Strona zza tej dużej wody jest raczej atakowana, ale też gra o drugą lokalizację cały czas się toczy.

A kto tym razem podejmie decyzję?

Jeżeli wziąć pod uwagę to, co mówi pełnomocnik rządu ds. strategicznej infrastruktury energetycznej oraz dyrektor Gajda z Departamentu Energetyki Jądrowej w Ministerstwie Przemysłu, to partner do drugiej lokalizacji – o niej samej mamy usłyszeć w 2025 roku – ma zostać wybrany na podstawie transparentnego przetargu. Z konferencji ministra Wrochny wywnioskowałem, że Komisja Europejska zapewne się zgodzi na nasz obecny model finansowania następujący po wyborze Westinghouse bez przetargu, o ile partner do drugiej lokalizacji zostanie wskazany w sposób konkurencyjny.

Czyli w przetargu, który niekoniecznie muszą wygrać Amerykanie?

Tak, KE sugeruje mniej więcej coś takiego: rozumiemy waszą sytuację, warunki geopolityczne, zaawansowanie prac. Macie jedną elektrownię klepniętą, w porządku, ale jeżeli chcecie budować więcej, to zróbcie to lege artis. Chodzi o to, żeby faktycznie można było grać w przetargu ceną i żeby partnerzy technologiczni byli wybierani m.in. na podstawie konkurencyjnego poziomu oczekiwanej pomocy publicznej. Bo KE musi stać na straży konkurencji.

Rozumiem, że to jest też spór, w którym Amerykanie mówią: jak my będziemy budować wszystko naraz, to będzie taniej, a Komisja Europejska mówi: nie, jak będą konkurować różni partnerzy, to wtedy będzie taniej. Jedni argumentują z efektu skali, a drudzy z konkurencji. Ale tak czy inaczej, i druga lokalizacja, i partner projektu, i nawet tryb jego wyboru są nadal w grze?

Jak najbardziej są w grze i tutaj warto znowu odwołać się do przykładu czeskiego. Czesi mianowicie uzyskali zgodę Komisji Europejskiej na pomoc publiczną dla elektrowni Dukovany, rozbudowanej wspólnie z Koreańczykami, ale pod pewnymi warunkami: okres pomocy KE skróciła z 60 lat, które proponowali Czesi, do lat 40. Można powiedzieć, że na podobnej zasadzie KE zgodziła się na fuzję Orlenu z Lotosem – ale pod określonymi warunkami.

A dlaczego akurat Koreańczykom budującym elektrownię w Emiratach udało się w miarę zmieścić w budżecie i w terminie, skoro niemal nikomu innemu się nie udaje?

Koreańczycy jako jedyni z trójki USA, Francja, Korea są na bieżąco zaangażowani w budowę własnych mocy jądrowych, mają więc najbardziej aktualne doświadczenia. Amerykanie mordowali się strasznie z trzecią i czwartą jednostką elektrowni Vogtle w stanie Georgia, Francuzi tak samo ze swoją Flamanville, a Koreańczycy spokojnie budują szósty i siódmy reaktor w Kori, a do tego bardzo skutecznie przeszczepiają doświadczenia z własnego przemysłu na cudze konteksty. No i do tego, jak już wspomniałem, mają własne, potężne zakłady produkujące w zasadzie wszystkie komponenty i nie muszą polegać na zewnętrznych dostawcach. A optymalizacja łańcucha dostaw jest kluczowa, gdy chodzi o czas i koszty.

Skrawki przyrody. Potrzebujemy rewolucji mentalnej, a nie tylko energetycznej

A czy to ma znaczenie, czy kraj, w którym się buduje, jest demokratyczny, czy autorytarny?

Przywołane już Zjednoczone Emiraty Arabskie same ustalały kryteria finansowe dla projektu, miały też własne uregulowania środowiskowe i administracyjne, a wola polityczna była… niezachwiana. To wszystko ma znaczenie – na pewno z tych samych względów łatwiej jest budować elektrownie jądrowe w krajach mało demokratycznych, jak Białoruś czy Chiny. Ale warto pamiętać, że demokratyczna Francja też potrafiła budować reaktory ekstremalnie szybko, a plan premiera Mesmera był kontynuowany przez kolejnych kilka dekad.

No właśnie, wola polityczna. Rozumiem, że za rządów PiS węzłowe decyzje – że budować i z kim, podejmował Jarosław Kaczyński w jakimś uzgodnieniu z premierem i KPRM. A jak to obecnie wygląda? Bo mamy rząd koalicyjny, mamy jeszcze prezydenta z innego obozu politycznego… Czy wśród decydentów panuje konsensus w kwestii atomu? Czy w sprawie energetyki jądrowej jest jakiś „centralny ośrodek dyspozycji politycznej”?

To jest szersze pytanie: gdzie jest centrum decyzyjne polskiej energetyki? Zastanówmy się: czy to jest Ministerstwo Klimatu i Środowiska? No nie, bo ustawa o działach administracji rządowej z 2024 roku po prostu wypatroszyła je z kompetencji w kwestii energetyki. Czy jest to Ministerstwo Przemysłu? To już bardziej, ale spójrzmy z kolei, jak liczne jest jego kierownictwo: liczy panią minister Czarnecką i pana ministra Wrochnę. Trochę to mała kadra jak na zarządzanie tak wielkim projektem jak polska energetyka. Jedźmy dalej: Ministerstwo Aktywów Państwowych? Też nie, bo jest to znacznie słabszy resort, niż był za czasów Jacka Sasina. Ministerstwo Finansów? Kolejne pudło, bo minister Domański jest sprawnym księgowym, ale nie podejmuje politycznych decyzji o tym, co się dzieje w energetyce.

Jest pełnomocnik ds. infrastruktury energetycznej.

W ciągu niecałego roku było nawet dwóch – od końca stycznia do listopada pan minister Maciej Bando, a potem pan minister Wrochna, po tym, jak to stanowisko przeniesiono z KPRM do Ministerstwa Przemysłu. Dwóch na pierwsze 11 miesięcy to dość dużo, bo za rządów PiS pan minister Naimski trwał przez siedem lat.

A kto bezpośrednio doradza za premierowi, jeżeli chodzi o energetykę?

Ja nie wiem.

To może to wszystko znaczy po prostu, że decydują premier i KPRM.

Tyle że pan premier nie podejmuje żadnych decyzji. Papierkiem lakmusowym było to, co pan premier Tusk zapowiedział podczas lipcowej konferencji z panem prezydentem Zełenskim, kiedy dość niespodziewanie wystąpił z pomysłem, że będziemy sprzedawać Ukrainie energię elektryczną wygenerowaną z polskiego węgla zalegającego na zwałach, ale bez opłat za emisje. Dla wielu komentatorów to był szok – czy to znaczy, że rząd zamierza zawiesić częściowo udział w systemie ETS? O co tu chodzi? Tymczasem nic się nie wydarzyło, pomysł najwyraźniej umarł śmiercią naturalną, a wypowiedź szefa rządu pozostała bez konsekwencji.

Kto zdecyduje o lokalizacji drugiej elektrowni?

Rząd – najpierw będzie decyzja lokalizacyjna, z którą wystąpi Ministerstwo Przemysłu, potem poprzez konsultacje transgraniczne itd. Musimy powtórzyć całą ścieżkę decyzyjną z Choczewa. Zagadką jest natomiast to, kto będzie prowadził cały projekt. Pierwszą lokalizacją zajmuje się spółka PEJ, to jest motor, który pcha sprawę do przodu. Pan pełnomocnik Bando dowiózł to, co miał dowieźć, czyli wniosek notyfikacyjny, teraz wdraża się we wszystko pan minister Wrochna, ale kluczowe kompetencje są obecnie ulokowane w spółce. Nie wiadomo, czy na użytek drugiej lokalizacji powołana zostanie kolejna spółka, czy PEJ przejmie odpowiedzialność nad całością rządowego projektu atomowego. Na te pytania rządzący na razie nie dają odpowiedzi.

Jak neoliberalizm zniszczył energetykę jądrową

czytaj także

Ale projekt budowy jest kontynuowany?

Oczywiście tak i to bardzo dobrze, ale potrzebne nam są kolejne. Budowa tylko jednej elektrowni jądrowej jest trochę bez sensu.

A czy w Polsce ktoś myśli o tym, żebyśmy mogli sami je budować w większej liczbie? W taki sposób jak w modelu koreańskim, w oparciu o przejętą, zaadaptowaną i rozwiniętą przez siebie technologię?

Bardzo wstępnym zalążkiem czegoś podobnego są prace w Narodowym Centrum Badań Jądrowych nad reaktorami HTGR. To są reaktory wysokotemperaturowe chłodzone gazem, najczęściej parą wodną, które można rozwinąć w Polsce jako projekt techniczny; obecnie są one rozwijane głównie w Chinach na użytek produkcji małych elektrowni modułowych SMR. Oczywiście to wymagałoby większych pieniędzy i rozwoju kompetencji, aczkolwiek na tym etapie chodzi o wsparcie NCBJ funduszami rzędu kilkuset milionów złotych. To z perspektywy państwa nie są gigantyczne kwoty, zwłaszcza biorąc pod uwagę to, ile idzie na górnictwo.

Szkolenie kadr dla energetyki jądrowej trwa dłużej niż cykl zwykłych studiów inżynierskich, część fachowców wymaga łącznie kilkunastu lat kształcenia, trochę jak przy specjalizacjach na medycynie. Czy mamy ludzi do obsługi tego, co ma zacząć działać za niewiele ponad dekadę?

Mamy wciąż niewiele, skoro będzie nam potrzebna duża grupa ściśle wykwalifikowanych osób, które wezmą na siebie cały dozór jądrowy, operowanie elektrowniami, możliwości rozbudowy czy serwisowania tych jednostek.

Duża grupa to ile?

Na jeden reaktor potrzeba około 5–6 załóg, każda załoga to około 5–8 osób, więc przyjmijmy około 40–50 osób na jednostkę, mówię o samych operatorach. W perspektywie cyklu życia reaktora takich składów potrzeba będzie kilkadziesiąt.

40–50 osób to na jednym roku jednej politechniki można wykształcić.

Teoretycznie tak. Tylko, po pierwsze, trzeba by było już zacząć. Na razie mamy pootwierane kierunki na kilku uczelniach, np. na Politechnice Warszawskiej jest Energetyka Jądrowa i to już jest jakaś baza do rozwoju kadry. Tylko w optymalnym scenariuszu powinniśmy mieć w NCBJ już w tym momencie postawiony model symulatora panelu kontrolnego reaktora jądrowego, taki jak stoi w czeskim Temelínie.

Ale nie mamy?

Nie. Mamy działający reaktor badawczy MARIA, który mógłby być bazą do szkoleń, bo tam przecież jest panel kontrolny, ale to jednak nie jest reaktor energetyczny, ma inne funkcje. Wypadałoby przynajmniej pomyśleć nad czymś takim, ale to znowu wymaga pieniędzy, a NCBJ ma problemy nawet z bieżącym funkcjonowaniem. Nasz reaktor w Świerku koło Otwocka jest jedynym reaktorem badawczym na świecie, który nie ma stałego finansowania i opiera się na grantach: 1/3 pieniędzy dla MARII to są dotacje bezpośrednie ministerstw, 1/3 to są jego własne zarobki z tytułu sprzedaży radioizotopów, a 1/3 to właśnie granty. Załoga tego reaktora od 2023 roku wprost sygnalizuje, że ich pensje zbliżają się do poziomu pensji minimalnej w Polsce. Można więc zadać sobie pytanie, kto rozsądny, kończąc trudny kierunek politechniczny, jakim jest energetyka jądrowa, pójdzie w aglomeracji warszawskiej do trudnej, wymagającej, odpowiedzialnej pracy za takie pieniądze?

Kronika zapowiedzianej katastrofy

A wypłacanie ludziom tam pracującym większych pieniędzy – dużo by kosztowało budżet?

Dwadzieścia dni dopłacania do polskiego górnictwa to równowartość budżetu całego NCBJ na cały ten rok. Sama MARIA kosztuje rocznie budżet tyle, co dwa dni pracy górnictwa. W skali państwa to jest nic.

Rozumiem, że te problemy nie zaczęły się teraz ani za poprzedniego rządu, choć jeden i drugi deklarują – i nawet praktykują – poparcie dla rozwoju tej branży. To czemu żaden minister nie podejmie tematu i nie załatwi tych pieniędzy, choćby po to, by móc sobie selfie zrobić z grupą jajogłowych w białych kitlach?

Nie mam bladego pojęcia. Ale w filmie Oppenheimer jest fajna scena na końcu, kiedy senatorzy decydują o losach nominacją Lewisa Straussa na stanowisko sekretarza ds. handlu w administracji prezydenta Eisenhowera; jednym z głosujących „przeciw” był wtedy młody senator John F. Kennedy. Strauss to przeciwnik Oppenheimera, który próbował go skompromitować na gruncie sporu o sens rozwoju bomby wodorowej – i JFK właśnie dlatego był przeciw, że nie podobało mu się, jak potraktował twórcę bomby atomowej. Kiedy patrzę na to, jak kolejne polskie rządy podchodzą do naukowców, to myślę sobie, że braknie nam takiego Kennedy’ego, który by w pewnym momencie powiedział, że tak się nie traktuje ludzi nauki. Zwłaszcza takich, którzy decydują pośrednio o tym, kto będzie żył, a kto nie. Bo przecież radioizotopy produkowane przez MARIĘ warunkują to, czy ktoś będzie miał na czas diagnozę albo terapię nowotworową, czy nie.

**

Jakub Wiech – dziennikarz, prawnik, analityk, redaktor naczelny Energetyka24, autor podcastu Elektryfikacja oraz książki Energetyka po prostu.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Michał Sutowski
Michał Sutowski
Publicysta Krytyki Politycznej
Politolog, absolwent Kolegium MISH UW, tłumacz, publicysta. Członek zespołu Krytyki Politycznej oraz Instytutu Krytyki Politycznej. Współautor wywiadów-rzek z Agatą Bielik-Robson, Ludwiką Wujec i Agnieszką Graff. Pisze o ekonomii politycznej, nadchodzącej apokalipsie UE i nie tylko. Robi rozmowy. Długie.
Zamknij