Gospodarka, Świat

Scenariusz czarnobylski? „Nieprawdopodobny – nawet w warunkach wojny”

Kadr z serialu „Czarnobyl”

Ostrzelanie elektrowni – Zaporoskiej i zapewne też kolejnej – ma prowadzić do wywołania efektu strachu, przejęcia kontroli nad źródłem zasilania i odcięcia prądu, a nie do katastrofy ekologicznej. Rosjanie sami się boją, co by stało, gdyby poradziecka elektrownia została zniszczona i stanowiła zagrożenie dla Europy. Rozmowa z ekspertem ds. energetyki jądrowej Tomaszem Jackowskim.

Michał Sutowski: Po rosyjskim ostrzale i pożarze w Zaporoskiej Elektrowni Atomowej ludzie w Polsce zaczęli wykupywać płyn Lugola z aptek. Miało to sens?

Tomasz Jackowski: Żadnego. Nie ma żadnego racjonalnego powodu, żeby robić zapasy płynu Lugola, a tym bardziej, żeby go pić.

Nie warto, tak na wszelki wypadek? Podobno chroni tarczycę przed promieniowaniem.

Dokładnie rzecz biorąc, przed wchłonięciem przez tarczycę radioaktywnego izotopu jodu. Tyle że najwięcej szkód w Polsce po katastrofie czarnobylskiej wynikało, paradoksalnie, z podania w nadmiernych ilości roztworu jodu – często się zdarzało, że na przykład babcia zbierała go od całej rodziny, żeby dziecku podać kilkukrotną dawkę. Efektem były oczywiście problemy z tarczycą. O jego stosowaniu mogą zdecydować władze sanitarne, konkretnie Państwowa Agencja Atomistyki, ale w tym wypadku nie ma żadnych ku temu powodów.

W 1986 akcja masowego podawania go obywatelom była racjonalna?

Tak, wtedy było to racjonalne, choć ex post wiemy, że niepotrzebne. Bo wtedy w Polsce nie było dużego zagrożenia promieniowaniem – ono zagrażało tylko osobom stale przebywającym na świeżym powietrzu, no i krowy pasące się na świeżej trawie mogły dawać mleko skażone, co było niebezpieczne dla bardzo małych dzieci.

A pana, jako atomistę, pożar w Zaporożu zaniepokoił?

Oczywiście, bo to nie jest kwestia problemów technicznych, tylko wariackiej decyzji o tym, by świadomie zastraszyć ludzi.

Płonąca elektrownia i kolejki po płyn Lugola. „Rosja chce nas zastraszyć i zniechęcić do atomu”

W sensie, zastraszyć świat, że dojdzie do katastrofy nuklearnej, jeśli Ukraina się nie podda?

Przede wszystkim samych Ukraińców, że odetnie się im źródła energii elektrycznej. Co prawda, tam teraz pracuje tylko jeden z sześciu bloków, ale przecież Rosjanie atakują kolejną południowoukraińską elektrownię atomową położoną w obwodzie mikołajewskim i grożą w ten sposób, że odetną prąd jak w Mariupolu – tylko już w całym kraju. A przy tych temperaturach i pogodzie sprowadziłoby to na Ukrainę straszliwą katastrofę humanitarną. To oczywiście nie jest działanie zbrojne, tylko nastawione niszczenie i sterroryzowanie społeczeństwa.

A blok można tak po prostu wyłączyć? Przestawić wajchę, i już nie działa?

To nie takie proste, bo przy reaktorach typu WWER, czyli wodno-ciśnieniowych chłodzenie musi być podtrzymane, żeby się rdzeń nie stopił. Paliwo w elektrowni jądrowej wydziela bowiem ciepło nie tylko w trakcie produkowania prądu, ale również po wyłączeniu mocy energetycznej. Istniejące produkty rozszczepienia rozkładają się, wydzielając tak zwane ciepło powyłączeniowe, które musi być odprowadzone – i po to są awaryjne systemy chłodzenia i zasilania, w elektrowniach wodnych praktycznie nie ma możliwości, żeby to nie nastąpiło.

A jednak się zdarza?

Do czegoś takiego doszło w japońskiej Fukushimie, gdzie tsunami zniszczyło system dostaw wody do chłodzenia i zasilanie awaryjne. Po prostu zlekceważono możliwość wystąpienia aż tak wysokiej fali. Jednocześnie właściciel, firma Tepco, podjął błędną decyzję o niezastosowaniu do chłodzenia wody morskiej, bo nie zdawał sobie na bieżąco sprawy, w jak wielkim stopniu uszkodzone są bloki. Niemniej po tej katastrofie wszystkie elektrownie atomowe na świecie sprawdzono pod kątem wytrzymałości na trzęsienia ziemi, zasilania awaryjnego, wreszcie dostaw chłodziwa.

Czy coś analogicznego – choć bez udziału trzęsienia ziemi – mogłoby się wydarzyć w Ukrainie? Za sprawą działania armii?

Nie wydaje mi się, gdyż nawet ostrzelanie elektrowni – zaporoskiej i zapewne też kolejnej – ma prowadzić do wywołania efektu strachu, przejęcia kontroli nad źródłem zasilania i odcięcia prądu, a nie do katastrofy ekologicznej. Dlatego Rosjanie nie zostawili bloków bez obsługi, choć z tego, co wiemy, personel pracuje pod lufami karabinów. Oni sami się boją, co by stało, gdyby poradziecka elektrownia zniszczona została przez samych Rosjan i stanowiła zagrożenie dla Europy. Przy czym trzeba podkreślić, że tam nie ma mowy o scenariuszu czarnobylskim, bo technicznie chodzi o bloki zupełnie innego typu.

A czy awaria o podobnych skutkach w reaktorach wodno-ciśnieniowych jest możliwa?

Nie, bo one mają zupełnie inną konstrukcję. Przypomnijmy – RBMK, czyli typ reaktora działający kiedyś w Czarnobylu, stosowano tylko dlatego, że radziecki przemysł nie potrafił wybudować odpowiedniej liczby zbiorników reaktora. Dlatego zdecydowano się wykorzystać reaktor wojskowy, tylko powiększony 10 razy – jak w przypadku tych działających w Rosji – lub nawet 15 razy, jak w przypadku tych działających na Litwie, do konstrukcji reaktora energetycznego. Nigdzie poza ZSRR ich nie stawiano, bo one mogą produkować pluton do głowic jądrowych. Litwini swój RBMK w Ignalinie zamknęli jako warunek wejścia do UE, Ukraina też zamknęła wszystkie reaktory czarnobylskie.

No dobrze, a można sobie wyobrazić – w takich reaktorach, jakie stoją w Ukrainie – celowe wywołanie wybuchu?

Wybuchu reaktora nie, natomiast można zrobić brudne bomby, tzn. skazić teren poprzez wybuch konwencjonalny, który wprowadzi do atmosfery materiały promieniotwórcze. Ale tu już wychodzimy poza granice tego, co wyobrażalne. Bo przecież Rosja to kraj, który zawsze dobrze współpracował z Międzynarodową Agencją Energii Atomowej, a ich reaktory są na świecie wysoko oceniane.

Wojna na pełną skalę z Ukrainą też była niewyobrażalna.

Zgoda, Rosja złamała też wszelkie konwencje, używając choćby bomb kasetowych czy próżniowych, a straszy użyciem taktycznej broni nuklearnej. No i władze ZSRR miały na koncie celowo wywołaną katastrofę, na użytek eksperymentu. W latach 50. posunięto się bowiem do wysadzenia ładunkami wybuchowymi składowiska odpadów radioaktywnych koło Czelabińska – to tak zwana katastrofa kysztymska – by skazić teren i sprawdzić, jak będzie funkcjonował. Dodajmy na marginesie, że ten teren jest zamknięty do dziś.

Rosjanie zajęli też tereny wokół nieczynnej elektrowni czarnobylskiej.

Tak, choć trudno mi uwierzyć, by zechcieli powtórzyć taki eksperyment w sarkofagu, który zbudowała społeczność międzynarodowa – podłożyć tam bombę, by wywołać skażenie. Wydaje się jednak, że elektrownię zaporoską zajmowano świadomie tak, by jej nie uszkodzić.

„Pamiętajcie, że to nie jest wojna lokalna” [rozmowa z kijowską dziennikarką]

No dobrze, a co będzie, jeśli na któryś z bloków jądrowych spadnie samolot albo pocisk artyleryjski trafi przypadkiem?

Wszystkie bloki działające w Ukrainie mają obudowy bezpieczeństwa chroniące przed nagłym wzrostem ciśnienia, w większości przypadków – wyjątkiem jest chyba dość stara elektrownia w Równem – odporne też na uderzenie samolotu. To są wszystko bloki zbudowane według rosyjskiej technologii, dość nowoczesne, niewiele różniące się od tych, które Putin ostatnio buduje Viktorowi Orbánowi czy które otrzymała od Rosji Białoruś.

Ale skoro nie wszystkie mają maksymalne zabezpieczenia, to chyba coś im jednak grozi? Gdyby jakiś dowódca albo sam prezydent Rosji oszalał?

W każdym z ukraińskich bloków są normalne zbiorniki reaktora, zbudowane z grubościennej stali. To zatem nie tak, że można po prostu rozwalić salwą artylerii reaktor. Choć oczywiście teraz wszystko wydaje się możliwe, no bo przecież nikt dotąd w historii nie strzelał do elektrowni atomowej, a Putin wydaje się faktycznie nieobliczalny.

Mówił pan o zastraszaniu – czy nie jest tak, że obawy, nawet jeśli przesadzone, związane z bezpieczeństwem jądrowym w kontekście wojennym, zniechęcą ostatecznie społeczeństwa do tego źródła energii?

Nie sądzę. Argument z uniezależnienia od paliw kopalnych – w kontekście zmiany klimatu i wojny Rosji z Ukrainą – coraz mocniej przemawia na rzecz energetyki jądrowej.

Od argumentów i nastrojów do praktyki politycznej jeszcze długa droga. I nie wiadomo, kiedy wielkie państwowe spółki energetyczne w ogóle będą w stanie przeprowadzić takie inwestycje.

Pamiętajmy jednak, że w Polsce już zawarto co najmniej pięć porozumień, podpisanych głównie pod presją przemysłu, który wie, że nie da się utrzymać systemu bez energetyki jądrowej, wytwarzającej energię cieplną lub elektryczną. Angażują się w to największe koncerny, w tym miedziowy KGHM, chemiczne Azoty, Orlen, energetyczne PGE i Tauron czy Veolia z branży gospodarki odpadami.

Fajny ten atom, ale taki nie bardzo dla Polski

Pięć? My jednej nie potrafimy nawet zacząć. No i gdzie niby? Bo chyba nie pod wschodnią granicą…

Nie da się w Polsce budować dużych elektrowni poza wybrzeżem morskim – zmiany klimatyczne powodują, że rzeki są zbyt niestabilne jako źródło zasilania w wodę, dlatego dostęp do tej morskiej jest tak kluczowy. Ale ja mówię o czymś innym. Chodzi o rozwiązania, które wdrożyć chcą wielkie firmy w Polsce w porozumieniu z firmami amerykańskimi i kanadyjskimi, polegające na budowie elektrowni małych.

To będziemy budować i małe, i duże?

Jedno nie wyklucza drugiego. Te wielkie są potrzebne, ale będą stać na wybrzeżu, a poza nim można budować reaktory wysokotemperaturowe dla przemysłu. Chodzi o takie instalacje, które wytwarzają prąd w koordynacji ze źródłami wiatrowymi i słonecznymi. Mogą produkować razem energię dla jednego wymiennika ciepła, na ciekłych solach o dużej pojemności cieplnej. Pozwalałoby to na maksymalne wykorzystanie źródła odnawialnego, którego zależne od pogody zniżki produkcji można kompensować źródłem jądrowym. Gdy OZE działa, to źródło jądrowe pracuje na małej mocy albo zasila co innego, choćby samochody elektryczne czy produkcję wodoru. Taki model funkcjonuje już w Finlandii, gdzie firma będąca własnością różnych przedsiębiorstw przemysłowych produkuje energię na ich użytek.

Ale czy elektrownie jądrowe działające w Europie mogą się obyć bez dostaw komponentów czy paliwa z Rosji? Już po rozpoczęciu wojny w tym celu przelatywał nad naszym terytorium tajemniczy samolot z Rosji na Słowację…

W większości przypadków tak, bo elementy do nich produkowane są również na terenie demokratycznej UE. Problemem jest raczej cena, bo paliwo z Rosji było zawsze tańsze niż ściągane skądinąd. Niemniej produkuje się je w każdym kraju, który ma przemysł jądrowy. Ale nie życzę nikomu, żeby w Polsce próbował budować elektrownię atomową na rosyjskiej technologii.

**
Tomasz Jackowski − wieloletni ekspert Międzynarodowej Agencji Energii Atomowej w zakresie bezpieczeństwa jądrowego i ochrony radiologicznej. Odznaczony francuskim Orderem Palm Akademickich. Były członek zarządu, obecnie komisji rewizyjnej Polskiego Towarzystwa Nukleonicznego, były Członek SNETP, TSO Forum przy MAEA, Gemini+, Konferencji HTR 2018 i TSO 2018, ESREDA, koordynator Programu NC2I-R FP7.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Michał Sutowski
Michał Sutowski
Publicysta Krytyki Politycznej
Politolog, absolwent Kolegium MISH UW, tłumacz, publicysta. Członek zespołu Krytyki Politycznej oraz Instytutu Krytyki Politycznej. Współautor wywiadów-rzek z Agatą Bielik-Robson, Ludwiką Wujec i Agnieszką Graff. Pisze o ekonomii politycznej, nadchodzącej apokalipsie UE i nie tylko. Robi rozmowy. Długie.
Zamknij