Kraj

Nowy monopolista czy umieralnia? Wszystko, co musisz wiedzieć o NABE [rozmowa]

Rząd zapowiedział, że tworzenie Narodowej Agencji Bezpieczeństwa Energetycznego wchodzi w ostatnią fazę. Czym miałaby zajmować się agencja i czy jej powstanie przed wyborami jest realne? Michał Sutowski pyta o to Piotra Maciążka, eksperta energetycznego i paliwowego.

Michał Sutowski: O Narodowej Agencji Bezpieczeństwa Energetycznego, do której trafić miałyby polskie elektrownie węglowe i kopalnie węgla brunatnego, mówi się już od kilku lat. Od półtora roku prowadzone są negocjacje Ministerstwa Skarbu z górniczymi i energetycznymi związkami zawodowymi. Co się takiego wydarzyło, że rząd zdecydował się ten projekt wreszcie dopiąć?

Piotr Maciążek: Zapytam przekornie: a stało się coś ważnego?

No, rząd zapowiedział gwarancje państwowe dla wielomiliardowych kredytów, które NABE będzie musiała zaciągnąć na działalność, opublikowano konkretne oferty dla obecnych właścicieli tych wszystkich bloków energetycznych, no i giełdy zareagowały z entuzjazmem. Akcje PGE, Tauronu czy Enei, które pozbędą się kłopotliwych aktywów razem z długami, poszybowały 17 lipca w górę.

Wszystko to prawda, ale giełdy reagowały podobnie na wszystkie kolejne zapowiedzi ministra Sasina. Włącznie z tą z maja tego roku, że NABE powstanie już za… trzy tygodnie. Jeśli się jest politykiem takim jak minister aktywów państwowych, to pokazywanie obliczeń i deklarowanie intencji często tworzy fakty medialne, a nie kreuje rzeczywistość.

Bez odblokowania wiatraków w Polsce świecić będą tylko portfele

Czyli żadna NABE przed wyborami nie powstanie?

Ja tego nie rozstrzygam, ale z doświadczenia wiem, że w okresie poprzedzającym wybory – i to nie na kilka miesięcy, a raczej na rok przed nimi – nie robi się takich wielkich operacji, bo one niosą duże ryzyko. W tym wypadku mówimy o decyzji w kwestii uregulowania długu rzędu kilkunastu miliardów złotych i przeniesieniu własności majątku wartego kolejne kilka miliardów, wreszcie o gwarancjach państwowych na kredyty rzędu kilkudziesięciu miliardów. To są sprawy, za które jakaś nowa władza, jeżeli taka się pojawi, może pociągnąć decydenta do odpowiedzialności, co najmniej politycznej.

Czyli co: żadnych kontrowersyjnych decyzji, które ściągają na nas – w tym wypadku na rząd i pisowską większość – nadmierne ryzyko?

A po co ułatwiać drugiej stronie ewentualne rozliczenia?

A jednak rząd opublikował dość konkretne wyliczenia – oferty dla spółek za bloki węglowe i kopalni, od symbolicznej złotówki dla Tauronu Wytwarzanie przez 850 mln dla PGE aż po 2,5 mld dla Enei, do tego łącznie 10 mld długów do spłacenia przejętych przez państwo, no i gwarancje na kredyty na blisko 60 mld zł, których NABE będzie potrzebowała tylko w 2023 roku. Dużo pieniędzy.

Wszystko prawda, tylko trzeba sobie uczciwie powiedzieć, że do opinii publicznej nie przeniknęły na razie odpowiedzi na najbardziej kontrowersyjne pytania dotyczące NABE. Panuje bowiem w Polsce konsensus co do tego, że wydzielenie aktywów węglowych, które przestają być rentowne, jest konieczne.

No więc?

Natomiast nie ma konsensusu co do tego, czy model obrany przez Ministerstwo Aktywów Państwowych jest faktycznie dobry. Moim zdaniem to nie jest optymalny model.

Na czym on polega?

Na tym, że ze spółek energetycznych będących pod kontrolą skarbu państwa wydzielamy aktywa węglowe – w sumie aż 70 bloków i dwie kopalnie, odpowiadające za 50 proc. produkowanego w Polsce prądu – i przekazujemy je do jednej spółki. Tą spółką będzie najpierw PGE Górnictwo i Energetyka Konwencjonalna, dokapitalizowana tymi właśnie aktywami i przekształcona następnie we wspomnianą NABE. I powstanie tzw. umieralnia.

Nie brzmi optymistycznie, ale jak rozumiem, chodzi o to, że te bloki węglowe i kopalnie odkrywkowe w Turowie i Bełchatowie mają być docelowo wygaszane. Tyle że to będzie pewnie przedłużone umieranie, bo przecież z energetyki węglowej mamy zrezygnować dopiero w 2049 roku, tak przynajmniej wynika z umów rządu Zjednoczonej Prawicy ze związkami zawodowymi?

Na papierze tak to wygląda, ale śledzę dokładnie regulacje unijne i nie wydaje mi się, żeby to było możliwe. Horyzont roku 2049 dla węgla to jest… rzeczywistość równoległa. Co innego bowiem dzieje się w polskiej rzeczywistości politycznej – i to ma relatywnie mniejsze znaczenie – a co innego w rzeczywistości regulacyjnej UE, która spina nam cyferki biznesowe, mówiąc wprost.

I ta regulacyjna rzeczywistość przestanie nam cyferki spinać szybciej niż w 2049 roku?

Zacznijmy od tego, że w 2025 roku kończy się tzw. rynek mocy, czyli dopłacanie do bloków węglowych za to, że w ogóle są.

Kto dopłaca? I za co tak naprawdę?

Kiedy dostajemy rachunek za prąd, wyszczególniona jest na nim między innymi opłata mocowa, a więc płacą konsumenci. A wzięło się to stąd, że zgodnie z unijnym prawem przy zapotrzebowaniu na energię elektryczną pierwsza do systemu wchodzi ta z czystych źródeł, z OZE, potem energia gazu, a dopiero na koniec ta z węgla, to tzw. zasada merit order. W tej sytuacji elektrownie węglowe okazują się najmniej konkurencyjne i często nie są w stanie niczego sprzedać. Jednocześnie mamy dylemat, bo one są wciąż konieczne dla zapewnienia stabilności systemu i bezpieczeństwa energetycznego.

Obwarzanek uzbrojony i geopolityka zielonej transformacji

Na te momenty, kiedy potrzebujemy mocy więcej niż tylko z czystszych źródeł?

Tak. W związku z tym Komisja Europejska zgodziła się na tzw. rynek mocy, czyli mechanizm, w którym płacimy elektrowniom węglowym za to, że nie działają, ale są gotowe w razie potrzeby uruchomić bloki, np. w momencie upałów. Dzięki temu można podtrzymać rentowność nawet tych mniej sprawnych elektrowni węglowych.

A jeśli rynek mocy się skończy, a NABE powstanie? Przecież te wszystkie bloki, które utracą przez to rentowność, znajdą się w jednej spółce…

To zacznijmy od końca. Po pierwsze, będziemy mieli de facto monopolistę państwowego, bo NABE będzie dysponować 80 proc. energii na rynku bilansującym, więc w zasadzie to oni będą kształtować ceny. Jednocześnie będą trwale nierentowni, bo według wyliczeń Fundacji Instrat w 2040 roku mogą być nawet 31 mld zł na minusie.

Czyli tyle trzeba będzie do NABE dosypać z budżetu?

Tu się pojawia kolejny problem: czy Komisja się zgodzi, żeby dosypać, bo to przecież będzie monopolista, a to jest forma pomocy publicznej.

A co znaczy, że NABE będzie kształtowała ceny?

W ostatnim roku cofnęliśmy się w Polsce do sytuacji z lat 90., co znaczy, że straciliśmy 30 lat rozwoju rynku energii elektrycznej. W ramach walki z inflacją i drożejącą energią podjęto bowiem decyzję o likwidacji tzw. obliga giełdowego, czyli obowiązkowej puli energii elektrycznej, którą koncerny musiały dotąd oddawać na giełdę – reszta to bezpośrednie, długoterminowe umowy spółek z klientami. Oczywiście, wszystkie duże grupy energetyczne są państwowe, jest więc tylko jeden właściciel, ale na rynku te koncerny choć trochę konkurowały ze sobą cenowo. Odkąd jednak rząd zlikwidował obligo, mamy faktyczny monopol i wszystko zależy od widzimisię spółki energetycznej. Zapisy kontraktowe można prowadzić w zeszytach, mechanizmy rynkowe są słabe. W tej sytuacji taka NABE, mając większość bloków węglowych i absolutną dominację na rynku, będzie dyktowała poziom cen w kraju niemal wedle uznania.

Niemal?

Niemal, bo oczywiście nierentowność bloków też będzie wpływała na ceny. No i mamy jeszcze Urząd Regulacji Energetyki, który powinien ingerować w wypadku stosowania praktyk monopolistycznych, ale on w ostatnich latach utracił jakąkolwiek autonomię, bo podlega temu samemu ośrodkowi władzy, który kontroluje spółki – rola regulacyjna i właścicielska państwa wchodzą tu w konflikt.

A co zmienia fakt, że rynku mocy może niedługo nie być?

Moim zdaniem w rządzie nie ma pomysłu na to, co zrobić, jeśli rynek mocy wygaśnie. Wtedy NABE na pewno stanie się trwale nierentowna i trzeba będzie pomyśleć, jak dosypać pieniędzy, a to już będzie wymagało ustaleń na poziomie europejskim. Najprostszy pomysł polega na rozpoczęciu negocjacji z KE o przedłużeniu rynku mocy, tyle że większość krajów unijnych jest temu niechętna. Dosłownie przed kilkoma dniami ITRE, czyli Komisja Przemysłu, Badań Naukowych i Energii Parlamentu Europejskiego, odrzuciła poprawkę polskich europosłów zakładającą dopuszczenie wsparcia elektrowni węglowych z rynku mocy także po 2025 roku.

I to jest koniec sporu?

Koniec nie, ale nawet jeśliby w końcu do przedłużenia rynku mocy doszło, to przecież nie o 20 lat, tylko na przykład o dwa – sama Komisja Europejska przyznała, że toczą się rozmowy o horyzoncie 2027 roku. Zyskalibyśmy dwa lata. Rząd twierdzi, że to dobrze i że to wystarczy, ale ja mam duże wątpliwości, bo podstawowym grzechem pierworodnym całej tej konstrukcji – i tu wracamy do początku naszej rozmowy – są długi. Bo co zrobić z długami?

Spłacić ze środków budżetu państwa?

Raczej nie można ich tak po prostu spłacić, bo byłaby to pomoc publiczna, która zakłóca równowagę rynkową.

W związku z czym te długi muszą być spłacane z tego, co spółka sama wypracuje?

W teorii tak, ale ona jest przecież nierentowna, więc to też moim zdaniem nie wchodzi w grę. W tej sytuacji rząd, przynajmniej w tym wariancie, do którego ja dotarłem, chce te kilkanaście miliardów długów spłacać właśnie z budżetu państwa – czego warunkiem jest szerokie porozumienie z Komisją Europejską.

Bezpieczna Polska bez ropy, węgla i gazu? [rozmowa z Marcinem Popkiewiczem]

A dałoby się to zrobić inaczej? Mówił pan, że w kwestii wydzielenia aktywów węglowych panuje konsensus.

No właśnie. Na zachodzie bardzo często odbywało się to w ten sposób, że wydzielano zdrowe aktywa typu OZE do odrębnej spółki, a w starej spółce zostawał węgiel i długi. Tę nową spółkę z czystymi technologiami lokowano na giełdzie i w ten sposób pozyskiwano kapitał prywatny, którym spłacano dług, w ramach porozumień pomiędzy nową i starą spółką, gdzie nowa spółka bez długu refinansowała tę starą. W Polsce jednak robimy odwrotnie: zostawi się stare aktywa w jednej, nowej spółce, czyli NABE, w której bloki węglowe mają dogorywać, i ona będzie nierentowna. Z kolei stare spółki zostaną tylko z czystymi aktywami, za to uwolnione i bez zobowiązań.

Tym starym spółkom – PGE, Tauronowi czy Enei – to pasuje?

Z ich perspektywy to jest fantastyczna informacja, stąd entuzjazm giełdy i wzrosty notowań akcji rzędu 30 procent. Tylko cały czas pozostaje aktualne pytanie o inżynierię finansową, tzn. co zrobić z tym długiem? Na ile się orientuję, Ministerstwo Aktywów Państwowych tego problemu wciąż nie rozwiązało i właśnie dlatego tak długo przekładało ten temat. Po prostu nie było pomysłu, jak to zrobić.

W oficjalnych komunikatach czytamy, że spłaci to wszystko Skarb Państwa.

Cóż, moim zdaniem to mało prawdopodobne, aczkolwiek żyjemy w takiej rzeczywistości politycznej, gdzie nikogo już nie dziwi, że w oficjalnych komunikatach się kłamie. I jest jeszcze druga rzecz, która jest niezwykle istotna, a o której się nie mówi w ogóle – i to jest kondycja tych przyszłych spółek pozbawionych węglowego balastu.

Zrzucenie balastu to chyba dobra rzecz?

Jasne, akcjonariusze są zachwyceni. Ale zostaje pytanie o posiadane moce wytwórcze: co się stanie z tymi spółkami w sytuacji, kiedy zostanie wydzielony z nich węgiel, ale jeszcze nie będzie odpowiedniej ilości nowych, zielonych mocy? Moim zdaniem te spółki mogą mieć problemy z finansowaniem się, bo kredyty pozyskuje się pod zastaw majątku, a one będą pozbawione większości majątku. Jakby tego było mało, dyskutuje się w rządzie o wydzieleniu z nich jeszcze spółek dystrybucyjnych, odpowiadających za rozprowadzanie i sprzedaż, które są najbardziej rentowne, dużo bardziej niż spółki wytwarzające prąd.

A po co je rozdzielać?

To nie jest pomysł nowy, po prostu interesy spółek wytwarzania i obrotu z reguły są rozbieżne. W obecnej sytuacji, gdy to jest jedna firma, one nas strzygą jak owce, nie mają żadnej konkurencji. Być może jednak do tej zmiany nie dojdzie. Tyle że to nie koniec pytań i problemów, bo np. minister Sasin mówi nieprawdę, twierdząc, że obecne spółki energetyczne – te z aktywami węglowymi – miały problem z kredytowaniem inwestycji.

Nie miały?

Bynajmniej, problem był inny. One mogły zaciągnąć kredyt, tylko nie mogły go wydać na węgiel. Pozyskiwanie finansowania inwestycji w OZE lub gaz było możliwe przy obecnym kształcie spółek.

To po co w ogóle te wszystkie plany?

Cały koncept wziął się stąd, że nie wiadomo, co z tym potężnym długiem zrobić. Gdybyśmy nie byli w Unii Europejskiej, państwo zwyczajnie znacjonalizowałoby ten dług, ale obecnie nie można tego zrobić.

Rząd pogrzebał wiatraki. Czy wiatraki pogrzebią rząd?

czytaj także

Mamy zatem dług, na który nie ma pomysłu, mamy niepewność co do możliwości inwestycyjnych tych spółek, które mają popychać zieloną transformację…

I mamy jeszcze kukułcze jajo, o którym napomknęła niedawno pełnomocniczka rządu ds. infrastruktury krytycznej Anna Łukaszewska-Trzeciakowska: polski system energetyczny się nie zbilansuje, zabraknie nam energii, jeżeli nie wyremontujemy tzw. dwusetek, czyli starych bloków węglowych o mocy 200 MW. A to wszystko każe zapytać, skąd NABE, która i tak już będzie nierentowna i zadłużona, ma wziąć pieniądze jeszcze na odnowienie tych dwusetek.

Z doniesień medialnych wiemy, że przyszli zatrudnieni w NABE mają zachować dotychczasowe uprawnienia – a do tego w negocjacjach ze związkowcami obiecano im gwarancję zatrudnienia do 2033 roku, premię konsolidacyjną i coroczne negocjacje podwyżek. Krótko mówiąc, na pracownikach spółka nie zaoszczędzi. To może i dobrze, ale tym bardziej się to wszystko nie spina finansowo. Jedyny bodaj argument na korzyść NABE w stosunku do obecnych spółek, o jakim przeczytałem, to wzrost siły negocjacyjnej tak dużego podmiotu przy zakupach węgla do elektrowni…

Tyle że NABE jako spółka państwowa nie będzie miała swobody negocjacji z polskimi kopalniami, którymi również w większości zarządza państwo, to po pierwsze. Po drugie, związki zawodowe, m.in. Solidarność, kilka dni temu na portalu WNP.pl informowały, że zwały węglowe, które pozostały po poprzednim sezonie, mogą spowodować zatkanie się kopalń i że spółki skarbu państwa, czyli w tym wypadku spółki energetyczne, które są ich klientem, nie mogą przecież działać na szkodę innych spółek skarbu państwa. A po trzecie, to ja w ogóle nie kupuję opowieści, że większy może więcej, bo rynek węgla to nie rynek ropy.

A na czym polega różnica?

Rynek ropy jest dość mocno płynny, mamy wielu producentów i wielu konsumentów. A gdzie mamy dużych konsumentów węgla w Europie? Import w naszym regionie idzie głównie do Polski, więc dla producentów światowych dylemat nie polega na tym, czy będziemy rozmawiać z trzema podmiotami w Polsce o kupnie węgla, czy tylko z jednym, ale raczej: czy będziemy woleli wysłać węgiel do Chin, czy do Polski. Dlatego, moim zdaniem, w kwestii kontraktacji to absolutnie niczego to nie zmienia. W jakiejś firmie PR-owej usiedli i to wymyślili, żeby jakoś uzasadnić potrzebę całej operacji.

Jeszcze raz: czy rząd tego wszystkiego nie wie?

Logika rządu jest, moim zdaniem, taka: jesteśmy ważnym członkiem Unii Europejskiej, mieszka u nas 40 milionów ludzi, więc w końcu się Komisja Europejska zgodzi na pomoc publiczną, bo przecież nie pozwolą na to, żeby w tak dużym kraju członkowskim wybuchł chaos i nastąpiło spowolnienie transformacji energetycznej. To ostatnie PR-owo też byłoby niewygodne dla Komisji, bo siłą rzeczy ten ruch naszego rządu świadczy jednak o tym, że dekarbonizacja w jakimś zakresie się dokonuje.

I wtedy po prostu będziemy dopłacać te dziesiątki miliardów rocznie z budżetu?

Tylko jeszcze pozostaje kwestia, na jakich warunkach KE się na to zgodzi. Bo jeżeli neutralność klimatyczna w Unii Europejskiej ma zostać osiągnięta w 2050 roku, to całe wynegocjowane między związkowcami a rządem porozumienie, że ostatnią kopalnię zamykamy w 2049 roku, czyli rok przed neutralnością emisyjną, jest raczej nieporozumieniem. No i jeszcze popatrzmy na trendy: w ciągu trzech ostatnich lat ceny uprawnień do emisji wzrosły kilkukrotnie, z 20 na 80 euro, a momentami bywało to nawet i 100 euro. Nawet jeśli był w tym element spekulacji finansowej – bo pozwoleniami handluje się na rynku – to niby jakim cudem spalanie węgla miałoby się opłacać?

Gmina i powiat na swoim, czyli lokalna energia na niespokojne czasy

Jednocześnie co jakiś czas, nie bez związku z cyklem wyborczym, wraca temat uruchomienia odkrywki węgla brunatnego w Złoczewie, która przedłużyłaby – kosztem 33 wsi, kilkuset gospodarstw, wysiedlenia 12 tysięcy mieszkańców i zniszczenia rzeki Oleśnicy – żywot gigantycznej Elektrowni Bełchatów. Czy faktycznie do tego dojdzie? I czy przejście Bełchatowa spod zarządu PGE do NABE cokolwiek zmienia?

Nie robi żadnej różnicy. Po pierwsze, kopalnia jest zbyt daleko od elektrowni, więc węgiel trzeba by wozić kilkadziesiąt kilometrów pociągiem. Po drugie, z każdym rokiem spalanie węgla brunatnego będzie coraz bardziej nieopłacalne, bo to najbardziej emisyjne źródło energii. Po trzecie, nawet w planach rządowych, w tym Polityce Energetycznej Państwa, jest zapis, że w latach 30. w Polsce węgiel brunatny wygasa. No, ja tego nie widzę po prostu i nikt normalnie myślący nie widzi na to szans. Już pomijam fakt, skąd NABE miałaby wziąć te 15 miliardów, na które szacuje się koszt samej inwestycji. Przecież NABE nie będzie miało środków własnych na takim poziomie, a żadne instytucje finansowe w Europie nie udzielą wsparcia inwestycji w węgiel brunatny.

No dobrze, ale rząd zapowiedział, że będzie gwarantował różne instrumenty finansowe NABE do wysokości 70 procent – w tym pożyczki, kredyt obrotowy, zabezpieczenie rezerw na kupno pozwoleń na emisje. Czy nie jest tak, że jak są gwarancje państwowe, to jednak kapitał się znajdzie? Bo gwarancja znaczy przecież, że jak interes nie wypali, to budżet państwa pokryje spłatę…

Gwarancje to są… gwarancje, a nie kapitał. Często spotykam się z niezrozumieniem tego faktu, podobnie jest w przypadku atomu. Ludziom się wydaje, że jak państwo polskie dało gwarancję Westinghouse’owi, to znaczy tyle co kasa na projekt. A tu bardzo wiele zależy np. od wewnętrznych polityk instytucji finansowych. A komponent ESG, czyli odpowiedzialności za środowisko i skutki społeczne, jest dzisiaj brany pod uwagę coraz częściej przy podejmowaniu decyzji o udzieleniu kredytu – i może ją powstrzymać.

Moc woli politycznej nie wystarczy?

Nie, to działa tylko w przypadku banków państwowych, ale w Polsce one są zbyt małe na kredytowanie tego typu inwestycji.

BGK nie da pieniędzy?

Mimo kreatywnej księgowości te pieniądze już wyraźnie się kończą i nawet pisowski rząd zaczyna przyzwyczajać elektorat do konieczności cięć w niektórych sektorach. Krótko mówiąc: nie, gwarancje nie wystarczą, one ułatwiają pozyskanie finansowania, ale nie działają z automatu. Bo potem przychodzi etap poszukiwania kapitałodawcy. Jeden może się okazać zbyt mały, jak w przypadku polskich banków. Innemu polityka wewnętrzna uniemożliwi inwestycje w węgiel. A jeszcze dochodzi czynnik blokady politycznej.

Ktoś ważny po prostu nie pozwoli na taką inwestycję?

Wyobrażam sobie sytuację, w której np. instytucje finansowe skuszone polskimi gwarancjami państwowymi się znajdą, ale… w Chinach. I co wtedy? Skorzystamy? Zrobimy inwestycję na 15 mld, wiążąc się z Chińczykami? A co na to nasi sojusznicy Amerykanie? Krótko mówiąc: w przypadku dużych inwestycji węglowych – atomowych zresztą podobnie – jedna opcja polega na tym, że dokładamy z budżetu państwa, co oznacza bardzo trudną dyskusję z Komisją Europejską. Druga możliwość to gwarancje, ale wtedy szukamy kapitału prywatnego lub państwowych banków w innych krajach lub międzynarodowych, które się na to skuszą. A trzeci kierunek to banki eksportowe innych krajów, ale wtedy pożyczone przez nie dolary czy euro będą musiały być do pewnego – raczej wysokiego – poziomu wydane w państwie, z którego pochodzi dany bank eksportowy.

Dlaczego prawica nienawidzi termomodernizacji?

Wynika z tego wszystkiego, że NABE jako projekt ekonomiczny spina się… umiarkowanie. A co z tą drugą stroną – tymi wszystkimi spółkami, które pozbywają się węglowych aktywów? Czy one faktycznie będą mogły ruszyć z kopyta z zielonymi inwestycjami?

A no właśnie. Na przekór temu, co piszą entuzjaści projektu NABE i linii Ministerstwa Aktywów Państwowych, wysokość kredytów jest uzależniona nie tylko od jego celu, choćby był najsłuszniejszy, ale też potężnego wkładu własnego lub zastawu. Żaden bank nie da 100 miliardów na OZE, jak nie będzie miał odpowiedniego zabezpieczenia. Wiemy już, że zastaw tych spółek, a więc ich majątek, będzie niewystarczający. Stąd należy się spodziewać, że pojawi się pomysł połączenia tych nowych, zdrowych spółek w jedną – zintegrowania Tauronu, Enei i PGE, żeby wspólnie miały coś pod zastaw na kredyty na OZE. Sam minister Sasin wspominał o tym w początkach swojego szefowania w resorcie – żeby te spółki połączyć w jedną, zrobić jakiś kontr-Orlen. Tylko wtedy też pojawią się problemy, bo te spółki mają swoich pracowników i związki zawodowe, mają też swoje instytucjonalne DNA i po prostu trzeba umieć je do takiej fuzji pozyskać.

To potencjalne przeszkody, ale czy to miałoby sens z punktu widzenia tempa i jakości inwestycji w OZE?

Według mnie dałoby się to lepiej zrobić, gdyby te „czyste” spółki poszły na giełdę i pozyskały kapitał inwestorów. To byłby optymalny scenariusz do refinansowania długu i sfinansowania nowych inwestycji. Kłopot w tym, że wówczas także fundusze zagraniczne chciałyby obejmować poprzez giełdę udziały tych firm – i tu dochodzimy do największej obsesji rządu, czyli konfliktu między kapitałem polskim a kapitałem zagranicznym.

Podsumujmy. Czy w takim razie NABE to jest element strategii transformacji, pomysł na zasadzie „jakoś to będzie”, czy po prostu propagandowy humbug?

Mam wrażenie, że dominuje tu logika polityki bieżącej, w której rząd traktuje NABE i inne projekty tego typu przede wszystkim jako opowieści marketingowe, a nie realne projekty. Jeżeli dana powieść osłabia naszych oponentów w obozie władzy w walce o schedę – idziemy w to. A że będzie problem ze zbilansowaniem ekonomicznym całej instytucji? Z niedoborami prądu w systemie? Cóż… Podobnie było przecież z koreańskim projektem atomowym Jacka Sasina, który powstał w mojej ocenie głównie po to, żeby uderzyć w Morawieckiego, któremu udało się wreszcie coś sfinalizować w programie atomowym.

A NABE byłaby przeciw komu?

Dzięki temu minister Sasin może sukcesywnie mówić o sobie jako wielkim reformatorze i nie musi się bać oddechu Daniela Obajtka na plecach. Walcząc o pozycję w obozie władzy, musi ciągle żyć z legendą Obajtka jako wielkiego konsolidatora, a tak może pokazać Jarosławowi Kaczyńskiemu: proszę, my tu w MAP-ie też robimy wielkie rzeczy, a nie tylko ciągle Daniel i Daniel. Politycy w tym układzie nie mówią do nas, tylko do prezesa PiS. Ich jedynym słuchaczem jest Jarosław Kaczyński.

Ale co, jeśli te nowe byty w końcu powstaną i zderzą się z twardą rzeczywistością?

Tu też jest kilka scenariuszy. Mamy niedługo kampanię wyborczą – jeśli wygra opozycja, to dostanie takie kukułcze jajo. Jeśli będzie rządził PiS w koalicji z Konfederacją, to jest wielce prawdopodobne, że tymi spółkami będzie rządził kto inny – w obu przypadkach minister Sasin może powiedzieć, że przeprowadził wielką reformę, no ale następcy ją przerwali czy zepsuli.

A jak się ma do tego wszystkiego sytuacja Orlenu? Daniel Obajtek się cieszy czy martwi z powodu NABE?

Grupa Orlen jest odrębnym bytem i nie uczestniczy w tych procesach, jego spółki nie będą elementem transakcji, jeśli do niej dojdzie. A prezes Obajtek nie musi się mierzyć w żaden sposób z ministrem Sasinem, to zresztą nie byłoby w jego interesie, skoro oficjalnym zwierzchnikiem prezesa Orlenu jest Minister Aktywów Państwowych. Z kolei prezesowi Kaczyńskiemu też nie musi niczego udowadniać, bo jednak dowiózł wcielenie Lotosu i PGNiG – wszystko, co powiedział, to się stało.

**
Piotr Maciążek – ekspert energetyczny i paliwowy z 12-letnim doświadczeniem. Doradzał wielu spółkom z sektora, również międzynarodowym. Obecnie jest partnerem w projekcie Wzielonejstrefie.pl.

Ile Polska zapłaciła za rosyjskie surowce, by Putin mógł kontynuować wojnę?

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Michał Sutowski
Michał Sutowski
Publicysta Krytyki Politycznej
Politolog, absolwent Kolegium MISH UW, tłumacz, publicysta. Członek zespołu Krytyki Politycznej oraz Instytutu Krytyki Politycznej. Współautor wywiadów-rzek z Agatą Bielik-Robson, Ludwiką Wujec i Agnieszką Graff. Pisze o ekonomii politycznej, nadchodzącej apokalipsie UE i nie tylko. Robi rozmowy. Długie.
Zamknij