Kraj

Dlaczego szukamy kandydatów na prezydenta na YouTubie?

Dorota Gawryluk, Krzysztof Stanowski, Szymon Hołownia. Czyżby w wyborach prezydenckich zamiast wyścigu kandydatów partii politycznych szykował się wyścig kandydatów mediów: Kanału Zero, Polsatu i TVN?

Premiera Kanału Zero okazała się nie tylko medialnym, ale i politycznym wydarzeniem, być może początkiem długiej pre-, preprekampanii prezydenckiej. Swój udział w prezydenckim wyścigu zapowiedział bowiem założyciel kanału, dziennikarz sportowy Krzysztof Stanowski – nie dlatego, że ma ambicje zostać prezydentem, ale dlatego, że chce zobaczyć, „jak ten cyrk działa od środka”.

Także dołączenie do Kanału generała Rajmunda Andrzejczaka – byłego Szefa Sztabu Generalnego Wojska Polskiego – wyzwoliło spekulacje na temat prezydenckich ambicji wojskowego w stanie spoczynku. W sąsiednich Czechach prezydentem został wszak niedawno pełniący analogiczną funkcję w czeskim wojsku Petr Pavel, choć bez pośrednictwa swojego programu w internecie. Generał Andrzejczak na razie co prawda dementuje, że miałby ubiegać się o urząd prezydencki, ale wiadomo, jak to jest ze zdementowanymi i niezdementowanymi informacjami w polityce.

Chwilę później Polityka Insight i Wirtualna Polska ujawniły, że Zygmunt Solorz, prezes i twórca Polsatu, ma namawiać do startu w wyborach prezydenckich Dorotę Gawryluk, polityczną dziennikarkę stacji kojarzoną raczej z prawą stroną polskiej sceny politycznej. Od dawna trwały też spekulacje, że publicystyczna aktywność Marcina Matczaka, głównie na łamach „Gazety Wyborczej”, jest długim rozbiegiem przed wyborami prezydenckimi.

Gdybyśmy faktycznie zobaczyli takich pretendentów do pałacu, to w wyborach prezydenckich zamiast kandydatów partii politycznych zmierzyliby się kandydaci mediów: Kanału Zero, Polsatu i TVN – bo nie zapominajmy o robiącym latami karierę w tej stacji Szymonie Hołowni.

Kanał Zero, czyli esencja chłopskiego rozumu

Do kompletu brakuje tylko, by PiS zamiast kandydata z zaciągu ściśle partyjnego postawił na kogoś z Telewizji Republika albo dawnego TVP – Michał Rachoń, zwłaszcza wspierany przez ekipę z programu Jedziemy! czy Miłosz Kleczek mogliby faktycznie wnieść do prezydenckiego wyścigu niespotykaną wcześniej jakość. Gdyby Republika postanowiła przekonać nas, że jest prawicową krainą łagodności, mogłaby z kolei postawić na Danutę Holecką: byłaby kandydatka kobieta, znana, może i budząca pewne kontrowersje, ale prezentująca wyjątkowo mało agresywną twarz „kurszczyzny”.

Tylko lewica, która nie ma swoich dużych mediów, celebrytów i influencerów, jak zwykle jest poszkodowana.

Musimy naprawdę nie ufać partiom

Oczywiście, nie należy specjalnie przywiązywać się do podobnych spekulacji. Do wyborów prezydenckich jeszcze prawie półtora roku, w tym czasie bardzo wiele może się zdarzyć, droga od ogłoszenia startu w wyborach do choćby zebrania stu tysięcy podpisów, wymaganych, by móc w ogóle wystartować na prezydenta, jest daleka i pełna trudności. Mieliśmy też już sondaże pokazujące, że Tomasz Lis – w czasach, gdy prowadził Fakty TVN – byłby pewnym zwycięzcą wyborów prezydenckich.

Ten wysyp kandydatów na kandydatów do prezydentury z medialnego rozdania, spoza świata partyjnej polityki, jest jednak zastanawiający. Tym bardziej że to nie pierwszy taki przypadek. W 2015 roku polską sceną polityczną wstrząsnął start Pawła Kukiza. Choć na scenie muzycznej Kukiz od dawna wyłącznie odcinał kupony od dawnych osiągnięć, to muzyk był w stanie przekuć swoją rozpoznawalność na ponad 20 proc. poparcia w pierwszej turze. Jego start otworzył drogę Dudzie do prezydentury i pomógł wprowadzić do Sejmu jesienią 2015 roku 42 posłów.

Cztery lata temu podobna historia powtórzyła się ze znanym Polakom głównie jako prowadzący popularny talent show Szymonem Hołownią – choć trzeba zaznaczyć, że w przeciwieństwie do prymitywnego populizmu Kukiza, sprzymierzonego z najmroczniejszymi, skrajnie nacjonalistycznymi środowiskami w polskiej polityce, Hołownia wykonał przed wyborami sporą programową pracę i zebrał wokół siebie sensowne eksperckie i polityczne zaplecze.

Marszałek Hołownia rozpoczął kampanię prezydencką

O czym to wszystko świadczy? Przede wszystkim o tym, że jako społeczeństwo naprawdę musimy nie ufać partiom politycznym i że w systemie partyjnym coś nie działa. Jedną z funkcji partii politycznych powinno być przecież kształcenie i kreowanie liderów na najwyższe stanowiska w państwie, co w Polsce oznacza też wybieranego w bezpośrednich powszechnych wyborach prezydenta.

Tymczasem partie mają tu w kontekście przyszłorocznych wyborów prezydenckich poważny problem. PiS po prostu nie ma dobrego kandydata, marzenia o tym, że Tobiasz Bocheński powtórzy trajektorię Andrzeja Dudy, mogą zostać bardzo brutalnie zweryfikowane już na początku kwietnia, gdy były wojewoda mazowiecki najpewniej przegra wybory z Rafałem Trzaskowskim w pierwszej turze. PSL, najstarsza i najbardziej wewnętrznie demokratyczna z działających w Polsce partii, prawdopodobnie poprze Hołownię i nie wystawi swojego kandydata. Na Lewicy nikt się raczej nie pali, by bić się o swoje 3 proc., bez żadnej gwarancji sukcesu.

Z kolei wyborcy wydają się otwarci na kandydatów spoza partyjnej polityki, bo ta kojarzy się im głównie z partyjniactwem, zawłaszczaniem państwa, jałowym sporem, odwracającym uwagę od realnych problemów państwa. W kandydacie „spoza układu” elektorat widzi szansę na wyjście z tych wszystkich problemów.

Takich kandydatów szuka przede wszystkim w mediach, nowych i tradycyjnych, bo wszelkie inne instytucje mogące tworzyć liderów albo znajdują się w podobnym kryzysie co partie polityczne albo pozostają zależne od mediów, bez których nie są w stanie dotrzeć ze swoim przekazem i obrazem swoich liderów do odbiorców.

Problem ten nie dotyczy wyłącznie Polski. Donald Trump wygrał co prawda wybory jako republikanin, a nie kandydat niezależny, ale wszedł do republikańskiej polityki jako człowiek z zewnątrz, przedsiębiorca i celebryta, który latami w programie The Apprentice tak przekonująco odgrywał „prezydenckiego” szefa wielkiej biznesowej operacji, że duża część elektoratu zobaczyła w nim naturalnego kandydata do Białego Domu. Silnie zatomizowane społeczeństwo, gdzie słabe są oddolne organizacje, poprzez które kiedyś dokonywało się upolitycznienie obywateli, za to silne są nowe i stare media, sprzyja politycznym fortunom celebrytów i influencerów.

Nie zawsze przynosi to, jak w wypadku Trumpa, fatalne rezultaty. Drogę z ekranu i aktora w popularnym show do prezydentury przeszedł też Wołodymyr Zełenski – który zdecydowanie sprawdził się jako przywódca walczącej Ukrainy.

Źle ulokowane nadzieje

Niestety, nadzieje na to, że ktoś znany z robienia zasięgów na YouTubie przetnie węzeł gordyjski polskiej polityki, są źle ulokowane, przede wszystkim ze względu na to, jak w polskiej konstytucji skonstruowana jest prezydentura. Bo nawet gdyby wybory wyłoniły w Polsce prezydenta celebrytę raczej formatu Zełenskiego niż Trumpa, to i tak nie byłby on w stanie rozwiązać problemów, z jakimi nie radzą sobie partie polityczne.

Urząd prezydenta w Polsce nie ma po prostu żadnych realnych narzędzi do prowadzenia własnej, pozytywnej polityki bez posiadania wiernej prezydentowi większości w Sejmie – na co prezydent spoza partyjnego rozdania nie może liczyć. Pewnym wyjątkiem pozostaje polityka zagraniczna, ale to akurat kwestia, która najmniej interesuje zmęczonych partyjną polityką wyborców.

Znów wracamy tu do problemów z polską konstytucją. Z jednej strony wprowadzając bezpośredni wybór prezydenta, daje ona głowie państwa silny demokratyczny mandat, który pozwala wyborcom oczekiwać aktywnej, realnie kształtującej sytuację w kraju prezydentury. Z drugiej, nie daje prezydentowi żadnych narzędzi, by prowadzić, zwłaszcza w wymiarze wewnętrznym, własną politykę. Prezydent ma jedynie władzę negatywną, w postaci trudnego do przełamania weta, ale posługując się wyłącznie wetem, żaden prezydent nie jest w stanie spełnić obietnic, jakie złożył w wyborach.

Czas pomyśleć o rewizji konstytucji

Taka konstrukcja prezydentury ma jednak tę zaletę, że chroni polski system polityczny przed możliwymi negatywnymi skutkami wyboru na najwyższy urząd w państwie kogoś w rodzaju Kukiza. Na szczęście polski Trump nie byłby w stanie zbyt wiele zepsuć. Choć jednocześnie rządy z populistycznym prezydentem, obdarzonym prawem weta, pewnymi kompetencjami w polityce zagranicznej oraz silnym demokratycznym mandatem byłyby koszmarem dla każdej władzy. W ograniczonej skali widzimy to dziś, obserwując politykę Andrzeja Dudy wobec obecnej większości.

Nie da się uzdrowić demokracji bez partii

Gdy patrzy się na kolejnych kandydatów celebrytów, można się tylko umocnić w przekonaniu nad wyższością systemów parlamentarno-gabinetowych nad prezydenckimi. Te pierwsze chronią bowiem przed powierzeniem władzy komuś, w kim spore zasięgi w telewizji lub na kanale youtubowym wytworzyły mylne przekonanie o posiadaniu recept na uzdrowienie ojczyzny.

W systemach, gdzie władza wykonawcza skupiona jest w rządzie odpowiedzialnym przed parlamentem, do zdobycia władzy w państwie konieczne jest wcześniej zbudowanie nowej partii albo zdobycie zaufania istniejącej – co premiuje kandydatów mogących wylegitymować się jakimś partyjnym i państwowym doświadczeniem, zdolnych przełożyć swoje pomysły na konkretne polityczne działania, wolnych od pokusy wyważania otwartych drzwi albo działań tyleż radykalnych, co nieodpowiedzialnych.

Oczywiście, jak wszystko, takie systemy mają też swoje wady. Partie mają w nich skłonność do zamykania się w sobie, oddzielania od swojej bazy i społeczeństwa. Jeśli rozczarowanie wyborców partiami nie znajduje żadnego ujścia, to prowadzi to do obywatelskiej apatii i uwiądu legitymacji całego systemu.

Tę apatię i problemy z legitymacją obserwujemy w wielu nawet dojrzałych demokracjach. Można więc zrozumieć, że w poszukiwaniu wyjścia z tego stanu rzeczy elektorat patrzy poza istniejące partie polityczne – ku kandydatom influencerom albo mechanizmom demokracji bezpośredniej. Nie negując tego, że do polityki warto czasem wpuścić trochę świeżej krwi, a nawet ludzi spoza partyjnego rozdania, że wzmocnienie mechanizmów demokracji bezpośredniej jest czymś, o czym co najmniej należałoby porozmawiać, to nie uzdrowimy współczesnych demokracji bez uzdrowienia partii i systemu partyjnego, bez zbudowania nowej umowy społecznej łączącej partie z wyborcami. Drogi na skróty w postaci fantazji o demokracji referendalnej czy prezydencie spoza systemu – obojętnie, czy z Kanału Zero, czy Polsatu – niewiele pomogą.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Jakub Majmurek
Jakub Majmurek
Publicysta, krytyk filmowy
Filmoznawca, eseista, publicysta. Aktywny jako krytyk filmowy, pisuje także o literaturze i sztukach wizualnych. Absolwent krakowskiego filmoznawstwa, Instytutu Studiów Politycznych i Międzynarodowych UJ, studiował też w Szkole Nauk Społecznych przy IFiS PAN w Warszawie. Publikuje m.in. w „Tygodniku Powszechnym”, „Gazecie Wyborczej”, Oko.press, „Aspen Review”. Współautor i redaktor wielu książek filmowych, ostatnio (wspólnie z Łukaszem Rondudą) „Kino-sztuka. Zwrot kinematograficzny w polskiej sztuce współczesnej”.
Zamknij