Trzeba być bardzo naiwnym, by sądzić, że te same argumenty, których dziś używa się przeciw filozofii, nie zostaną jutro użyte przeciw matematyce, fizyce, biologii czy chemii.
Nikt lepiej od filozofów nie wie, że samo sformułowanie problemu ogranicza zakres możliwych rozwiązań i może niekiedy stworzyć pozór sytuacji patowej. Wydaje się więc, że powinni być na to ryzyko wyczuleni. Tymczasem, angażując się w trwającą od jakiegoś czasu w polskiej przestrzeni publicznej „obronę humanistyki”, filozofowie przystają na warunki, w których nie mogą po prostu niczego ugrać.
Mówienie o „kryzysie humanistyki” doskonale wpisuje się w tradycyjne i oswojone już podziały: z jednej strony na nauki humanistyczne i ścisłe, z drugiej na nauki teoretyczne i stosowane. Tak przedstawiony spór jest niezwykle nośny i łatwo zrozumieć go osobom niezaangażowanym na co dzień w życie akademickie.
Odwołuje się on głównie do emocji i szkolnych animozji, resentymentem zastępując faktyczną debatę.
Czytając o kryzysie humanistyki, można uznać, że po prostu miarka się przebrała: leniwi teoretycy-humaniści wychynęli ze swych zatęchłych gabinetów i zwarli się w boju o pieniądze publiczne z rzutkimi reprezentantami nauk ścisłych. Z boju tego nauki ścisłe wyszły zwycięsko, ponieważ mimo wielu rozpaczliwych prób humanistom nie udało się uzasadnić swojej użyteczności. Na jaw wyszła wstydliwa prawda ukrywana dotąd za chmarą trudnych słów o łacińskim rodowodzie: humanistyka, a w szczególności filozofia, nie jest nikomu do niczego potrzebna.
Pomińmy ironię wynikającą z tego, że o dychotomiach „humanistyka-nauki ścisłe” i „nauki teoretyczne-nauki stosowane” możemy mówić tylko dzięki rozważaniom prowadzonym na gruncie teoretycznych nauk humanistycznych. Pomińmy, bo, jak wspomniałem, błąd, który popełniamy, jest znacznie poważniejszy.
Cicha rewolucja, która dokonuje się w Polsce, nie przebiega bowiem ani w obrębie opozycji humanistyczne-ścisłe, ani w obrębie opozycji teoretyczne-stosowane. Rzeczywisty podział, który wchodzi w grę, to podział na dziedziny, które można w krótkim czasie pożenić z biznesem, i takie, z którymi nie da się tego zrobić.
Ów ożenek może mieć różny charakter – czasami chodzi o badania, które owocują dającą się natychmiast zaimplementować i sprzedać technologią, czasami o wyprodukowanie gotowego pracownika, którego nie trzeba będzie w nic wdrażać. Ważne, żeby dało się to zrobić i żeby dało się to zrobić szybko. Zauważmy, że gdyby nie ten, niewypowiedziany wprost warunek krótkoterminowości, nie mielibyśmy żadnych kłopotów z uzasadnieniem przydatności filozofii. Filozofia jest bowiem niezłą lokatą, tylko że długoterminową.
Filozofowie stworzyli logikę, bez której nie udałoby się zrobić komputerów; prawodawcy wciąż odwołują się do uzasadnień, które im daje filozofia; to filozofia stoi za rozpowszechnieniem idei praw człowieka i praw zwierząt; wciąż wykrywa i poddaje krytyce tabu, które społeczeństwo zamieść chce pod dywan; tworzy nowe systemy polityczne i dostarcza narzędzi, takich jak eksperymenty myślowe, które pozwalają je w sposób bezkrwawy testować; kreuje nowe dziedziny problemowe, które, wychodząc z jej inkubatora, osiągają spore sukcesy – wystarczy spojrzeć na psychologię czy socjologię, a ostatnimi czasy na kognitywistykę; filozofia stworzyła aparat pojęciowy wykorzystywany przez większość zawodowych krytyków; wreszcie – to filozofia stanowi ciągłą inspirację dla literatury i sztuki, bez niej nie byłoby Lema, Matrixa, Pulp Fiction czy Bioshocka.
Przykrawanie uniwersytetu do aktualnych potrzeb biznesu to krótkowzroczna oszczędność, która stoi w całkowitej opozycji do sposobu, w jaki od ponad 2,5 tysiąca lat uprawiamy w Europie naukę. To spore ryzyko, bo jak dotąd całkiem nieźle nam szło. Tradycyjny, arystotelesowski model nauki jako ciekawości świata zastępujemy modelem nauki jako reakcji na bieżące potrzeby. Paradoks polega jednak na tym, że ten pierwotny, nieco górnolotny i idealistyczny model okazał się niezwykle rentowny. To dzięki temu, że nie oglądaliśmy się nigdy tylko na bieżące potrzeby, mogliśmy stworzyć technologie i idee, które okazywały się przydatne setki lat później. Co zabawne – wie o tym każda duża korporacja, która, chcąc wytyczać nowe trendy, a nie jedynie za istniejącymi trendami podążać, finansuje w swoich laboratoriach projekty, które jako niepraktyczne mogłyby nie przejść na polskich uniwersytetach. Filozofia funkcjonowała właśnie często w charakterze takiego „laboratorium nauki”.
Strategia, którą Polska przyjmuje dla uczelni wyższych, pasuje co najwyżej do niewielkich firm, które nie mając większych ambicji, nastawione są jedynie na zaspokojenie istniejącego już popytu i outsourcing. Trzeba być bardzo naiwnym, by sądzić, że te same argumenty, które dziś wykorzystuje się przeciw filozofii, nie zostaną jutro skierowane przeciwko matematyce, fizyce, biologii czy chemii. Niemało w nich bowiem obszarów, które w kategorii błyskawicznej opłacalności wypadają równie blado, co filozofia. Już niedługo może się więc okazać, że trudno zdobyć pieniądze na badanie Wielkiego Wybuchu – skoro z samej tej teorii wynika, że w najbliższym roku fiskalnym kolejny taki wybuch najprawdopodobniej się nie wydarzy.
Paweł Grabarczyk – pracuje w Instytucie Filozofii Uniwersytetu Łódzkiego
Czytaj także:
Bez filozofii uniwersytet to zawodówka dla stażystów [list otwarty]
Cezary Michalski: Apendyks do listu w obronie filozofii
Agata Bielik-Robson: Filozofia i hańba adaptacji