Kraj

Barber: Tylko w miastach nadzieja! [rozmowa]

Mieszkańcy nawet bardzo różnych miast na świecie mają podobne zmartwienia. Dlatego burmistrzowie muszą się łączyć.

Jakub Dymek: W swojej najnowszej książce pisze pan, że burmistrzowie dają dziś najlepszy przykład zmiany świata i to w miastach kwitnie dziś demokracja, ruchy społeczne – podczas gdy w państwach narodowych obserwujemy ich zanik. Mam problem z tą tezą, bo wielu miejskich aktywistów i aktywistek skupia się właśnie na problemach wynikających z dominacji lokalnego establishmentu. Walczą z burmistrzami rządzącymi po piętnaście lat i więcej, ze skorumpowanymi strukturami miejskimi, podatnymi na lobbying.

Benjamin Barber: Ja się nie upieram, że miasto to nirwana, a państwo narodowe to piekło. I tu, i tu są ci sami ludzie, politycy i mieszkańcy. Wszystkie problemy z odpowiedzialnością ludzi u władzy mogą dotyczyć zarówno jednego, jak i drugiego poziomu, bo są wspólne dla instytucji politycznych jako takich. Jako naukowiec muszę zawsze zapytać o punkt odniesienia. Czy miasta mają problem z korupcją i nieprzejrzystoścą? To zależy, z czym je porównać. Z Putinem? Czy z prezydentami państw wybieranymi, owszem, w demokratycznych wyborach, ale którzy rządzą gdzieś zza biurka, za pośrednictwem zbiurokratyzowanego aparatu, z którymi nikt nie ma kontaktu i przez to także nie ma mowy o przejrzystości? Nie chcę powiedzieć, że miasto ma idealną receptę na wszystkie te problemy – tylko że jest lepszym miejscem do ich przepracowania. Wierzę, że łatwiej o skuteczne rozwiązania dzięki współpracy burmistrzów i mieszkańców.

Wszędzie?

W mojej książce odwołuję się do przykładu Jurija Łużkowa, mera Moskwy. Nie ma wątpliwości, że był uwikłany w korupcyjne mechanizmy, wystarczy wspomnieć głośne skandale z udziałem jego żony, która wykorzystywała znajomości polityczne, żeby ustawiać niejasne inwestycje deweloperskie. Ale gdy pomyślimy o Moskwie sprzed Łużkowa i o tym, że został zwolniony za czasów Miedwiediewa i Putina, bo dzięki jego działaniom w stolicy Rosji mógł się rozwinąć niezależny biegun polityczny, jakaś przeciwwaga dla Kremla – to zrozumiemy, który ośrodek władzy ma większy problem. Moskwa Łużkowa czy Rosja Putina?

Miasta są różne, niektóre mają większe problemy z korupcją niż inne. Ale to właśnie tam, gdzie jest jeszcze jakaś wspólnota, gdzie rodzimy się i dorastamy, gdzie są znajomi, gdzie nawet burmistrzowie bywają znajomymi – jest miejsce i energia, by rozwiązywać problemy.

Mówi pan wiele o współzależności miast jako o mechanizmie, który może hamować konflikty i umożliwiać współpracę. Zgadzam się, że państwa narodowe są w większości wypadków zmuszone do konkurencji, poza nielicznymi wyjątkami w ramach UE czy współpracy USA-Kanada. Ale to państwa – i tu wracam do nich jako przestrzeni działania obywatelskiego – wytworzyły mechanizmy kontroli, podział władzy między wiele ośrodków, konstytucyjne i administracyjne hamulce dla nadużyć, prodecedury dymisji, trybunały…

A Putin o nich słyszał?

Ale nawet despotyczna władza musi godzić różne interesy ekonomiczne, naciski różnych oligarchii, siły odśrodkowe czy lokalne napięcia. W Rosji też: jedna prowincja ma kopalnie, inna rolnictwo, jedna klasa społeczna chce większego socjalu, inna liberalizacji rynku. Na tym polega polityka. Tymczasem w miastach, często o gospodarczej monokulturze, łatwiej o dominację jednej koterii, branży, sektora.

Nie każe miasto jest monokulturowe. Tendencja jest taka: im większe, tym bardziej zróżnicowaną ma gospodarkę i kulturę. Z jednej strony jest branża finansowa, przemysł i handel, ale są też rzemiosło i turystyka. Nawet stolice finansowe, jak Londyn czy Tokio, mają te wszystkie branże naraz.

Wciąż jednak pytam, jak mają tu działać zabezpieczenia dla demokracji, narzędzia kontroli władzy, to wszystko, co nazywacie w Ameryce checks and balances?

Trzeba rozdzielić teorię i praktykę. W teorii im wyżej i dalej od obywateli znajduje się władza, tym bardziej jest skoncentrowana i więcej checks and balances nam potrzeba. Artykuły konfederacji, które jednoczyły amerykańskie kolonie brytyjskie przed powstaniem Stanów Zjednoczonych w 1789 roku, nie zakładały istnienia mechanizmów kontrolnych, bo chodziło o władzę słabą, rozproszoną i dotyczącą sfederalizowanych prowincji. Logiczny wniosek jest taki, że to raczej scentralizowana i oddalona od ludzi władza będzie potrzebować kontroli. Bo jeśli masz najbardziej lokalny odcinek władzy, na przykład radę osiedlową, gdzie mieszka pięćset osób, a reprezentuje je jeden procent, czyli pięciu członków i członkiń rady, to nie będziesz chyba upominał się o checks and balances? Co innego w przypadku państwa, gdzie rządzi jeden procent. I to tyczy się też miasta, gdzie nie ma armii czy sądu najwyższego, mniejsza jest też potrzeba kontrolnych instytucji, bo i nie mówimy o scentralizowanej władzy. Władza rozproszona i koalicyjna sama się kontroluje, więc nie potrzebuje dodatkowej kontroli.

Wiem, teraz możesz powiedzieć: „No tak, ale są przecież wielkie miasto od Lagos po Pekin i Mexico City, gdzie władza jest scentralizowana i trudno ją kontrolować, bo nie ma tam mechanizmów regulacyjnych jak w państwach, czasem dużo mniejszych niż te pojedyncze miasta”. Jaka jest odpowiedź? Najwyższa pora je wymyślić. Miasta mogą i powinny wprowadzać checks & balances, więc ta słuszna krytyka, od której wychodzisz, powinna służyć postawieniu pytania: co z tymi, które jeszcze ich nie mają? Dlaczego się ociągają? Jak to zmienić?

Mówiąc „władza”, nie mam na myśli jedynie administrowania – procesów politycznych, które przebiegają w rutynowy i w miarę przewidywalny sposób. Myślę też o zakulisowych naciskach, o władzy kapitału, o nieskończenie wielu drogach, którymi można wpływać na politykę, jeśli ma się wystarczająco dużo pieniędzy i dobre umocowanie.

A możemy na potrzeby tego pytania rozdzielić władzę polityczną i ekonomiczną?

Jeśli musimy…

Problem wpływu pieniędzy na włądzę dotyka fundamentu myśli politycznej – kwestii suwerenności. Prymat ekonomii nad polityką przesuwa ośrodek władzy, oddala ją od demokratycznie wybranych instytucji w stronę instytucji finansowych. To koszmarny problem wszystkich poziomów władzy, od najniższego do najwyższego, i zgadzam się z tym elementem krytyki. Ale zaraz trzeba znów zapytać: jest źle, ale w porównaniu z czym? I czy miasta są dziś w stanie zmierzyć się z przyczynami nierówności w kapitalizmie, niesprawiedliwością rynkową? Bo władza kapitalizmu i rynków jest ogólnoświatowa, to problem globalny. I na takim poziomie trzeba na te wyzwania odpowiadać. Miasta pojedynczo nie mają siły. Globalny Parlament Burmistrzów, który właśnie startuje, może być forum, by takie rozwiązania wypracować. Tylko ciało, które działa globalnie, ma autorytet i demokratyczną legitymację sięgającą szerzej niż państwo narodowe oraz władzę wynikającą z tego, że reprezentuje masy ludzi, może skutecznie przeciwstawić się nierównościom i niesprawiedliwości globalnego kapitalizmu.

Czy to może zadziałać? Czy korporacje nie będą chciały wpływać też na Globalny Parlament Burmistrzów? Nie będziemy wiedzieli, jeśli nie spróbujemy. A wiemy jedno: nie ma na razie żadnej globalnej instytucji, która choćby próbowała zmierzyć się z kapitalizmem. Regulacje dla rynków są wszędzie inne; Stany Zjednoczone mają swoje, Niemcy mają swoje, Polska ma swoje – więc jak coś się zmienia w tym układzie, to kapitał może po prostu uciec gdzie indziej.

Tyle że ja wcale nie chciałem jeszcze pytać, czy to może zadziałać. Wciąż się zastanawiam, czemu rozmawiamy tak, jakby wszyscy burmistrzowie mieli demokratyczne i równościowe odruchy…

Ja tak nie mówię! Mamy burmistrzów, którzy są podatni na korupcję – mniej lub bardziej. Mamy takich, którzy wcale nie wyznają wszystkich zasad demokracji. Ale jedni i drudzy powinni wiedzieć, że gdy z powodu nadmiernej emisji gazów cieplarnianych do atmosfery podniesie się poziom mórz, woda zaleje ich niezależnie od poglądów. I dlatego powinni działać wspólnie przeciwko emisjom czy zatłoczeniu miast przez samochody. Ten sprzeciw ma miejsce nawet w Chinach.

Problem reprezentacji – dotyczący tego, jak burmistrzowie są wybierani i jakie polityczne okoliczności temu towarzyszą – jest istotny. Ale dla walki ze wspólnymi problemami, jak globalne ocieplenie, nie ma to właściwie żadnego znaczenia!

Mieszkańcy miast na świecie mają podobne zmartwienia i podobne wyzwania stoją przed burmistrzami na całym świecie. Nielegalna imigracja jest kolejnym z takich wyzwań, czy to w Pekinie czy Nowym Jorku. Państwa mówią: blokujemy, nie wpuszczamy, nie dajemy papierów. A miasta na to: ale oni już tu są! I to miasta chcą rozwiązać problem legalizacji pobytu, zatrudnienia, uwzględnić migrantów w spisach ludności. Moja teza jest taka, ze uniwersalne problemy tworzą wspólne warunki do ich rozwiązywania.

Benajamin Barber, mat. prasowe

Zatrzymajmy się więc przy kwestii imigracji. Mówi pan, że miasta są po prostu bardziej przyjazne dla przybyszów niż państwa. Ale badania pokazują, że gospodarka Nowego Jorku ma się tak dobrze właśnie dlatego, że co roku przepływa przez nią do trzech milionów nisko płatnych lub zupełnie nieopłacanych pracowników, w tym stażystek i praktykantów. Czysty zysk. To wyjaśnia, dlaczego amerykańskie miasta chętniej widzą u siebie imigrantów niż aparat federalny, który musi nad tym całym procesem imigracji sprawować pieczę. To kosztuje.

No i co byś zrobił? Wysłał ich do domu? Na bezrobocie? Jestem socjologiem, ale zajmuję się też filozofią polityczną. Spędziłem lata na krytykowaniu drapieżnego zachodniego kapitalizmu, który winię także za całą masę problemów, w tym dżihad i powstanie ISIS. Czy imigranci są w miastach wykorzystywani? Jasne. I to jest coś, z czym musimy sobie poradzić, a krokiem do wyjścia z tego pata może być przyznanie jakiejś formy obywatelstwa, statusu, rejestracji przez miasto. Czy ludzie zarabiają za mało? Tak, ale wiesz, co się właśnie stało w Nowym Jorku? Podniesiono stawkę minimalną.

Stawkę najpierw podniesiono w Seattle, dzięki ruchom oddolnym i związkom zawodowym. To one przekonały burmistrza, radę miasta i lokalny establishment. Nie stało się tak z powodu czyjejś troski o migrantów czy hojności.

Praca jest wykorzystywana wszędzie. Ale do Nowego Jorku przyjeżdza tak wiele osób, bo w ogóle jest tam praca. I właśnie w Nowym Jorku podwyższono im pensje. Teraz trwają prace nad lepszym dostępem do opieki zdrowotnej, co jest oczywiście elementem szerszej reformy, która gwarantuje tańsze ubezpieczenie. I kolejne zmiany są już za rogiem: ułatwiające dostęp do świadczeń, programów emerytalnych, prawa jazdy.

Ale ja nie mówię tylko o „nielegalnych” imigrantkach i imigrantach; mówię o moich koleżankach i kolegach ze szkoły, którzy się zapracowują za darmo co wakacje, bo takie są wymogi stażowe i tak wygląda ta gościnność wielkich miast w praktyce.

Tak już nie będzie. Nowy Jork przegłosował prawo zakazujące bezpłatnych staży. Kolejne miasta, od Los Angeles po Boston, właśnie wprowadzają prawa chroniące tak imigrantów, jak i stażystów, jednocześnie podwyższając im pensje. Nie zrobi tego za nich rząd federalny.

W amerykańskim systemie politycznym – z relatywnie małymi kompetencjami rządu w Waszyngtonie w dziedzinie polityki społecznej, prawa pracowniczego – to oczywiście prawda. Miasta nierzadko torują drogę dla progresywnych reform, których rząd by się nie podjął.

To było też widoczne na debacie wokół mojej książki z udziałem prezydent Hanny Gronkiewicz-Waltz: przedstawiciel mniejszości wietnamskiej w Warszawie zabrał głos i powiedział, że miasto musi z Wietnamczykami rozmawiać. Na poziomie państwa taka wymiana byłaby niemożliwa, w mieście jak najbardziej. I pani prezydent przyznała mu rację, w późniejszej rozmowie ze mną mówiąc: „Tak, już rozmawiamy i powinniśmy rozmawiać jeszcze więcej”.

To w miastach dziś nadzieja, że problemy nielegalnej imigracji, braku dokumentów i niejasnego statusu zostaną w końcu uregulowane.

Amnestia dla wszystkich przybyszów, niezależnie od tego, czy mają wizę, czy nie, została właśnie ogłoszona w Hamburgu. Tam władze miejskie powiedziały, że nie będą zgłaszać imigrantów na policję, ale raczej zwiększać im dostęp do usług, aby wszyscy mogli korzystać z infrastruktury medycznej. To nie jest wyraz dobrej woli, ale racjonalna kalkulacja: policji, służbom ratunkowym, szkołom, instytucjom miejskim będzie łatwiej się porozumieć z mieszkańcami, którzy mogą się zameldować i mają prawo do legalnego pobytu. Opieka zdrowotna kosztuje, imigranci też trafiają na ostry dyżur, ale gdy nie mają żadnych dokumentów, nie można nawet ich ubezpieczyć, więc ciężar finansowy i tak dźwiga miasto. To Obama deportuje ludzi z USA, więcej nawet niż Bush, nie burmistrzowie. On musi pokazać, że jest twardy, i tak to się kończy.

Akurat stan Arizona też poczuł potrzebę pokazania tej nieugiętości i wprowadził najbardziej zaawansowany technologicznie system wykrywania osób przekraczających granicę, zwiększył liczbę patroli granicznych, a samych imigrantów i imigrantki zaczął traktować jak przestępców, zamykając ich, pozbawionych ochrony prawnej, w centrach zatrzymań, niewiele różniących od więzień.

Ale to zdarzyło się na poziomie stanu, który uznał, że tak musi sobie radzić. Tymczasem burmistrzowie Phoenix w Arizonie właśnie czy Albuquerque w Nowym Meksyku – nawet jeśli to republikanie z „czerwonych” [z przewagą konserwatywnych wyborców] stanów – robią co innego. Publicznie przyznają, że rozumieją politykę swojej legislatury stanowej: „tak, tak, niech się wynoszą”, ale na poziomie praktyki chcą objąć w swoich miastach imigrantów ochroną i znaleźć rozwiązania umożliwiające włączenie społeczności imigranckiej w życie tych miast.

Historia amerykańskiej Agencji Bezpieczeństwa Narodowego (NSA) pokazuje ryzyko, jakie niesie ze sobą cedowanie przez państwo, poprzez outsourcing, kompetencji związanych z bezpieczeństwem na kolejne agencje, służby i prywatne firmy. Niekontrolowany nadzór, podsłuch i monitoring rozlewa się wszędzie i jeszcze trudniej z nim walczyć. Zwiększenie roli miast tak, aby same prowadziły swoją politykę imigracyjną czy antyterrorystyczną, może tę sytuację tylko pogorszyć.

Nadzór dotyczy wszystkich, ale miasta są najbardziej narażone. Oczywiście martwi mnie olbrzymia liczba kamer na ulicach, na przykład w Londynie, i to, że Nowy Jork chce pójść tym śladem. Problem ze zrównoważeniem prywatności i bezpieczeństwa, a także kwestia powszechnego strachu przed terroryzmem, dotykają każdego poziomu rządzenia. W miastach kamery podglądają cię na każdym kroku, obywatele są namierzani przez GPS w smartfonach, a radary drogowe wykrywają numery rejestracyjne samochodów. Wszystko to robi się w imię bezpieczeństwa, ale kończy się niezmiennie pogwałceniem wolności obywatelskich i prywatności. Należy sobie jednak odpowiedzieć na pytanie: gdzie i jak chcesz walczyć z tymi nadużyciami? Chcesz walczyć z NSA? Z Obamą?

Tak, lepiej walczyć z jedną, centralną agencją niż z tysiącem rozproszonych komórek, gdy każda korporacja, miasto i agencja państwowa prowadzi własny, niekontrolowany nadzór.

Przegrasz. Chcesz iść na wojnę z NSA? Gdyby były szanse wygrania tej bitwy i zarazem całej wojny, droga wolna, kibicuję ci. Ale tej szansy nie ma. W miastach, gdy musisz się zmierzyć z nadużyciami aparatu bezpieczeństwa na mniejszą skalę i gdy władza centralna nie ma tu swoich „oczu i uszu” (chociaż dziś te kamery miejskie też są ważnym narzędziem dla NSA, podobnie jak system satelit i reszta rozproszonej technologii) – to wciąż możliwe.

I znowu: naprawdę miasta temu zaradzą?

Tu wracamy do początku: nie, miasta nie są idealne i same mają wiele trudności z demokracją, reprezentacją, przejrzystością. Ale każdy z problemów, o których mówiliśmy, od zmian klimatycznych po terroryzm, prędzej doczeka się sprawnego rozwiązania na poziomie suwerennych miast niż przestarzałych państw narodowych. To miasta przewodzą dziś zmianie.

Benjamin Barber – profesor na City University of New York (CUNY), autor m.in. „Dżihad kontra McŚwiat”. Właśnie ukazała się w Polsce jego ostatnia książka „Gdyby burmistrzowie rządzili światem”.


__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Jakub Dymek
Jakub Dymek
publicysta, komentator polityczny
Kulturoznawca, dziennikarz, publicysta. Absolwent MISH na Uniwersytecie Wrocławskim, studiował Gender Studies w IBL PAN i nauki polityczne na Uniwersytecie Północnej Karoliny w USA. Publikował m.in w magazynie "Dissent", "Rzeczpospolitej", "Dzienniku Gazecie Prawnej", "Tygodniku Powszechnym", Dwutygodniku, gazecie.pl. Za publikacje o tajnych więzieniach CIA w Polsce nominowany do nagrody dziennikarskiej Grand Press. 27 listopada 2017 r. Krytyka Polityczna zawiesiła z nim współpracę.
Zamknij