Spółdzielnie to nie jest działalność charytatywna – mamy sprawny model biznesowy, zarabiamy pieniądze, płacimy podatki.
Przemysław Witkowski: Czym jest ekonomia społeczna?
Roland Zarzycki, spółdzielnia PANATO i Biz:on: To ekonomia kierująca się dobrem obywateli, której celem nie jest jak największy zysk i akumulacja, ale realizowanie celów społecznie ważnych. Mówiąc prosto: pieniądz jest środkiem, a nie celem. Po 45 latach PRLu i ćwierćwieczu drapieżnego kapitalizmu jesteśmy wyuczeni, że są tylko dwa sposoby patrzenia na ekonomię: albo gospodarka scentralizowana, albo wolny rynek. Tymczasem od dawna istnieje inna droga, inne myślenie, które na Zachodzie obecnie coraz bardziej nabiera rozpędu. To właśnie ekonomia społeczna.
Jak wygląda ta sfera poza granicami RP?
Przykładem takiej działalności jest inicjatywa Fair Trade – międzynarodowy ruch konsumentów, organizacji pozarządowych, firm importerskich i handlowych oraz spółdzielni drobnych producentów w krajach Globalnego Południa, mający na celu wsparcie rozwoju drobnych przedsiębiorców, rolników, rzemieślników. Ruch ten posługuje się metodami wypracowanymi przez tradycyjny biznes, tworząc niezależny system handlowy o zasięgu globalnym. Innym przykładem może być Grameen Bank noblisty Muhammada Yunnusa, który zachęca swoich klientów do angażowania się w działalność w sferze społecznej, edukacyjnej i zdrowotnej, w tym przestrzeganie tzw. „szesnastu decyzji”, dotyczących spraw podstawowych dla lokalnej społeczności, takich jak nieprzyjmowanie posagu od rodziny panny młodej, zapewniania dzieciom edukacji, budowania higienicznych toalet, sadzenia drzew, jedzenia dużej ilości warzyw dla celów zdrowotnych, zapewniania dostępu do wody pitnej w każdym domu.
Jest szansa, że ekonomia społeczna stanie się ważną gałęzią gospodarki?
To się po prostu opłaca, bo tu nie chodzi o działalność charytatywną, ale sensowny model ekonomiczny.
Ludzie stają się po prostu bardziej aktywni. Ekonomia społeczna nakręca koniunkturę na poziomie małych i średnich przedsiębiorstw. Ludzie bardzo często boją się ryzyka związanego z działalnością biznesową. Czują, że „się nie znają”, brak im części kompetencji. Rozwój spółdzielczości – jakkolwiek niekorzystnie nazwa ta brzmi w uszach Polaka – który wpisuje się w nowoczesną ekonomię społeczną, to dobra opcja dla ludzi, którzy mają takie obawy. To również odpowiedź dla osób, których zakłady pracy są likwidowane, a którzy chcieliby je jako pracownicy uratować i kontynuować ich działalność. Jeśli razem założą spółdzielnie socjalną, będą w stanie przechwycić upadające przedsiębiorstwo i działać dalej. Stają się społecznym start-upem i dokładają się do wzrostu PKB. Nie pobierają zasiłków, tylko pracują, zarabiają i płacą podatki. Strefa ekonomii społecznej to często także źródło innowacji i nowych trendów w przedsiębiorczości.
Ekonomia społeczna obok generowania zysków, koncentruje się także na ograniczaniu marnotrawstwa. To prawdziwa sharing economy, ekonomia współdzielenia. Dzięki działaniom polegającym na wspólnym używaniu narzędzi, samochodów czy lokali nie ponosimy niepotrzebnych wydatków, dzielimy się zasobami. Mam wiertarkę, ale używam jej raz na miesiąc. Sąsiad ma z kolei szlifierkę, której używa średnio przez tydzień w roku. Dzięki temu, że uzgodnimy, na jakich zasadach się nimi podzielimy, drugi komplet narzędzi nie jest już nam potrzebny. Tak oszczędzamy w praktyce. Tak samo postąpić możemy z samochodem czy mieszkaniem w okresie wakacyjnym. Aktywności takie jak couchsurfing czy carpooling opierają się na tym właśnie założeniu. Wiążą się zarazem z ideą slow life, czyli przekonaniem, że tak naprawdę nie potrzebujemy aż tyle konsumować.
W chwili, w której jakaś idea z pola ekonomii społecznej dojrzewa i zaczyna przynosić znaczne zyski, zostaje podchwytywana przez duże, komercyjne podmioty. Ten proces szkodzi ekonomii społecznej o tyle, że wypacza ich autentyczność i oryginalny sens rozwiązań opartych na współpracy i sprowadza je do roli chwytu marketingowego. Podmioty społeczne ryzykują, wkładając w działanie swój kapitał finansowy, intelektualny i społeczny, eksplorując nowe nisze, podczas gdy biznes korzysta z efektów tego zaangażowania bezpłatnie, po czym wdraża je domagając się opłaty. Jednak nawet jeśli pomysł zostaje przechwycony, to i tak zazwyczaj prowadzi to do pozytywnych konsekwencji. Cały czas pozostaje bowiem w tej działalności aktywny pierwiastek dzielenia się i ograniczania zbędnej konsumpcji.
Także w Polsce?
W Polsce w większości ludzie są wciąż niechętnie nastawieni do spółdzielczości i współdzielenia, bo kojarzy im się to z PRLem. Nie widzą różnicy między gospodarką sterowaną a rozsądnym gospodarowaniem zasobami w sposób obywatelski. Zostali skrzywdzeni i skrzywieni zarówno przez PRL jak i przez kapitalistyczną obietnicę „sukcesu po trupach”. To także kwestia bardzo niskiego poziomu zaufania społecznego. U nas dopiero raczkuje rower miejski, czyli w esencji dzielenie się z innymi wspólnym rowerem. Tymczasem w miastach takich jak Berlin czy Paryż funkcjonuje już, oparte na tym samym pomyśle, auto miejskie. Naturalne jest, że sąsiedzi dzielą się jednym autem i nikt się temu nie dziwi. Tymczasem w Polsce obserwujemy wciąż opór. Ludzie myślą, że ktoś ich wykorzysta, oszuka, okradnie, „wydyma”, czyli zyska na nas więcej niż zyskamy my. Wyjść na „frajera” to czarny sen Polaka, to największa z fobii.
Jednym z problemów rozwoju ekonomii społecznej w Polsce jest to, że wiele spółdzielni istnieje tylko na papierze. Badania przeprowadzone w województwie Mazowieckim wykazały, że aż 37% spółdzielni socjalnych istnieje wyłącznie jako wpis w Krajowym Rejestrze Sądowym. Kolejne 21% istnieje realnie, ale trudno namierzyć jakiekolwiek ich działanie. W kraju o podobnym PKB jak Polska, w Belgii, ekonomia społeczna generuje przeszło 10% PKB. Podobnie jest we Włoszech. To istotna część gospodarki tych krajów. Tymczasem w Polsce można szacunkowo mówić o 1,5% PKB. Najbardziej znane polskie przedsiębiorstwa prowadzone w sposób spółdzielczy, to firma produkująca wodę mineralną „Muszynianka” i jeszcze do niedawna „Tygodnik Polityka”, który zanim został spółką przez wiele lat był spółdzielnią pracy.
Czy Polska jest przyjazna ekonomii społecznej?
Nie jest. Ani na poziomie prawodawstwa, ani na poziomie naszej polskiej mentalności. Wydaje się jednak, że sprawy zmieniają się na lepsze. Za istotny punkt uznać można na przykład przyjęcie w ubiegłym roku ważnego dokumentu strategicznego, Krajowego Programu Rozwoju Ekonomii Społecznej.
A czy są jakieś rozwiązania, które można by wprowadzić, żeby uczynić ją jednak bardziej przyjazną?
Samo zniesienie pewnych utrudnień administracyjnych już wiele by pomogło. Polska koncepcja spółdzielni socjalnych, sprowadza je do roli narzędzia pomocy dla osób z tak zwanych grup defaworyzowanych, osób po odwyku alkoholowym lub narkotykowym, dotkniętych niepełnosprawnością, byłych więźniów, osób, których funkcjonowanie na rynku pracy zostało poważnie zakłócone przez problemy życiowe. Spółdzielnie socjalne mają pomóc w resocjalizacji społecznej i zawodowej tych osób. Jednak w praktyce często oznacza to przerzucenie na te osoby spraw organizacyjnych, administracyjnych czy księgowych znacznie przekraczających ich kompetencje czy siły. Jest to złożona kwestia, związana z tym, że akredytowane Ośrodki Wspierania Ekonomii Społecznej są zobligowane do wypełniania parametrów takich jak ilość założonych spółdzielni, ilość zatrudnionych w nich osób. Prowadzi to do sytuacji pobudzania spółdzielczości „na siłę”, podczas gdy raczej powinno się pomyśleć o edukacji, wspieraniu innowacji oraz kształtowaniu przyjaznej atmosfery oraz wizerunku ekonomii społecznej, zachęcania ludzi, zwłaszcza młodych i niedefaworyzowanych, do samodzielnego podejmowania działań. Ci z kolei, mający energię i pomysły, mogliby włączyć w swe działania defaworyzowanych. Tu jednak znów dotykamy kwestii zaufania – zniesienia parametryzacji i większego zaufania w zakresie przekazywania zadań i środków publicznych zwykłym obywatelom.
Podobna kwestia: organizacje pozarządowe ubiegają się o granty. Aby móc otrzymać grant, trzeba złożyć masę dokumentów (jak wypis z KRS, który jest w powszechnej dostępności elektronicznej, ma więc do niego pełny dostęp także urząd), wypełnić zasieki rubryk w formularzach. Wszystko to zajmuje mnóstwo czasu pracy, a pozyskany grant to na przykład 5000 pln. Co więcej, w niektórych konkursach środki są tak ograniczone, że 95% nadesłanych wniosków – w tym projektów ocenionych bardzo wysoko, jako potrzebne i innowacyjne – nie otrzymuje dofinansowania. Można powiedzieć: no trudno, zdrowa konkurencja. Jednak w połączeniu z wspomnianym czynnikiem czasowym otrzymujemy sytuację, w której na 20 osób (czy zespołów), które wkładają ogrom czasu i zaangażowania, praca 19-tu idzie do śmieci.
System grantowy wiąże się z niewyobrażalnym marnotrawstwem ludzkiego czasu i potencjału. To samo zresztą, w innym kontekście, dotyczy grantów na badania naukowe. Efekt jest taki, że po pięciu, dziesięciu próbach obywatele odpuszczają.
Zwłaszcza, że w tych konkursach grantowych muszą rywalizować z profesjonalnymi organizacjami zatrudniającymi specjalistów od pisania wniosków grantowych oraz – w przypadku większych dotacji – lobbystów. Do tego dochodzi kwestia rozliczenia grantu, czyli dowiedzenia, że grantu się nie zmarnowało/zdefraudowało. Jakiś czas temu brałem udział w rozliczaniu dofinansowania w wysokości 20000 pln, w przypadku którego czas pracy osób zajmujących się jego rozpisywaniem, ewidencjonowaniem i rozliczaniem, w połączeniu z czasem pracy osób, które nas kontrolowały, szacuję łącznie na minimum 640 roboczogodzin, co oznacza, że efektywność dotacji już z tego względu spadła o 50%. Absurd.
I znów bardzo istotne jest zwrócenie uwagi na jedno z głównych źródeł tej patologii: strach urzędnika. Strach, że ktoś zdefrauduje pieniądze. I tu wracamy do kwestii zaufania społecznego. Moi znajomi ze Szwecji ubiegali się o grant rzędu miliona złotych (w przeliczeniu) i wypełnili w tym celu trzy strony formularza. Wszelkie zaświadczenia dostarcza się dopiero wtedy, gdy wygra się konkurs! Natomiast w Polsce wymaga się, by tysiące podmiotów ubiegających się o różnego typu dofinansowania, przygotowywały po raz pięćdziesiąty, setny komplet tych samych dokumentów tylko z odświeżonymi datami, opisywały na okrągło to samo. Ktoś potem musi to przechowywać, analizować, zatwierdzać, utylizować. A wszystko ze strachu przed „frajerstwem”. Absurd.
Proste rozwiązanie zastosowano w mechanizmie Funduszy Norweskich. Kiedy ktoś wygrywa taki konkurs, a potem okazuje się, że coś zataił, że nie spełnia kryteriów, dostaje zakaz składania wniosków na kilka lat. I to rozwiązuje problem. U nas oszczędziłoby to mnóstwo czasu, a wtedy konkursy grantowe na projekty kulturalne mogłyby odbywać się na przykład cztery razy do roku. Częściej, ale na mniejsze pieniądze, by zachęcać obywateli a nie wielkie instytucje. Bowiem – podobnie jak z faworyzowaniem korporacji względem małych i średnich przedsiębiorców – obecnie Polska jest krajem przyjaznym kompletnie niewydajnym instytucjom-molochom, a nie obywatelom z energią i pomysłami. Można pytać dalej: jak to się dzieje, że organizacje pozarządowe na administrowanie grantem mają prawo przeznaczać około 10-20% środków, a w instytucjach etaty i umowy cywilno-prawne związane z samym funkcjonowaniem instytucji dochodzą nawet do 80-90% budżetu?
Państwo i miasto skłaniają więc do komasacji, popierając większe projekty?
Zdecydowanie. I okazuje się, trochę przerysowując, że setka podmiotów startuje o 10 000 pln. Jak mówiłem, ludzie tracą czas, energię, entuzjazm. A rozwiązania są banalne. Problem tkwi w ogólnej linii politycznej decydentów. I nie chcę tu oskarżać szeregowych urzędników, ponieważ oni są bardzo surowo rozliczani z przestrzegania absurdalnych procedur, które są tworzone nad ich głowami. Urzędnicy też mają swoje problemy, mają rodziny na utrzymaniu, kredyty do spłacenia – nawet chcąc pomóc, muszą liczyć się z obowiązującymi przepisami. Raz jeszcze więc powtarzając: problemem jest strach i brak zaufania, który generuje chory na hiperparametryzację i hiperproceduralizację system. Nie zmienia to faktu, że wszystkie te zasieki przepisów głównie dotykają „małych”, bo zawsze łatwiej się przez nie przedrzeć od góry niż od dołu.
A co ze szkołami? Jest tam przecież taki przedmiot jak przedsiębiorczość. Może w młodszym pokoleniu nadzieja na rozwój tej sfery gospodarki?
Dość dokładnie badałem kwestię nauczania przedsiębiorczości w Polsce. Niestety rynek edukacji jest zdominowany przez podejście jedynie słuszne: musimy jak najwięcej zarabiać, brać kredyty, a potem konsumować, konsumować i jeszcze raz konsumować. To edukacja, jaką odbiera większość dzieci. Bardzo trudno wstrzelić się w program z propozycjami z zakresu ekonomii społecznej. Nauczyciele mają szkolenia w zakresie nauczania przedsiębiorczości, gdzie sami odbierają edukację w zakresie jedynie słusznej liberalnej myśli ekonomicznej (śmiech). Osoby ze środowiska edukacyjnego dały mi do zrozumienia, że propozycja bezpłatnych szkoleń w zakresie ekonomii społecznej jest bardzo ciekawa, ale jest… bezpłatna. Błędnie przekonany o atrakcyjności bezpłatnych szkoleń, dowiedziałem się, że fundacje działające przy dużych bankach lub przez nie wspierane organizują szkolenia, przy okazji których nauczyciele mogą sobie dorobić za sam udział w nich. Tak więc przyswajanie jedynie słusznej liberalnej myśli ekonomicznej się opłaca, dosłownie. To są te same mechanizmy i techniki, co w PRLu – zmienił się tylko zarządca procesu.
Jest masa konkursów i projektów dla dzieci, gdzie uczy się je posługiwania kartą kredytową, choćby ten pod Wrocławiem, organizowany przez jednego z milionerów, gdzie kilkaset dzieciaków stawiało się co rano w agencji rekrutacyjnej, zarządzanej przez agencję pracy czasowej. Dostawały angaż w jednej z kilkunastu branż. Uczyły się między innymi, jak zarządzać restauracyjną kuchnią, reperować samochody, asystować geodecie, hodować konie. Za swoją pracę dostawały wynagrodzenie w wymyślonej na tę okazję walucie. Mogły wydawać je na słodycze i zabawki, mogły też deponować zarobek w dziecięcym banku, założonym przez jeden z banków. Co bardzo istotne: mi nie chodzi o to, by zastępować klasyczną ekonomię liberalną inną jedynie słuszną myślą, ale by pokazać, że alternatywa istnieje, że są różne możliwości, żeby dzieci zobaczyły, że można robić biznes w modelu rywalizacyjnym, ale też można go robić w modelu kooperacyjnym.
Nie jest pan teoretykiem spółdzielczości. Działa pan w kilku. Jedna z nich to PANATO. Skąd wzięliście taką nazwę.
Od potocznie stosowanego skrótu zwrotu „popatrz na to”…
Dlaczego tak? Skąd się wziął ten pomysł?
To złożona historia. Bardzo skracając: czeski dział British Council pozyskał grant UE na realizację projektu Future City Jobs, który miał służyć tworzeniu miejsc pracy dla młodych ludzi w sektorze kreatywnym i kulturalnym. Sprawy potoczyły się tak, że zostałem koordynatorem tego projektu w Polsce. Na jednym z warsztatów, w którym udział wzięli wrocławscy działacze, osoby reprezentujące sektor kreatywny i kulturalny, mieszkańcy, zrodził się pomysł stworzenia spółdzielni, która zrzeszałaby artystów, projektantów czy dizajnerów, rzemieślników, którzy mogliby projekty te realizować, oraz marketingowców i sprzedawców, którzy efekty tej pracy by sprzedawali. Dzięki takiej kombinacji kompetencji grupa mogłaby tworzyć niezależny podmiot rynkowy – samowystarczalne przedsiębiorstwo społeczne. Poświęciliśmy sporo czasu, by tę świetną moim zdaniem ideę wyjściową przerobić na pomysł biznesowy. Projekt zajął drugie miejsce w międzynarodowym głosowaniu – o tyle ważne drugie miejsce, że tylko dwa najlepsze projekty miały być realizowane. I wtedy okazało się, że w konkursie nie zarezerwowano żadnych środków na realizację projektu…
W takim razie jak powstała wasza spółdzielnia?
Dzisiaj myślę, że to właśnie nawet lepiej, że tych pieniędzy na starcie nie było, bo dzięki temu cała sprawa była bardziej niezależna, a i rzucenie na głęboką wodę jest dobre dla hartu ducha. Po tym, jak okazało się, że nie ma pieniędzy, pomyśleliśmy, że i tak warto spróbować opierając się na własnych siłach. Ogłosiliśmy nabór do tego przedsięwzięcia i zgłosiło się… 230 osób. To był szok, bo myśleliśmy, że będzie trudno znaleźć chętnych. Dużo czasu zajęło stworzenie grupy inicjatywnej – rozmawialiśmy i rozmawialiśmy, by wszyscy mieli świadomość tego, że będzie trudno, że trzeba będzie zainwestować sporo czasu i sił przy dużym ryzyku, że i tak nic z tego nie wyjdzie. Po fazie „zniechęcania” ostali się najtwardsi (śmiech). I spółdzielnia powstała, bo ta grupa naprawdę w to wierzyła i poświeciła swój czas i swoją niesamowitą energię, energię opartą nie na rywalizacji, ale na współpracy. Były godziny, dziesiątki, setki godzin rozmów i planowania. A problemów nie brakowało, bo na przykład w tamtym czasie w urzędzie miejskim nikt nawet nie wiedział, czym jest spółdzielnia socjalna. Teraz już wiedzą, choć większość dalej nie rozumie, że to nie działalność charytatywna, tylko przedsięwzięcie ekonomiczne wspierające zatrudnienie, generujące PKB i przekładające się na rozwój społeczeństwa obywatelskiego. A ponieważ nie widzą tych zysków, nie myślą nawet o tym, by ekonomię społeczną wspierać. Ostatecznie znaleźliśmy tani lokal, którego nikt nie chciał, bo była to totalna rudera i wspólnie z wolontariuszami sami go wyremontowaliśmy. Ludzie pracując razem przy remoncie, poczuli, że są jedną grupą. To był prawdziwy początek PANATO.
Na czym polega wasz socjalny charakter?
To demokratyczne, kolektywne zarządzanie i kolektywna partycypacja w zyskach – jeśli spółdzielni idzie dobrze, wszyscy mają więcej pracy. Oczywiście, każdy zarabia proporcjonalnie do swojego wkładu. Co kluczowe, i z czego jesteśmy dumni, to to, że jesteśmy finansowo samowystarczalni.
Nie jesteśmy na publicznej kroplówce, płacimy podatki i nie wydzieramy ich „biednym milionerom”, którzy ze strachu chowają się na Cyprze i Kajmanach.
Co więcej, wygospodarowujemy środki na prowadzenie różnych działań prospołecznych. W lokalu mamy też drugą spółdzielnię, „Biz:on”, w której obecnie działam. Prowadzi ona miejsce spotkań, gdzie można napić się kawy, gdzie odbywają się spotkania, warsztaty. PANATO tymczasem współpracuje z biznesem i realizuje dziwne czasami zamówienia w trybie b2b, a oprócz tego prowadzi sprzedaż detaliczną swoich produktów. Ludzie bardzo sobie cenią to, że sami wyznaczają sobie godziny pracy, że nie ma żadnych apodyktycznych szefów, a tym bardziej dyrektorów bez kompetencji a z nadania politycznego, że nie ma wyzysku. Ludzie sami są odpowiedzialni za swoją pracę, co samo w sobie też nie jest takie proste i oczywiste – tej odpowiedzialności trzeba się nauczyć. No i robimy różne dziwne rzeczy.
Co to znaczy dziwne? Jakie na przykład?
Istotną część stanowią zlecenia na produkcję gadżetów, które bywają dziwaczne. PANATO wyrobiło sobie markę ekipy, która zajmuje się zleceniami, których nikt inny nie chce się podjąć. Na przykład jakiś czas temu ktoś zamówił miotły, które miały być porośnięte trawnikiem. Nie wiem w sumie dlaczego, ale zadanie zostało wykonane. Nikt takich rzeczy nie robi hurtowo, a spółdzielnia jest na tyle mała, że jest w stanie dostosować swoją produkcję do tego typu zleceń. Ostatnio, w ciągu paru dni wyprodukowaliśmy 400 zegarów na bazie płyt gramofonowych dopasowanych do potrzeb zleceniodawcy. Standardowo PANATO szyje torby i nerki, prowadzi pracownię sitodruku oraz wydruki i projektowanie 3D.
Jak wam idzie?
Początkowo były duże problemy – i finansowe, i z motywacją. Było ciężko. Teraz jednak po trzech latach okrzepliśmy. Dwa lata temu PANATO zdobyło tytuł najlepszego przedsiębiorstwa społecznego w kraju w kategorii „’pomysł na rozwój”. To też dało kopa. Jak już mówiłem, jest dla nas bardzo ważne, że całe przedsięwzięcie samo się finansuje, a ludzie zarabiają. I choć nie są to kokosy, to jest to znacznie lepsze niż bycie poniewieranym na śmieciówkach lub walka od jednej „fuchy” do drugiej.
Gdzie ludzie mogą się nauczyć tak działać?
W całym kraju działają ośrodki wspierania ekonomii społecznej. We Wrocławiu funkcję tę pełni np. Dolnośląska Federacja Organizacji Pozarządowych (DFOP). Takich ośrodków jest w Polsce sporo, choć, niestety, wiele z nich działa bardzo nieefektywnie (nie mam tu na myśli DFOPu). Często urzędnicy tam pracujący nie mają podstawowych kompetencji i można odnieść wrażenie, że znaleźli się tam tylko po znajomości. Z mojej perspektywy fundamentalnym problemem jest to, że ludziom tym wydaje się, że mają wykonywać pracę – właśnie – charytatywną, a tu chodzi o nauczenie ludzi robienia biznesu! Myślę, że na chwilę obecną – kiedy system edukacji niemal całkowicie ignoruje przedsiębiorczość społeczną – najlepiej poszukać w okolicy praktyków, podpatrzyć, pogadać, pomyśleć i spróbować znaleźć własną drogą, ale własną nie w pojedynkę, tylko z grupą zaufanych ludzi.
dr Roland Zarzycki – doktor nauk matematycznych, doktorant nauk społecznych. Współautor zwycięskiej aplikacji Wrocławia o tytuł Europejskiej Stolicy Kultury 2016, programu „Mikrograntów” wspierającego obywatelskie inicjatywy kulturalne i programu edukacyjnego „Porządne myślenie”. Współtwórca spółdzielni PANATO i Biz:on. Zaangażowany w projekt Wyspa Słodowa 7.
**Dziennik Opinii nr 271/2015 (1055)