Jak zmieniać polski system podatkowy?
Michał Sutowski: Kampania przed wyborami prezydenckimi, a teraz do parlamentu przyniosła wiele propozycji zmian w systemie podatkowym. Zacznijmy od kwoty wolnej od podatku – PiS proponuje jej podwyższenie z obecnych 3 do 8 tysięcy złotych, PO tylko o kilkaset złotych. To dobry kierunek?
Hanna Kuzińska: Kwotą wolną warto się zająć, bo akurat ten element systemu podatkowego był przez wiele lat zaniedbany. Zasadniczo jest to instrument, który zmniejsza ostrość progresji podatkowej, co ma znaczenie zwłaszcza przy niskich dochodach – przejście kolejnych progów jest odczuwane jako mniej gwałtowne. Drugi aspekt kwoty wolnej, w Polsce może ważniejszy, dotyczy spraw socjalnych. Od wielu lat nie waloryzowano w naszym kraju kwoty uprawniającej do interwencji socjalnej – wynosi ona około 400 złotych na osobę. Moim zdaniem należy ochronić przed podatkiem przynajmniej kwotę w wysokości minimum socjalnego. Warto by wpisać w ustawę podatkową, że kwota wolna jest równa bądź większa od minimum zdefiniowanego w ustawie o pomocy społecznej. Obecnie wynosi ono 3 tysiące rocznie, więc na dziś kwotę wolną należałoby podnieść przynajmniej do 4800. Dla budżetu oznaczałoby to ubytek kilku miliardów złotych – jeśli założyć, że koszt propozycji PiS wynosi między 16 a 20 miliardów. Od wysokości samej kwoty ważniejsze jest jednak, by ustawowo powiązać ją z jakimś zdefiniowanym wskaźnikiem społecznym i uniknąć w ten sposób w przyszłości podobnych dyskusji.
Minister Mateusz Szczurek twierdzi, że wprawdzie mamy niską kwotę wolną od podatku, ale za to nie mamy na przykład podatków majątkowych, tak jak w Anglii…
System podatkowy powinien mieć sens dla podatnika. Co to za argument, że rezygnujemy z podwyżki kwoty wolnej, bo w Anglii czy gdzie indziej, gdzie ta kwota jest wysoka, równoważą ją inne podatki?! Zresztą minister Szczurek nie ma się czym chwalić. Dzisiejszy podatek od nieruchomości, który dotyczy na równi gruntów, budynków mieszkalnych, działek czy budynków gospodarczych jest tak skonstruowany, żeby zapewnić przyzwoite dochody samorządom. Nie widać jednak końca dyskusji o tym, kiedy i w jaki sposób go przekształcić w podatek katastralny. Żałuję bardzo, że prace nad nim się przedłużają – najwyraźniej jest niewygodny politycznie. Przez tę opieszałość kolejnych ekip rządzących wszyscy tracimy: skarb państwa i my jako obywatele, bo nie mamy sprawiedliwego systemu, który skutecznie wspierałby samorządową politykę przestrzenną. Lokale na Marszałkowskiej stoją miesiącami puste i nikomu się nie spieszy, by je zagospodarować.
Przeciwnicy podatku katastralnego, czyli od wartości nieruchomości, wskazują, że uderzy on w niezamożnych właścicieli.
Wszystko zależy od tego, jak go skonstruujemy. W kraju o naszym poziomie dochodów, to znaczy raczej niezamożnym, taki podatek musi być ustalony na wejściu na podobnym poziomie, na jakim dziś płacimy podatek od nieruchomości. Do gminy za nieruchomość wielkości tysiąca metrów odprowadza się, powiedzmy, 110 złotych na kwartał; kłopot w tym, że jeśli obok jest nieruchomość rolna i do tego to nieużytek, to sąsiad nie płaci za nią ani grosza. Nasz system toleruje mnóstwo takich niespójności.
A dlaczego podatek katastralny ma być niewygodny politycznie?
„Spalono” go już dawno temu. Na początku lat 90. wystraszono właścicieli nieruchomości do tego stopnia, że urzędnicy ministerstwa nie chcą dziś nawet mówić o podatku katastralnym; nazywają go „podatek ad valorem”. A przecież nie chodzi o to, żeby wydziedziczać kogoś z jego majątku, że jak ktoś ma domek i jest już na emeryturze, to będzie musiał się wyprowadzić do kawalerki… Można tak rzecz uregulować, żeby ten podatek nie zmieniał sytuacji majątkowej typowego emeryta.
Czyli jak konkretnie?
Czymś innym jest dom czy mieszkanie osoby fizycznej, a czym innym nieruchomość zarządzana przez państwo, gminę czy przedsiębiorstwo, do tego stojąca w środku miasta albo niewykorzystana. Chodzi o opodatkowanie tych drugich.
A co z mieszkaniami na wynajem posiadanymi przez osobę prywatną?
Tu byłabym sceptyczna, bo taki podatek zostałby łatwo przerzucony na najemcę – a jego przecież zazwyczaj nie stać na kredyt, więc to byłoby niepotrzebne obciążenie. Podatek ad valorem nie powinien mieć cech podatku konfiskującego; chodzi o to, żeby poprawiał skuteczność polityki przestrzennej samorządów i nie rozpieszczał nadmiernie przedsiębiorców. Zarazem wywarłby presję na urzędników, którzy musieliby wreszcie ruszyć z pracą nad planami zagospodarowania przestrzennego.
A co z dolnym progiem wartości nieruchomości, od którego należałoby ten podatek odprowadzać? To unieważniałoby argument z „babci ze Śródmieścia”, którą podatek katastralny miałby skrzywdzić.
To nadawałoby mu ludzką twarz i chroniło ubogich. Różne detale tego typu z pewnością będą sprzyjać przekonaniu opinii społecznej i parlamentarzystów do podatku katastralnego jako rozwiązania socjalnego, a nie konfiskującego, a zarazem sprzyjającego lepszemu ładowi ekologicznemu i estetycznemu.
Skoro jednak podatku katastralnego nie ma, to czym podwyżkę kwoty wolnej można zrównoważyć dzisiaj?
Większą progresją podatku PIT.
Ale wpływy z niego są raczej niewielkie…
To mit. Wprawdzie PIT wymienia się jako dopiero czwarte – po VAT i akcyzie oraz CIT – źródło wpływów do budżetu, ale tylko wtedy, gdy widzimy jedynie czubek góry lodowej w dochodach do budżetu państwa. Pamiętajmy, że jednostki samorządu terytorialnego – najwięcej gminy, najmniej województwa – też czerpią z niego dochody, a do tego 9 procent podstawy opodatkowania z PIT idzie do NFZ. Jeśli to wszystko dodać, to mamy sumę bliską wpływów z VAT-u. Zarazem jest to podatek bardzo wydajny fiskalnie, trudno jest go „optymalizować”. Za większość podatników – pracowników najemnych, emerytów i rencistów – zaliczkę płaci pracodawca albo ZUS, więc nie ma jak uciec.
Jaki powinien być w takim razie układ progów i stawek podatkowych?
Dzisiejsze 85500 rocznie to dla większości próg za wysoki, ledwie około 2 procent się kwalifikuje do drugiej stawki. Nie wolno doktrynalnie przyjmować założenia, że dobre opodatkowanie dochodów to akurat 2 szczeble – a czemu nie 5 czy 6? Układ progów i stawek powinien trafiać w rozkład dochodów danego społeczeństwa; obliczenie go nie jest problematyczne. Uchwycenie rzeczywistej rozpiętości dochodów jest zadaniem prostym, czego dowiodło doświadczenie ostatniego roku, kiedy to Urząd Skarbowy dał nam możliwość zaakceptowania przygotowanej już deklaracji podatkowej. Wszystko, co mamy w domu, jest już w urzędach skarbowych – wystarczyło kliknąć OK i wysłać plik.
I co z tego rozkładu wynika?
Że powinno być więcej stawek pośrodku. Jako społeczeństwo jesteśmy pod względem dochodów silnie zróżnicowani. Nie mówię o rozwarstwieniu liczonym współczynnikiem Giniego, ale oszacowanym dzięki dystansowej metodzie pomiaru zróżnicowania. W badaniach OECD mierzymy zarobki, a nie dochód rozporządzalny na osobę w gospodarstwie – i tutaj okazuje się, że w Polsce mamy aż 13,5-krotną różnicę między decylem górnym a dolnym rozkładu dochodów. Żeby opodatkować je sprawiedliwie, potrzeba więcej progów – ale stwierdzenie, ile dokładnie i w jakiej wysokości, wymaga dostępu do baz podatkowych Ministerstwa Finansów.
A może pani określić choć górną stawkę? Ona zazwyczaj budzi najwięcej emocji…
W każdym kraju panuje przyzwolenie społeczne na pewien poziom opodatkowania. Przez całe lata po transformacji przyzwyczailiśmy się do górnej stawki 40 procent – i tyle, moim zdaniem, powinna wynosić. Ktoś powie, że zbyt płytko sięgam do kieszeni najbogatszych, ale chyba tyle można u nas zaakceptować. Ważniejsze zresztą pytanie dotyczy pozostałych progów: ja bym akurat ten górny trochę obniżyła, przy czym po drodze powinno być kilka stawek pośrednich, składających się na rzeczywistą progresję. Dziś mówimy, że jest progresja, a de facto mamy w Polsce podatek liniowy… Ważne, żeby kolejne progi pośrednie nie były nadmiernie od siebie oddalone. To wcale nie musi być tylko 18%, a potem dwa razy tyle. Podatek łagodnie progresywny jest mniej dotkliwy dla płatnika, zwłaszcza przy wyższej kwocie wolnej, i logicznie odwołuje się do coraz wyższej zdolności podatkowej.
Tylko co z osobami samozatrudnionymi? Teraz Polak, który „łapie się” na drugą stawkę, przechodzi na podatek liniowy.
To jeden z największych skandali naszego systemu podatkowego: uznanie pracowników najemnych na kontraktach menadżerskich za „prowadzących samodzielną działalność gospodarczą”. Ci ludzie mają często najwyższe dochody z wszystkich zatrudnionych, a zostali w progresji zupełnie pominięci. To wielka niesprawiedliwość, ale dość konsekwentnie przemilczana w debacie publicznej.
Argument jest taki, że menadżerowie działają na międzynarodowym rynku pracy, a swoje zarobki porównują z kolegami z Zachodu – nie można ich zatem obciążać wielkimi podatkami, bo nam wszyscy do City wyemigrują.
I to jest szczyt demagogii i obłudy!
Wspólną pracą osiągamy jakiś poziom dochodu narodowego, którego część to wynagrodzenia, a część to zyski. Te dwie kategorie nietrudno zresztą oddzielić, bo zysk wypracowuje firma jako podmiot prawny, abstrakcyjny, a dochody osobiste ma konkretny człowiek. I teraz gdy mówimy, że potrzebne są szczególne regulacje czy wyjątki dla jakichś zawodów i branż, bo w innych krajach lepiej się zarabia, a ci pracownicy są szczególnie mobilni, to abstrahujemy od prostego faktu, że żyjemy w kraju o danym dochodzie narodowym i danym podziale dochodu narodowego na zyski i płace. To jest przecież idea, że komuś należy się udział „brytyjski” czy „niemiecki” w dochodzie polskim!
Gdy coś takiego słyszę, to myślę sobie: no dobrze, ale skoro płace w korporacjach mają być „niemieckie”, to może ustanówmy dla nich też niemieckie opodatkowanie? Albo od razu norweskie? Nie wiem, czy to by się naszym menadżerom spodobało. Bo gdybyśmy sięgnęli do norweskiej formuły, gdzie pyta się o wszystkie dochody, w tym te z akcji i papierów wartościowych, to mogłoby się okazać, że te udziały i akcje dają po skumulowaniu taki dochód, że z kolei cały dochód z pracy musi iść na podatek… Polska jest w tym względzie wyjątkowo szczodra i liberalna. Moim zdaniem sprawiedliwość podatkowa polega na tym, że jeśli pracownik najemny zarabia dużo więcej niż sekretarka, to powinien płacić adekwatny podatek.
W dużej korporacji sekretarka może zarabiać 85 tysięcy rocznie i powyżej tej sumy płaci 32 procent podatku. A jej przełożony, który zarabia cztery razy tyle, ma płacić tylko 19 procent?!
Ale jak to zmienić? Poza wezwaniami, aby ludzie biznesu brali przykład z Warrena Buffetta.
Samozatrudnienie musi przestać być atrakcyjne dla pracodawcy. Dziś może on łatwo znęcić pracownika, który odkładał na swą przyszłą emeryturę, żeby z niej zrezygnował, płacąc tylko minimalną składkę na ZUS – za to pracodawca z niczego nie rezygnuje, a i tak ma niższe koszty pracy. Żeby to się przestało opłacać, musimy potraktować wszystkie umowy w ten sam sposób – bez możliwości płacenia kwotowo najmniejszego ZUS, tylko zawsze ta sama składka co przy umowie o pracę.
To by też oznaczało bardziej progresywny system emerytalny.
Oczywiście, i bardzo dobrze. Ta koszmarna luka w ZUS zaczęłaby się zapełniać; podobnie byłoby w przypadku zlikwidowania umów śmieciowych. To wszystko utrudniłoby ucieczkę przed „odaninowaniem”, mówiąc językiem prawników. Skądinąd dotacje do ZUS rzędu 60 miliardów rocznie też są pokrywane z naszych podatków.
À propos umów śmieciowych – PO proponowała obniżyć do 15 procent CIT firmom, które będą zatrudniać pracowników na etatach.
To trochę sięganie prawą ręką za lewe ucho. Stawka CIT nie służy do nagradzania za zawieranie zgodnych z prawem umów! Logiczny system to taki, w którym mamy jednolite reguły stosujące się do wszystkich pracowników najemnych, tzn. takie same składki i podatki dla każdego. Tylko wtedy decyzja pracodawcy o tym, czy umowę zawierać na krótko, na dzieło czy czas nieokreślony, będzie podyktowana racjonalnością organizacji pracy. System podatkowy pod tym względem powinien być neutralny.
A co z samym obniżaniem stawki dla przedsiębiorców?
Kolejny mit. Uczestniczyłam niedawno w debacie Fundacji Kaleckiego, gdzie pytano, czy wyżej należy opodatkowywać kapitał czy pracę. Na użytek tego wystąpienia zrobiłam szybkie badanie na podstawie rocznika statystycznego GUS, z którego wynikało, że w Polsce dużo wyżej opodatkowana jest praca. Tymczasem już teoretycy sprzed ponad stu lat, z czasów Adolfa Wagnera, dzielili dochody na „fundowane”, tzn. z kapitału, i „nieufundowane”, na które trzeba zapracować. I te „ufundowane” powinny być opodatkowane wyżej!
W Polsce praca jest opodatkowana na 18-32 procent, do tego można dodać składki, a w pewnym sensie także VAT, jeśli myślimy w kategoriach dochodu rozporządzalnego. W tej sytuacji ja bym raczej podwyższyła CIT.
Dla wszystkich?
Warto byłoby wprowadzić niewielką progresję, w zależności od uzyskiwanych dochodów. Jeśli ktoś ma 100 tysięcy zysku miesięcznie, to stawka 19 procent i tak pozostawia mu solidny dochód netto. Z kolei jeśli mała kawiarnia na Grochowie wypracowuje miesięcznie 4-5 tysięcy brutto, to właściciel co chwile się zastanawia, czy przypadkiem nie zwinąć interesu. Przyznaję, że w tej sprawie zmieniłam zdanie – kiedyś sądziłam, że trzeba opodatkować przedsiębiorców równo, żeby nie zniechęcać ich do rozwoju działalności, teraz jednak sądzę, że kilka punktów procentowych więcej nie ma dla dużych podmiotów znaczenia.
A może po prostu dla małych warto wprowadzić „kwotę wolną” CIT?
Nie sądzę; tego się nie praktykuje i jest ku temu powód: przedsiębiorstwa mają bardzo sprawny instrument wpływania na podstawę opodatkowania poprzez koszty uzyskania przychodów. Mamy dwie strony ustawy określające co jest, a co nie jest kosztem uzyskania, do tego kolejną stronę o tym, co kwalifikujemy do przychodu, a co nie. Skomplikowane przepisy podatkowe powodują, że księgowi muszą nieźle nagłowić się, jak wytłumaczyć szefowi, że podstawa opodatkowania to nie to samo co kwota zysku brutto w bilansie – nie warto tej komplikacji pogłębiać.
W kampanii wyborczej powrócił stary pomysł podatku obrotowego dla hipermarketów. Wprowadził go m.in. Orban na Węgrzech. Wpływy w Polsce szacuje się na 3 miliardy złotych. Warto?
Po raz kolejny powtórzę, że marzy mi się system spójny i przejrzysty. Podatek obrotowy byłby w tym wypadku równoległy do innego, to znaczy do VAT-u. Argument jest taki, że hipermarkety uciekają przed opodatkowaniem – od VAT nie da się w handlu uciec, ale od dochodowego już tak, choćby poprzez system cen transferowych w transakcjach wewnątrz międzynarodowych korporacji. I nowy podatek obrotowy miałby zrekompensować utracone z tytułu „optymalizacji” dochody skarbu państwa. Moim zdaniem nie należy go jednak wprowadzać tylko z bezsilności, że nie potrafimy ściągnąć podatku dochodowego.
Lepiej nic nie robić?
Od władzy publicznej do wielkiego biznesu powinien popłynąć inny sygnał: nie uciekniecie od podatku, wykazując ciągle straty.
Żaden przedsiębiorca nie może pracować przez 5 lat na stratach – jeśli to robi, to znaczy, że nas oszukuje, co niektórzy nazywają optymalizacją. Zamiast specjalnych podatków branżowych lepiej oprzeć system danin na przyroście czystego dochodu. Jeśli ktoś działa w Polsce i tego dochodu nie wykazuje przez kilka lat – to od trzeciego czy szóstego roku działalności powinien zacząć go obowiązywać podatek od obrotów netto. Też obrotowy, ale nałożony na firmę mataczącą, a nie firmę z konkretnej branży. Można się też za to zabrać inaczej: zamiast kontrolować przedsiębiorczy plankton, szkolimy kadry i zabieramy się za tych wielkich, którzy nie wykazują dochodów. I to my wykazujemy im, że stosowali na przykład ceny transferowe.
Beata Szydło zapowiada też wprowadzenie podatku od aktywów bankowych – to dobry pomysł? Krytycy wskazują, że to zniechęci banki do akcji kredytowej, bo do aktywów zalicza się właśnie portfel kredytowy; tak się przynajmniej stało na Węgrzech.
To bardzo niedobry pomysł, bo prowokuje do nieracjonalnych zachowań, zresztą w sposób typowy dla niektórych podatków majątkowych. W latach 90. podatek od wartości netto majątku produkcyjnego firmy, tzw. dywidenda, skutecznie dobiła przedsiębiorstwa państwowe. Dużo lepszy jest moim zdaniem podatek Tobina, naliczany od wartości transakcji, a nie posiadanych aktywów. Zduszenie akcji kredytowej to niejedyny problem – przecież do aktywów zalicza się na przykład skarbowe papiery wartościowe; trzeba by zwiększyć ich rentowność, żeby banki sobie odbiły straty…
Podatek majątkowy zawsze jest niewłaściwy?
Wszystko zależy od jego formy. O podatku od nieruchomości już mówiliśmy. Dziś obowiązuje też resztówka dawnego podatku drogowego, którego większość przeniesiono do akcyzy – dla samochodów ciężarowych został. Podając historyczny – negatywny – przykład dywidendy, miałam na myśli coś innego: przedsiębiorstwa mają majątek po stronie aktywów. Czy firma dobrze wyposażona, ulokowana w dużym biurowcu powinna płacić wyższy podatek niż taka, która działa w mieszkaniu? Jeśli pamiętamy, że podatek nie może być konfiskujący, dojdziemy do wniosku, że nie powinna być opodatkowana wyżej. Podobnie jest z podatkiem od obrotu majątkiem, jak na przykład podatek od czynności cywilno-prawnych, który jest moim zdaniem za wysoki – dziś np. od transakcji zakupu mieszkania wynosi 2 procent. Co innego podatek od spadków i darowizn, to znaczy od transferu majątku, o którym bardzo dużo pisze Thomas Piketty. W Polsce został on niestety zdemolowany do cna przez ustawę, którą wymyśliła Zyta Gilowska – a przecież rezygnacja z niego oznacza, że transfer dochodów odbywa się w stronę najzamożniejszych. Przed tą zmianą ustawy płacono podatek od metrażu powyżej 100 metrów – człowiek specjalnie nie biedniał, a skarb państwa partycypował w tych przesunięciach majątków.
Został nam jeszcze VAT. To największe źródło wpływów do budżetu, a z drugiej strony podatek regresywny, uderzający w najmniej zarabiających i zarazem sfera największych nieprawidłowości. Politycy obu największych partii wspominają coś o niewielkich obniżkach najwyższej stawki, ale można odnieść wrażenie, że to kolejny niewygodny temat…
To chyba Witold Orłowski zacytował biznesmena, który żartobliwie skomentował powszechność tego podatku: „w naszym budownictwie VAT się nie przyjął”. Ja sama całe lata tkwiłam w przekonaniu, że można VAT „cywilizować”, ale doświadczenia w walce z wyłudzeniami nie są zachęcające, i to nawet w krajach z dużo lepszymi niż nasze służbami skarbowymi, jak Francja czy Niemcy. Nie przypadkiem w Unii Europejskiej działa specjalna agencja OLAF, która zwalcza głównie wyłudzenia VAT – inne podatki nie są zresztą objęte unijną harmonizacją. Bardzo wiele strat skarbu państwa związanych jest z wyłudzeniami przy stawce zerowej w eksporcie – tylko bardzo szczelna kontrola transakcji między krajami może w czymś pomóc, to znaczy sprawdzanie, czy towar rzeczywiście wyjechał z kraju, czy tylko dokumenty.
A jak chciała Pani kiedyś „cywilizować” VAT?
Zawsze sądziłam, że ze względów socjalnych trzeba zmniejszać niektóre stawki i regulować tym samym ceny kluczowych produktów. Przez ponad dwie dekady obowiązywania VAT-u w Polsce nie udało się jednak wyeliminować ani wyłudzeń, ani zwykłych nieporozumień. Na przykład przedsiębiorca dostał z urzędu interpretację, wedle której dany towar kwalifikuje się do niższej stawki, a kontrola po dwóch latach wskazuje, że jednak do wyższej i trzeba oddać zaległy VAT razem z karą… Z drugiej strony są też zwykłe wyłudzenia, bo przecież niższa stawka stwarza preferencję na rynku, jeśli dotyczy producenta finalnego – zaopatruje się on po stawce podstawowej, a sprzedaje po niższej.
To co pozostało?
Skoro nie udało się wymyślić metody na zwalczanie tych zjawisk, sposób jest tylko jeden: ujednolicona stawka VAT. Trzeba spróbować ją ustawić na poziomie minimalnym dla UE, to znaczy 15 procent, albo wręcz walczyć o zmniejszenie unijnego minimum, byle tylko udźwignąć budżet. Oczywiście obniżonych stawek podnieść nagle nie można, możliwe jest jednak wieloletnie spłaszczanie całego systemu – obniżajmy stawkę podstawową o pół punktu procentowego i podwyższajmy o tyle samo rocznie stawkę obniżoną. Nie widzę innego wyjścia – nie tylko ze względu na konsumentów, ale przedsiębiorców, którzy nijak nie mogą się dziś wyplątać z tych dylematów, jak zakwalifikować najróżniejsze towary i usługi. Kabaretowy przykład: dlaczego trumna i kołyska są różnie opodatkowane? Albo jeszcze lepiej: czy impreza masowa na stadionie kwalifikuje się do stawki 8 czy 23? Okazuje się, że wejście na stadion to 8 procent, ale sama impreza – 23…
Niższe stawki VAT to najważniejsza część ulg i zwolnień podatkowych, które łącznie złożyły się na sumę 85 miliardów złotych w 2013 roku. Ulgi PIT to również wiele miliardów, przeznaczonych głównie na cele społeczne. Czy te preferencje też należałoby likwidować?
Dokument ministerstwa finansów, z którego mamy dane o ulgach, nie zawsze dokładnie wyjaśnia kierunek wszystkich przepływów. Uwzględnia na przykład ulgi na osoby niepełnosprawne, ale nie wiemy, jak mają się one do strumienia środków z potężnego przecież funduszu PFRON. Robi się z tego mętna woda – nie do końca wiadomo, kto tak naprawdę jest beneficjentem tych ulg i transferów. Nie jestem pewna, czy są to zawsze osoby dotknięte osobistym nieszczęściem, którym jako społeczeństwo jesteśmy oczywiście winni pomoc i solidarność. Moje wątpliwości budzi też wspólne opodatkowanie małżonków, które odpowiada za 3,2 miliarda złotych mniej do budżetu. Ulgi na dzieci to co innego – spadek dochodu rozporządzalnego przy pojawieniu się dzieci w rodzinie jest w Polsce bardzo wyraźny, zatem to rozwiązanie jest jak najbardziej sprawiedliwe. Tym bardziej, że przez wiele lat ulgi na dzieci przy podatku PIT nie było.
Czy ulgi, a więc wyjątki od ogólnych reguł, to w ogóle dobra metoda opodatkowania?
Warunkiem jest ich przejrzystość.
Ja na przykład wolałabym Kościołowi przyznać dotację państwową zamiast ulg, bo przynajmniej wiadomo by było, ile dostaje pieniędzy…
To samo dotyczy jednej z największych pomyłek gospodarczych Polski ostatnich lat – tzw. specjalnych stref ekonomicznych, których istotą są przecież rozmaite zwolnienia i ulgi. Z badań wynika wyraźnie, że pożytki z SSE to mit, bo one wcale nie wyrównują wzrostu gospodarczego w kraju – różnice w wysokości PKB na głowę mieszkańca się między regionami pogłębiły! Obok niskich wpływów do budżetu lokalnych gmin i niskich płac, które nie sprzyjają kreowaniu lokalnego popytu, dochodzi tam do swoistego „kanibalizmu”: do stref przenoszą się firmy z sąsiednich regionów. Zyski i straty z tego mechanizmu powinny zostać bardzo ściśle przebadane – choć może nie przez Ministerstwo Gospodarki, które wylobbowało ostatnio przedłużenie ich działalności, włącznie z ulgami dla spółek zarządzających strefami. SSE to w dużej mierze strefa nieznana – niestety nie jedyna w naszym systemie.
Prof. Hanna Kuzińska – ekonomistka, wykłada na Akademii Leona Koźmińskiego w Warszawie. Specjalizuje się w tematyce podatkowej. Autorka podręcznika „Finanse publiczne” i wielu publikacji o tematyce podatków.
**Dziennik Opinii nr 195/2015 (979)