Nieustanny wzrost konsumpcji i produkcji nie może być celem gospodarki oraz społeczeństwa – przekonują przedstawiciele ruchu degrowth (postwzrostu).
Stroma ścieżka wzrostu
Mniej więcej od czasów rewolucji przemysłowej wzrost gospodarczy zaczął gwałtownie przyspieszać. W ciągu tych stu pięćdziesięciu lat rosnącego wykładniczo „przerobu” gospodarki przeciętny standard życia mieszkańców Ziemi istotnie się podniósł. Technologia zapewnia nawet średnio zamożnym mieszkańcom krajów globalnej Północy (czyli krajom gospodarczo rozwiniętym) udogodnienia i rozrywki, o których nie śniło się rzymskim cesarzom (choć coraz głośniej wybrzmiewają głosy krytyków technoutopii, w której brakuje czasu na bezpośrednie interakcje i wymagającą wytrwałości, kształtującą charakter pracę). Nigdy wcześniej produkcja dóbr kultury nie była tak obfita i zdemokratyzowana (choć traktowana jak towar popkultura rzadko bywa nośnikiem idei i wartości). Przeciętna oczekiwana długość życia wzrosła ponad dwukrotnie (choć rozziew między krajami bogatymi a globalnym Południem, zarówno jeśli chodzi o długość, jak i jakość życia, jest ogromny).
Ten niewątpliwy postęp mimo swoich cieni stał się podstawą produktywizmu, powszechnie uznawanej ideologii, której przesłanie można sprowadzić do prostego wyznania wiary: „w gospodarce więcej znaczy lepiej”.
Ciągły wzrost produkcji i konsumpcji mierzony wartością przepływów pieniężnych stał się celem samym w sobie, podobnie jak tworzenie „nowych miejsc pracy”, niezależnie od tego, jak mało istotna lub wręcz społecznie szkodliwa byłaby to praca.
Z punktu widzenia produktywizmu większą korzyść gospodarczą przynosi wyprodukowanie w ciągu roku 10 par tandetnych butów, nawet gdyby miały rozpaść się po roku, niż jednej pary, która w świetnym stanie przetrwa 10 sezonów.
Jednocześnie dwa procesy zachodzące równoległe, czyli mechanizacja produkcji i eksport miejsc pracy do krajów z nadwyżkami siły roboczej, doprowadziły do nieznanego w dziejach rozkwitu sektora usług i administracji. W ten sposób rozwinęła się szczególna kategoria prac uznawanych za zbędne nawet przez osoby, które je wykonują. Coraz więcej ludzi poświęca swoje życie seryjnej produkcji raportów, których nikt nie czyta, organizowaniu konferencji, z których nic nie wynika, nakłanianiu innych do zbędnych zakupów, które zamiast satysfakcji przynoszą długi i obsłudze pracowników zbyt zajętych wykonywaniem powyższych czynności, by móc o siebie zadbać.
W tym świecie ideałem człowieka jest przepracowany, wyalienowany i zbałamucony reklamami konsument, którego poglądy, zwyczaje i zachowania są podporządkowane maksymalizacji PKB. Wzrost gospodarczy milcząco uznawany jest za wartość samą w sobie, niewymagającą żadnego zewnętrznego uzasadnienia.
Pomijając nawet problematyczną kwestię legitymizacji takiego systemu społeczno-gospodarczego, w pewnym momencie wspinaczki po coraz bardziej stromej funkcji wykładniczej, która obrazuje wzrost poziomu wydobycia zasobów, produkcji, ilości pieniędzy w obiegu (i związanego z tym zadłużenia), rosnąca gospodarka osiągnie środowiskowe granice ekspansji. Technologia pozwala do pewnego stopnia przesuwać te granice, trudno jednak podważyć twardą logikę stojącą za stwierdzeniem wpływowego brytyjskiego ekonomisty Ernsta Schumachera: „nieskończony wzrost konsumpcji w świecie ograniczonych zasobów jest niemożliwy”. Również dlatego, że na końcu liniowego systemu produkcji codziennie powstają miliony ton odpadów i zanieczyszczeń, których ponowne wykorzystanie lub neutralizacja przekracza możliwości przemysłu zasilanego zresztą w znacznej mierze nieodnawialnymi i brudnymi źródłami energii.
Sygnałem alarmowym budzącym do działania naukowców i aktywistów na całym świecie są globalne zmiany klimatu i ich potencjalnie katastrofalne dla całej ludzkości skutki.
Gospodarka jako góra lodowa
Przeciwnicy produktywizmu nie tworzą monolitycznego ruchu i choćby z tego względu nie sformułowali wspólnej doktryny polityczno-ekonomicznej. W łonie szerokiego i coraz liczniejszego ruchu degrowth rozwijają się rozmaite podejścia teoretyczne i praktyczne inicjatywy, które mają jednak wspólny mianownik: jest nim sprzeciw wobec fetyszyzacji PKB, definiowanie innych celów dla pogrążonej w kryzysie gospodarki i poszukiwanie narzędzi ich urzeczywistnienia.
Dlaczego nie mielibyśmy dążyć raczej do maksymalizowania jakości życia lub poczucia szczęścia zamiast do wzrostu produkcji? W jaki sposób systemowo ograniczyć produkcję i konsumpcję zanim do gwałtownego i bolesnego hamowania przymusi nas przeciążone środowisko? Jakie formy organizacji najbardziej odpowiadają potrzebom postwzrostowej gospodarki?
Kluczowe dla zrozumienia sensu tych poszukiwań jest uświadomienie sobie błędu tkwiącego u podstaw produktywizmu. Polega on na utożsamianiu gospodarki z rynkiem (ogółem produktów i usług składających się na PKB). To, co większość ekonomistów głównego nurtu uznaje za gospodarkę jest w istocie tylko jej utowarowioną częścią, która nie mogłaby istnieć bez sektora nieformalnego (niewynagradzanej pracy opiekuńczej i domowej, produkcji na własny użytek, wolontariatu, instytucji samopomocy) i „usług ekosystemów” (pod tym eufemizmem kryje się głównie zdolność do absorbowania i utylizacji zanieczyszczeń przez wodę, powietrze, rośliny i mikroorganizmy).
Gospodarka społeczna sytuuje się na pograniczu tych sfer: choć jej podmioty działają na rynku, nie dążą do maksymalizacji zysku, celu ściśle związanego z imperatywem wzrostu gospodarczego. Wiele przedsiębiorstw społecznych jest własnością swoich członków i członkiń, którzy pracują w tych przedsiębiorstwach i nimi zarządzają. Dzięki temu wynagrodzenie jest odpowiednie do wkładu pracy, a nadwyżka może być przeznaczana na cele bliskie wspólnocie właścicieli.
Już dwie wymienione wyżej cechy wystarczą, żeby uznać przedsiębiorstwa społeczne za częściowe wcielenie idei postwzrostu. Dlaczego częściowe? Z perspektywy degrowth nie mniej ważna jest skala, odległość między miejscem pochodzenia surowców a rynkiem zbytu, przestrzeganie standardów środowiskowych i etycznych. Niewielka skala działalności zwiększa szansę dochowania wierności spółdzielczym zasadom i jest warunkiem koniecznym istnienia autentycznej, żywej demokracji członkowskiej. Osią działalności takich przedsiębiorstw powinno być zaspokajanie potrzeb lokalnej społeczności (w pierwszej kolejności podstawowych: żywności, schronienia, opieki, edukacji). Trudno oczekiwać, by to zadanie dobrze spełnił rynek będący pochodną ogromnego rozwarstwienia społecznego; nie jest żadnym odkryciem, że w „głosowaniu pieniędzmi” przegrywają interesy ludzi o niskich dochodach. Nie wszystkie podmioty ekonomii społecznej są zainteresowane realizowaniem potrzeb mniej zamożnej części społeczeństwa.
Z drugiej strony istnieją prywatne przedsiębiorstwa, które spełniają niektóre z wyżej wymienionych kryteriów. Kilkunastoosobowa kooperatywa ogrodnicza produkująca organiczne warzywa na przedmieściach dużego miasta jest bliższa postulatom zrównoważonej gospodarki niż ogólnopolska spółdzielnia prowadząca sieć delikatesów. Ta ostatnia na liście „przedsiębiorstw postwzrostowych”, uplasowałaby się za rodzinnym przedsiębiorstwem, na przykład osiedlowym warzywniakiem, który zaopatruje się w lokalne produkty i odpowiada na potrzeby swoich klientów.
Nie tylko przedsiębiorstwa
Przyjmuje się, że zadaniem podmiotów ekonomii społecznej jest wspieranie osób zagrożonych wykluczeniem i włączanie ich do otwartego, czyli normalnego rynku pracy.
Z perspektywy ruchu degrowth celem ekonomii społecznej nie jest dostosowanie bezrobotnych i niepełnosprawnych do wymogów rynku; odwrotnie: to rynek wymaga transformacji, a przedsiębiorstwa społeczne są narzędziem budowy nowej gospodarki w ramach już istniejącej.
W ekonomii efekty zewnętrzne (externalities) to niewliczone w cenę towaru, uboczne skutki działalności jakiegoś podmiotu, zwykle kojarzone z emisją zanieczyszczeń. Ale efekty zewnętrzne mogą być też pozytywne: zatrzymanie pieniędzy na lokalnym rynku, wzmocnienie relacji społecznych opartych na zaufaniu, pielęgnacja zieleni itp. Rzeczywiście, lokalnymi podmiotom wytwarzającym wspomniane dobra, za które nikt dodatkowo nie płaci, trudno jest konkurować na rynku zdominowanym przez korporacje, przerzucającym koszty swojej działalności na społeczeństwo i środowisko.
Szerzej rozumiana ekonomia społeczna nie jest jednak skazana na walkę o przetrwanie w warunkach narzuconych przez państwo i rynek. Na całym świecie powstają inicjatywy przywracające gospodarce ludzki wymiar, zasilane energią lokalnych społeczności, zorientowane na wspólnotę, skupione na tworzeniu wartości trudno uchwytnych, nie zawsze przeliczalnych na pieniądze. Wiele z nich wypełnia próżnię powstałą na obszarach, z których wycofują się osłabione kryzysem instytucje państwa opiekuńczego. Taki proces zachodzi na dużą skalę m.in. w Grecji i Hiszpanii, gdzie powstają zastępcze systemy usług socjalnych opartych na samopomocy. Nieformalne ruchy tworzą demokratycznie zarządzane kooperatywy, powstaje też alternatywna infrastruktura finansowa dla tego typu przedsięwzięć – lokalne, społecznościowe waluty (np. w formie wzajemnego kredytu pracy). Przyszłość pokaże, czy sieciowa struktura nieformalnej gospodarki osiągnie masę krytyczną wystarczającą do stworzenia poważnej przeciwwagi dla status quo.
Tekst ukazał się na stronie ekonomiaspoleczna.pl