Ascetyczny tryb życia nie jest receptą na kryzys klimatyczny. Postęp polega na poprawianiu, a nie pogarszaniu warunków życia – Kamil Fejfer polemizuje z artykułem Jasia Kapeli.
Stoimy w obliczu katastrofy klimatycznej, co do tego nie ma żadnych wątpliwości. Czy więc, jak proponuje Jaś Kapela, czas już na zakaz podróżowania do tzw. ciepłych krajów, obowiązkowy weganizm, kąpiele raz na tydzień, zimne i małe mieszkania oraz dokooptowanie nam ludzi do wolnych pokoi (tym, którzy takie mają) oraz samochodów? Nie sądzę.
Już czas na obowiązkowy weganizm, mniejsze mieszkania i zakaz latania
czytaj także
Kapela słusznie zauważa, że roczna emisja dwutlenku węgla na głowę Polaka wynosi ponad 8 ton. Porównuje to do wyrzucania codziennie w powietrze 24 kilogramów kartofli. Jego zdaniem w ten sposób możemy wyobrazić sobie nasz wpływ na środowisko. To obrazowe porównanie, ale warto spojrzeć też na szerszy kontekst. A wygląda on następująco.
Od mniej więcej 20 lat Polska corocznie emituje do atmosfery około 305–330 mln ton dwutlenku węgla. Owe 8 ton bierze się zatem z prostego podzielenia krajowych emisji przez liczbę mieszkańców. Z emisjami na głowę jest jednak trochę jak z PKB: mówią coś o ogólnym obrazie danego kraju i pozwalają go zestawiać z innymi danymi, ale bez szerszego kontekstu mówią po prostu za mało.
Jeśli już jesteśmy przy produkcie krajowym brutto, to warto wspomnieć, że przez ostatnie 20 lat nasz PKB na głowę (a ten jest skorelowany z jakością życia) wzrósł o około 100 procent. Wydarzyło się to prawie bez wzrostu emisji dwutlenku węgla. Jeszcze kilkadziesiąt lat temu na całym świecie wzrost gospodarczy zazwyczaj wiązał się ze wzrostem emisji. Dlaczego? Bo więcej dóbr i usług wymaga więcej energii. A ta w większości była (i ciągle jest) wytwarzana z paliw kopalnych.
Mało tego, nasze emisje na początku lat 90. ubiegłego wieku były większe o kilkadziesiąt milionów ton rocznie – i to mimo faktu, że warunki życia w Polsce były wówczas nieporównywalnie gorsze od dzisiejszych. Największe emisje na głowę Polska notowano na początku lat 80. Wynosiły one wtedy ponad 13 ton. To pokazuje, że emisja CO2 nie jest problemem jedynie kapitalizmu. Odzwierciedla ona raczej sposób gospodarowania w ramach danego systemu społeczno-gospodarczego.
A jak to się dzieje, że nasze emisje od 20 lat utrzymują się na względnie stałym poziomie mimo wzrostu PKB? Wyjaśnień jest wiele – od poprawy wydajności energetycznej budynków, przez rezygnację z przemysłu ciężkiego, zwiększenie udziału usług w PKB kosztem produkcji towarów, krótsze i łagodniejsze zimy, aż po „eksport” emisji. Jednak myli się ten, kto będzie przypisywał temu ostatniemu czynnikowi największą rolę.
Jak zdobyć poparcie dla zielonej transformacji? Połączyć ją z reformami socjalnymi
czytaj także
Z grubsza emisyjność gospodarek dzieli się na terytorialną i konsumpcyjną. Emisyjność terytorialna to po prostu suma gazów cieplarnianych wytworzonych na terenie danego kraju. Wiemy jednak, że część dóbr, które są wytwarzane na przykład w Chinach, nie trafia na chiński rynek, ale do Stanów Zjednoczonych, Niemiec lub do Polski. I tak od chińskich emisji, wynoszących obecnie około 7 ton per capita (chińska emisja również się ustabilizowała około 2012 roku mimo potężnego wzrostu gospodarczego), należy odjąć około 14 procent: w ten sposób otrzymamy wielkość emisji konsumpcyjnych. W Polsce emisje konsumpcyjne również są niższe od terytorialnych – o około 7 procent. Jesteśmy więc netto eksporterem, a nie importerem emisji.
Tu widać pewną prawidłowość. Emisje terytorialne przewyższają emisje konsumpcyjne zazwyczaj w krajach peryferyjnych – montowniach czy fabrykach świata. Emisje konsumpcyjne są wyższe od terytorialnych najczęściej w zamożnych krajach importerach dóbr. To również ma swoją złożoną genezę. Gospodarki bardziej rozwinięte szybciej przechodzą na odnawialne źródła energii lub atom. Ponadto są one zdominowane przez mniej energochłonne usługi: to w nich jest lokalizowany sektor badań i rozwoju, w nich powstają innowacje. W nich w końcu tworzy się złożone bezemisyjne instrumenty finansowe pompujące PKB.
Jednym z liderów dekarbonizacji jest – no cóż, trochę przewidywalnie – Szwecja. Szwedzi zeszli z ponad 11 ton per capita na początku lat 70. do około 4 ton obecnie, jeśli chodzi o emisje terytorialne (przy jednoczesnym wzroście PKB). Jeśli mówimy o emisjach konsumpcyjnych, to musimy do tego dorzucić około 65 procent (około 2,7 tony per capita).
Nawet jednak po wzięciu poprawki na konsumpcję emisyjność jednego z najzamożniejszych krajów świata i tak jest niższa niż emisyjność Polski, kraju co prawda już zamożnego, ale wśród zamożnych niemal najbiedniejszego. A pamiętajmy, że Szwecja jest krajem o chłodnym klimacie. To o tyle ważne, że ogrzewanie zimą pobiera bardzo dużo energii.
I tu dochodzimy do najważniejszej kwestii, czyli miksu energetycznego. Jak to się stało, że Szwedzi zjechali z emisjami do 4 ton per capita (i nadal je obniżają)? Przez obowiązkowy weganizm, przez przejęcie prywatnych samochodów, przez ograniczenie kąpieli i obniżanie temperatury w domach, jak postuluje Jaś Kapela? Nie da się wykluczyć, że część tych czynników odgrywała jakąś rolę, ale jak zauważają autorzy książki Energia dla klimatu Joshua Goldstein i Staffan Qvist, najważniejszym czynnikiem był rozwój energetyki nuklearnej rozpoczęty w latach 70.
Dzisiaj energia jądrowa to około 30 procent miksu energetycznego Szwecji. Kraj ten od kilkudziesięciu lat ma również bardzo silny sektor hydroenergetyczny. Dodatkowo od około 15 lat Szwedzi silnie inwestują w wiatraki oraz inne odnawialne źródła energii. Ropa, węgiel i gaz to dzisiaj około jednej trzeciej szwedzkiego miksu energetycznego, reszta to technologie niskoemisyjne. Dla porównania, w Polsce paliwa kopalne stanowią 95 procent miksu.
Czytajcie Bendyka teraz. Za kilkanaście lat będzie już na wszystko za późno
czytaj także
To że będziemy mieszkać w jeszcze ciaśniejszych mieszkaniach (a przestrzeń mieszkaniową i tak mamy jedną z mniejszych w Europie), nie zmieni faktu, że będą one ogrzewane energią pochodzącą ze spalania węgla (nawet jeśli jego udział w polskim miksie również będzie systematycznie spadał). To zmiany systemowe, a nie indywidualne korekty stylu życia robią prawdziwą różnicę. Te drugie nie są oczywiście bez znaczenia, ale świata nie ratuje się dobrymi chęciami. To po prostu tak nie działa.
Jak na ironię, istnieją zresztą badania, które pokazują, że ludzie o proekologicznych poglądach mają wyższy ślad węglowy niż ludzie, którym dobro planety nie leży tak bardzo na sercu. Skąd ten paradoks? Stąd, że osoby, które są żywo zainteresowane ochroną środowiska, to statystycznie osoby lepiej wykształcone, a więc i lepiej zarabiające. A to dochód jest ważniejszą zmienną, jeśli chodzi o „emisje osobiste”, niż dobre chęci. Bycie bogatszym oznacza korzystanie z wygód świata, a wygody wymagają energii. Może ona być wytwarzana z paliw kopalnych, ale może też powstawać z OZE i atomu. Wszystko zależy więc od miksu energetycznego, na który nie mamy prywatnie wpływu. I tak osoba zamożna o proekologicznych poglądach w Szwecji będzie generować kilkakrotnie niższe prywatne emisje niż jej statystyczna bliźniaczka w Stanach Zjednoczonych. Z uwagi na kształt systemu właśnie.
To że będziemy mieszkać w ciaśniejszych mieszkaniach, nie zmieni faktu, że będą one ogrzewane energią pochodzącą ze spalania węgla.
Jasne, potrzebne są nam inne polityki transportowe, łącznie z polepszeniem jakości i dostępności transportu publicznego i ograniczaniem bezsensownego ruchu samochodowego w centrach miast. Jasne, przechodzenie na dietę bezmięsną jest pożądane, nie tylko ze względu na klimat (uczciwie przyznam, że sam mięso jadam, choć staram się ograniczać; uważam się za wegetarianina wierzącego, ale niepraktykującego). I tak jakieś limity w lotach mogą się przydać – a przynajmniej wyższe opodatkowanie paliwa lotniczego. Jednak jak mawia Robert Jurszo, dziennikarz OKO.press zajmujący się kwestiami ekologii, zapobieganie zmianom klimatu to nie jest kwestia ideologiczna, to kwestia techniczna. I tak należy ją postrzegać.
Goldstein i Qvist piszą w swojej książce, że najlepszym znanym sposobem na rozwiązanie kryzysu klimatycznego jest wspieranie energetyki nuklearnej i odnawialnych źródeł energii oraz elektryfikacja wszystkiego, co się da. To również stanowi tylko część rozwiązania, ponieważ możemy też obstawiać wychwytywanie CO2 z atmosfery.
Najprostszym tego sposobem jest oczywiście sadzenie drzew. One same jednak problemu nie rozwiążą, choć dziennikarz naukowy Richard Conniff w artykule Ostatnia nadzieja, który ukazał się w papierowym wydaniu „Scientific American”, szacuje, że zalesienie 5 mln kilometrów kwadratowych umożliwiłoby pochłanianie 3,7 mld ton dwutlenku węgla rocznie. Ogółem potencjał sekwestracji CO2 do roku 2050 ocenia się na od 500 mln do 5 mld ton rocznie. Od kilku lat globalne emisje ustabilizowały się na poziomie około 36 mld ton. Przy jednoczesnym promowaniu atomu, OZE, elektryfikacji możliwie największej liczby rzeczy oraz postawieniu na wychwytywanie CO2 wcale nie musimy rozbić się o ścianę. Nie chodzi zresztą tylko o zmniejszanie emisji, ale również o dostosowywanie się do zmian. Musimy przemyśleć i wdrożyć sieć połączonych ze sobą tysięcy akceptowalnych społecznie rozwiązań.
Tylko że te rozwiązania potrzebne są na poziomie systemowym i nie mają nic wspólnego z wywoływaniem w ludziach poczucia winy ani umartwianiem ciała (i ducha), które ostatnio często widać na lewicy. Ta droga nie przemawia do mnie z kilku powodów. Po pierwsze, wierzę w postęp, a ten objawia się w polepszaniu, a nie pogarszaniu warunków życia ludzi. Wszystko, co lewica oraz inni rozsądni ludzie niepodzielający tej wiary, a uniwersalne wartości wywodzący z innych źródeł, do tej pory sądzili o wskaźnikach poprawy jakości życia – większej powierzchni mieszkaniowej, bardziej dostępnych wakacjach, wyposażeniu mieszkań w sprzęty AGD, wygodzie podróżowania, upowszechniania możliwości dokonywania wyborów stylów życia – w obliczu ideologii Szymona Słupnika się załamuje. A wydaje się, że nie musi. Nie potrzebujemy nakazu mikrotravelingu, potrzebujemy niskoemisyjnych samolotów. Albo zmian w miksie energetycznym. Albo wychwytu dwutlenku węgla. Albo superszybkich kolei. Albo wszystkiego naraz. Ale nie potrzebujemy ascezy.
Zamiast dać się wmanewrować w poczucie winy lepiej porządnie się wkurzyć [rozmowa]
czytaj także
Po drugie, odwoływanie się do prywatnych decyzji konsumentów jako do skutecznego sposobu walki ze zmianami klimatu wydaje się na wskroś neoliberalne, jak porady w stylu „jesteś biedny, to weź się w garść”. W dodatku, jeśli weźmiemy pod uwagę, że w kolejce po dobre życie stoi 3–4 mld ludzi, to okaże się, że nie ma większego znaczenia, co będzie robić wycinek europejskiej klasy średniej.
Po trzecie w końcu, takie postawienie sprawy uważam za nie tylko nieskuteczne, ale wręcz przeciwskuteczne. Asceza to środowiskowy fetysz, który może zainteresować grono najbardziej wtajemniczonych. Walka z kryzysem klimatycznym to nie miejsce na kampanię czystych serc – tu trzeba budować sojusze z ludźmi z rozmaitych opcji politycznych, wyznających różne poglądy i preferujących różne style życia. Szurii się nie przekona, szuria jest stracona na zawsze. Ale dobrze jest nie wpychać przesadnym moralizowaniem potencjalnych sojuszników w ramiona klimatycznych negacjonistów i korporacyjnych speców od greenwashingu. Stawka w tej grze jest zbyt wysoka.