Gdyby ktoś u nas powiedział o płacy minimalnej na poziomie 15 złotych, a nie dolarów, to zostałby uznany za oszołoma.
W 2014 roku pojawiła się na naszym firmamencie nowa gwiazda ekonomii, człowiek, który napisał Kapitał XXI wieku, czyli francuski ekonomista Thomas Piketty. Piszę o „naszym firmamencie”, mając zdecydowanie na myśli Europę i USA, ale nie Polskę. Krytyka Polityczna wydaje tłumaczenie tego siedmiusetstronicowego dzieła, ale w prasie czy w mediach elektronicznych nie widzę wielu dyskusji na ten temat. Owszem, są chwalebne wyjątki, ale one potwierdzają regułę: Polska bardzo podejrzliwie podchodzi do tez prezentowanych w tym dziele.
Niedawno (2 maja 2014) Thomas Piketty wraz z czternastoma kolegami z Francji opublikował tekst, który został nazwany Nasz manifest dla Europy. Była to odpowiedź (lub może uzupełnienie) Francuzów na propozycje „grupy Glienicke”, czyli niemieckich ekonomistów. O tym też dyskutowano w Dzienniku Opinii Krytyce Politycznej, ale media głównego nurtu to kompletnie przemilczały.
Była też wydana w Polsce książka Duch równości (Kate Pickett, Richard Wilkins), z równie letnim przyjęciem. A na świecie wokół tej pozycji też toczyły się potężne dyskusje. Nic dziwnego – autorzy udowadniali, że bardzo wiele trapiących nasze społeczeństwa nieszczęść ma swoje źródła w nierównościach majątkowo-dochodowych. Czy mają rację? Czy rację ma też Thomas Piketty, twierdząc, że jesteśmy na najlepszej drodze do stałego, dramatycznego wzrostu nierówności? Czy ma rację, postulując wprowadzenie progresywnego podatku majątkowego? To fascynujące pytania, ale u nas dyskusja trwa gdzieś na obrzeżach mainstreamu.
Jak mocno to się różni w stosunku do tego, co dzieje się poza Polską… Oczywiście, lewicujący ekonomiści książkę Thomasa Piketty’ego chwalą. Z pełnym zachwytem wypowiada się o niej noblista Paul Krugman, nieco tylko bardziej krytycznie, broniąc kapitalizmu, pisze i mówi o niej inny noblista, Joseph E. Stiglitz – dyskutowali zresztą razem na ten temat.
Druga strona, ta bardziej rynkowo ukierunkowana (żeby nie powiedzieć neoliberalnie), jest bardzo krytyczna. Robert P. Murphy, wyznawca austriackiej szkoły ekonomicznej, dosłownie wbija w ziemię naszego Francuza. Bardziej życzliwy, ale nie mniej krytyczny jest Larry Summers, były główny ekonomista Banku Światowego i sekretarz skarbu Stanów Zjednoczonych za prezydentury Billa Clintona.
Jak widać nawet z tych nielicznych przykładów, dyskusja jest ożywiona i bardzo ostra. I bardzo dobrze, że taka jest, bo temat jest niezwykle ważny. Kapitał XXI wieku i Duch równości, a pośrednio również Manifest dla Europy zajmują się tym, o czym przestraszeni i możni tego świata dyskutowali w tym roku podczas Światowego Forum Ekonomicznego w Davos.
Zajmują się nierównościami, których gwałtowny, wręcz niezwykły wzrost w ostatnich czterdziestu latach jest widoczny gołym okiem.
Rosnące nierówności są według mnie wynikiem nie tyle narastania majątków w wyniku wolniejszego wzrostu gospodarczego i wysokich oszczędności, o czym pisze Piketty, ile stopniowej zamiany państw opiekuńczych na państwa rządzące się neoliberalnymi prawami. Lewica zbliżyła się do prawicy i razem wyprodukowały coś, co szkodzi społeczeństwu. Jak więc widać, ja też nie do końca popieram tezy autora „Kapitału XXI wieku, ale uznaję, że sam temat jest bardzo ważny.
Niedawno „Gazeta Wyborcza” opublikowała tłumaczenie artykułu amerykańskiego biznesmena, miliardera Nicka Hanauera pod tytułem Idą po nas z widłami. Autor twierdzi, że rosnące nierówności muszą w końcu doprowadzić do rewolucji. Uważa, że ludzie z jego kręgu (prawdziwi krezusi) powinni robić wszystko, co w ich mocy, żeby nierówności zmniejszyć. Na przykład powinni popierać ustanowienie płacy minimalnej w wysokości 15 dolarów za godzinę (czyli około dwa razy wyższą niż obecne minimum).
To, o czym piszą Hanauer i Piketty, widzą ludzie na całym świecie. Dlaczego w Polsce pisanie i mówienie o tym jest niezbyt popularne? Gdyby ktoś u nas powiedział o płacy minimalnej na poziomie 15 złotych, a nie dolarów, to zostałby uznany za oszołoma. Zakładam, że powodem takiego stosunku do nierówności jest historia. Polska weszła w orbitę świata kapitalistycznego dwadzieścia pięć lat temu. W epicentrum neoliberalnej rewolucji. Można powiedzieć, że polscy biznesmeni i ekonomiści wysysali neoliberalne idee z mlekiem matki (a z pewnością z wyższych szkół ekonomicznych). Biznesmenom nawet za bardzo się nie dziwię – nie zdążyli się jeszcze wzbogacić tak jak Warren Buffet czy Bill Gates.
Po wypowiedziach Leszka Balcerowicza widać, jak ciężko jest się pozbyć skrajnie wolnorynkowego garbu, a przecież jest on jedynie przedstawicielem gatunku, który od dwudziestu pięciu lat rządzi Polską.
I nie ma znaczenia, jaka opcja polityczna ma władzę. Leszek Miller, szef SLD, swego czasu chciał wprowadzić podatek liniowy, co dodatkowo zwiększyłoby nierówności, a rząd Jarosława Kaczyńskiego dawał zamożniejszym Polakom prezenty podatkowe. Ten ostatni posunął się do tego, że zlikwidował podatek od spadków i darowizn w grupie najbliższych krewnych, czego nawet w USA nie ma.
Skoro i lewica, i prawica, i centrum prowadzą do zwiększenia, nierówności to tylko i wyłącznie media i ekonomiczne autorytety mogą przeciwdziałać temu trendowi. Problem w tym, że wielu dziennikarzy też wykształciło się podobnie jak ekonomiści. Dla nich związki zawodowe to prawie bandyci, podatki to zło wcielone, wydatki budżetu państwa to szkodliwa polityka gospodarcza. Owszem, coraz częściej pojawiają się dziennikarze z bardziej zróżnicowanymi poglądami (vide Rafał Woś i jego książka Dziecięca choroba liberalizmu), ale nadal mainstream uczy, jak zwiększać nierówności.
Prawdą jest też to, że jeśli chodzi o książkę Piketty’ego, to polskim autorytetom bardzo łatwo będzie ja atakować. Po pierwsze, siedemset stron to jest wyzwanie, któremu nieliczni dadzą radę, więc można będzie wybrać fragmenty i się nad nimi poznęcać. Po drugie, pomysł z podatkiem dochodowym od majątku jest w obecnych czasach utopijny. Jak liczyć taki majątek? Jak go wyceniać? Jak szukać w krajach, które takiego podatku nie wprowadzą? Można postawić wiele pytań, na które nie będzie satysfakcjonującej odpowiedzi. Może kiedyś to się zmieni, ale ja nie widzę obecnie możliwości wprowadzenia tego postulatu w życie.
Jestem bardzo sceptyczny, jeśli chodzi o wypracowanie „pokojowych” metod zahamowania wzrostu nierówności. Obawiam się, że tak jak na początku XX wieku, drogą do tego mogłaby być wojna albo to, o czym pisał Simon Johnson, były główny ekonomista MFW w artykule Quiet coup w miesięczniku „The Atlantic”, czyli wymiana elit. Tego ostatniego też nie udałoby się przeprowadzić na drodze pokojowej…