Czy kilka lat temu mogliśmy sobie wyobrazić, że banki centralne zamiast płacić odsetki zaczną pobierać opłaty od złożonych przez banki komercyjne depozytów?
Nie od dzisiaj wiadomo, że banki centralne całego świata stają na głowie, starając się pomóc gospodarce, a przy okazji rynkom akcji. Akurat gospodarce udało się pomóc w sposób bardzo umiarkowany. Za to z pewnością banki centralne świadomie doprowadziły do super hossy na rynkach obligacji i akcji.
Jeśli ktoś miał wątpliwości, czy banki zrobiły to świadomie, to pozbył się ich po ostatnim wywiadzie Richarda Fischera, emerytowanego już szefa Rezerwy Federalnej (Fed) w Dallas. Fischer przyznał, że Fed całkiem świadomie pomagał obozowi byków na rynku akcji. Chodziło o to, żeby zwiększyć poczucie zamożności (a przez to i zwiększyć wydatki) amerykańskich rodzin, z których sześćdziesiąt procent jest pośrednio lub bezpośrednio posiadaczami akcji.
Fed używał jedynie ultra-niskich stóp procentowych oraz „poluzowania ilościowego” (zwanego drukiem pieniędzy), ale wiele banków (między innym Bank Szwajcarii, Bank Szwecji, Bank Japonii, Europejski Bank Centralny) stosowały również ujemne stopy depozytowe. Czy kilka lat temu mogliśmy sobie wyobrazić, że banki centralne zaczną drukować pieniądze (zaznaczam, że „poluzowanie ilościowe” nie jest de facto – drukiem pieniędzy, ale o tym niżej) i zamiast płacić odsetki zaczną pobierać opłaty od złożonych przez banki komercyjne depozytów?
Marzec był miesiącem banków centralnych (co pomagało rynkom akcji już od lutego). ECB obniżył stopę podstawową z 0,05% do 0% (ruch zdecydowanie symboliczny), a depozytową z minus 0,3% do minus 0,4%. Zwiększył też wolumen skupu aktywów z 60 do 80 mld euro miesięcznie oraz poszerzył asortyment, który będzie skupował. Bank Japonii nic nie zrobił, a amerykański Fed mrugnął okiem: czekamy teraz nie na cztery, a na dwie a może tylko jedną podwyżkę stóp w 2016 roku. Podwyżki stóp nastąpią, jeśli sytuacja się nie pogorszy, bo jeśli się pogorszy, to bez wątpienia Fed zacznie znowu drukować.
To wszystko, co napisałem, było jedynie wstępem, bardzo minimalistycznym zarysem sytuacji. W tym tekście chciałem napisać o dwóch działaniach, o które banki centralne są podejrzewane. I nie jest to wcale spiskowa teoria dziejów. O pierwszej sprawie mówili niedawno analitycy Goldman Sachs, a o drugiej mówił sam Mario Draghi, prezes ECB.
Teraz ad rem. Pierwsza sprawa to bardzo dziwne zachowanie euro w stosunku do dolara (para EUR/USD) po decyzjach ECB. Skoro europejski bank centralny obniża stopy i żąda coraz więcej za przechowywania pieniędzy oraz o 1/3 zwiększa skalę poluzowania ilościowego, a amerykański Fed nadal mówi o podwyżkach stóp (chociaż w mniejszej niż poprzednio oczekiwano skali), to oczywiste jest, że euro powinno gwałtownie tracić – tymczasem gwałtownie się umacniało.
I teraz dochodzimy do wyjaśnienia, o co podejrzane są banki centralne. O to, że podczas szczytu ministrów finansów i szefów banków centralnych dwudziestu największych gospodarek świata w Szanghaju (26 lutego 2016) ustalono, że banki będą się starały osłabiać dolara (podnosić EUR/USD).
Po co? To proste – słabszy dolar pomaga w podniesieniu cen surowców (od tego posiedzenia ropa zyskała około 30%), a to pomaga gospodarkom krajów rozwijających się, zmniejszając jednocześnie spłaty ich zadłużenia dolarowego. Goldman Sachs, najbardziej chyba wpływowa firma inwestycyjna na świecie, twierdzi, że do takiego porozumienia nie doszło, ale kto wie? Gdyby nie doszło, to powinno było dojść.
I nie byłby to przecież ewenement. Na przykład w 1985 roku Francją, Niemcy Zachodnie, Wielką Brytanie, Japonia i USA zawarły porozumienie Plaza mające na celu umocnienie japońskiego jena do dolara i niemieckiej marki – udało się, bo jen w ciągu roku zyskał około 40%. Gorzej przebiegła interwencja państw Grupy G7 z 22 września 2000 roku – miała na celu umocnienie euro (wtedy nowinki na rynkach), ale euro nadal przez miesiąc traciło. Dopiero potem zaczęło zyskiwać.
Drugim przypadkiem, o którym się mówi, jest to, że banki centralne mogły już wyczerpać swoje możliwości i nie będą już w stanie bardziej pomóc gospodarce, używając poluzowania ilościowego i ujemnych stóp depozytowych. Taką tezę głosi na przykład Bank Rozrachunków Międzynarodowych (Bank for International Settlements – BIS, tworzony przez 60 banków centralnych), zwany bankiem banków centralnych. Jego opinii łatwo się nie lekceważy (co nie znaczy, że jest nieomylny).
Niedawno stawiałem pytanie: co może się stać, kiedy inwestorzy przestaną wierzyć w to, że działania banków centralnych (które napompowały sześcioletnią hossę) pomagają giełdom?
Odpowiadałem, że jeśli świat (wszyscy, nie tylko rządy) zadłużony jest na 240 bilionów dolarów (naszych bilionów), to tylko konferencja oddłużeniowa uratowałaby nas przed naprawdę Wielką Depresją.
Zmieniłem zdanie. Ekonomiści (na razie jest ich niewielu) uważają, że jeśli rzeczywiście poluzowanie ilościowe (skup obligacji z rynku wtórnego) i negatywne stopy depozytowe nie pomogą lub pomogą nieznacznie i na krótko gospodarce (na to się zanosi) to banki podejmą decyzję o zastosowania prawdziwej broni atomowej, czyli prawdziwym druku pieniądza – zadecydują o bezpośrednim kupowaniu obligacji od rządów, które te rzeczywiście już naprawdę nowe pieniądze wtłoczą w gospodarkę, zwiększając inflację i wzrost gospodarczy. Na razie traktat z Maastricht takie działanie ECB uniemożliwia, ale traktaty przecież można zmienić…
Czy to jest niemożliwe? Ależ nie, nawet całkiem prawdopodobne. Wręcz pewne, bo jeśli pamięta się, że kolejne fazy poluzowania ilościowego i ujemnych stóp depozytowych dawały coraz mniejsze efekty, to można w ciemno założyć, że banki centralne niedługo będą musiały sobie odpowiedzieć na pytanie: co dalej?
Niedawno pytano Mario Draghiego, prezesa ECB o to, co myśli o pomyśle tzw. „pieniędzy zrzucanych z helikoptera” (helicopter money) – odpowiedział, że w ECB o tym jeszcze nie rozmawiają, ale w kręgach akademickich idea przekazywania ludziom nowych pieniędzy przeznaczonych na spłatę ich długów jest poważnie rozważana. Można sobie przecież wyobrazić NBP, który „kupuje” obligacje od rządu, który z kolei dopłaca bezpośrednio na przykład „frankowiczom”.
Jeśli jednak banki rzeczywiście zaczną to robić, to ludzie wreszcie zobaczą, że tzw. „fiat money” (pieniądz fiducjarny) to coś, czego może być zawsze więcej w zależności od tego, co będą chcieli w danym momencie zrobić politycy. Wtedy obywatele mogą stracić wiarę w taki pieniądz i rzucić się do kupowania złota.
**Dziennik Opinii nr 95/2016 (1245)