Michał Sutowski

To już nie eurosceptycyzm, to eurofatalizm

Unia Europejska według PiS skazana jest na porażkę. Co taki scenariusz dla nas oznacza?

„Niewystarczające polskie zdolności do analizy tego, co dzieje się w otoczeniu międzynarodowym” to chyba najpoważniejszy – obok dbania o wizerunek zamiast o interesy Polski, zakontraktowania niesprawnych bączków, ekologicznych (wegetariańskich?) ołówków i zakupu stołu do masażu – zarzut Witolda Waszczykowskiego do platformerskiego MSZ za ostatnich osiem lat. Pamiętając, że audyt był wprawdzie parę dni temu, a dymisja ostatniego rządu PO w listopadzie – złapmy ministra za słowo i zapytajmy, co dziś wynika ze „zdolności do analizy tego, co dzieje się w otoczeniu międzynarodowym” po stronie PiS.

Próbę podsumowania wyobrażeń formacji rządzącej o świecie podjęli ostatnio autorzy raportu Fundacji Batorego. Obok konserwatywno-realistycznej wizji stosunków międzynarodowych jako areny konfrontacji interesów suwerennych państw, rozumienia suwerenności przede wszystkim jako prawa nieingerencji zagranicy (państw, ale też instytucji unijnych) w sprawy wewnętrzne i w proces definiowania własnego interesu narodowego, wrogości wobec liberalno-demokratycznej, „prawnoczłowieczej” political correctness, wreszcie pojęcia narodu jako organicznej wspólnoty historyczno-kulturowej (w polskim przypadku opartej na fundamencie katolicyzmu) – kluczowe jest to, co PiS, zdaniem autorów, sądzi o Unii Europejskiej. To już nie jest eurosceptycyzm, ale eurofatalizm. W rozumieniu liderów i ekspertów z otoczenia PiS, Unia Europejska, jaką znamy, skazana jest na porażkę.

W zasadzie trudno byłoby się z tą diagnozą nie zgodzić – o tym, że „tak dalej być nie może” mówi lewica, prawica, a nawet euroentuzjastyczne (Guy Verhofstadt) centrum. Paradoksem „suwerenistycznego” myślenia PiS jest jednak przekonanie, że zdolna do (bardziej) samodzielnej podmiotowości w Europie Polska nie ma zarazem większego wpływu na kierunek i przebieg procesów (dez)integracji w Europie. Unia Europejska w obecnym kształcie i tak nieuchronnie zmierza do jakiejś nowej formy i raczej nie będzie to wielkie państwo federalne – bardziej prawdopodobne jest ukształtowanie się kolejnego (po niepełnej integracji monetarnej UE) wariantu „dwóch prędkości”, w którym bardziej federalistyczne jądro, zapewne z Niemcami, Beneluksem, Francją i kilkoma jeszcze państwami otoczone byłoby przez łańcuch luźniejszej integracji, być może z Wielką Brytanią w tle.

W tzw. realu to założenie PiS (o nieuchronności dezintegracji) może okazać się samospełniającą się przepowiednią. Ustawienie się przez PiS po „anty-uchodźczej” stronie barykady, motywowane grą na lokalnych lękach wyborców (skuteczną) i próbą wykucia nowego sojuszu w Europie Środkowej (raczej nieskuteczną na dłuższą metę) będzie wzmacniać proces podziału UE. Jeśli (w sprawie owego paradoksu podmiotowości) autorzy raportu mają rację, to swą taktykę PiS uważa za konieczną odpowiedź na procesy, na które i tak nie mamy wpływu. Jeśli autorzy racji nie mają, to rząd PiS nie tyle się dostosowuje, ile świadomie wzmacnia procesy, które uznaje za skądinąd dla Polski korzystne.

Tak czy inaczej, punktem dojścia ma być Unia Europejska dwóch prędkości – z „karolińskim” środkiem (wzmocnione euro plus polityczna poprawność) oraz obwarzankiem zorganizowanym wokół dwóch ośrodków: Wielkiej Brytanii i Polski jako lidera międzymorskiego mini-sojuszu.

Wspólnym mianownikiem byłyby „cztery wolności” gospodarcze, za to „obwarzankowi” nie groziłoby już jarzmo Karty Praw Podstawowych ani wspólnej polityki w sprawie uchodźców.

Co taki scenariusz – coraz bardziej, jak się wydaje, wiarygodny – dla nas oznacza?

Po pierwsze – agenda równości i praw człowieka, która stanie się (przynajmniej w obszarze równouprawnienia płci oraz ochrony mniejszości, bo za resztę liberalnych standardów ręczyć już nigdzie nie można) fundamentem ideologicznym „karolińskiego centrum”, w nowym obwarzanku potraktowana zostanie jako sprawa suwerennego wyboru większościowej demokracji, na zasadzie à la carte: Węgrzy będą bić Romów, ale aborcji nie zakażą, Wielka Brytania nie tylko nie zakaże aborcji, ale i (tych lepiej wykształconych) imigrantów przyjmie, a Polska zakaże aborcji, pogoni Romów (uchodźców nie pogoni, bo i tak nie przyjadą) i zakaże promowania ideologii gender. Albo i nie zakaże, ale to już nie Europa będzie decydować – i tak zapanuje w nowej Unii radosny pluralizm i różnorodność. Przy czym to oczywiście jest nasz problem, a nie problem PiS.

Po drugie – i to już jest problem nasz wszystkich, z ministrem Morawieckim włącznie – tak się wciąż składa, że niemal wszyscy wielcy płatnicy netto do unijnego budżetu znaleźliby się w nowym europejskim jądrze. Jeśli przyjmą do niego Hiszpanię i Włochy jako jednak „rokujące na przyszłość” (i ważne jako kanały kontroli imigracji z Afryki), to okazji do gospodarczej solidarności i redystrybucji „dla swoich” w imię spójności i świętego spokoju im nie zabraknie. Tak czy inaczej, „wschodnie peryferie” nie będą mogły specjalnie liczyć na dalsze rekompensaty za wspólny rynek, tzn. transfery łatwo (co nie znaczy, że zawsze dobrze) absorbowanych środków finansowych. Drenaż droższej i eksploatacja na miejscu tańszej siły roboczej nie będą już „wyzwaniem do przezwyciężenia”, lecz horyzontem ostatecznym stosunków gospodarczych z Zachodem, a środki na wielkie inwestycje minister finansów z prezesem banku centralnego będą sobie mogli najwyżej wydrukować. Wierzącym w zbawienną moc „oszczędności krajowych”, które wolnej od unijnej smyczy Polsce zapewnią skok technologiczny polecam lekturę – a jakże! – prezentacji Planu na rzecz Odpowiedzialnego Rozwoju (s. 37). Nie wiedzieć czemu, ponad połowa słynnego „biliona na inwestycje” ma pochodzić z „funduszy europejskich”, EBI i Planu Junckera. Może sam minister Morawiecki nie wierzy w to, w co wierzą twórcy doktryny „eurofatalizmu”?

Trzecia sfera to bezpieczeństwo – najwięcej tu niewiadomych, ale i potencjalne straty najpoważniejsze. Mało kto wierzy, że Francuzi zechcą umierać za korytarz suwalski i że Unia Europejska kogokolwiek wojskowo przed Rosją zabezpieczy. Pragmatyczni Skandynawowie – Finlandia i Szwecja pospołu – myślą o wstąpieniu do NATO, a i w Polsce słychać głosy o zacieśnieniu sojuszu ze Szwedami, których wyobraźnia społeczna jest biegunowo odległa od naszej, ale ta geopolityczna – zaskakująco zbieżna. Generał von Clausewitz, jeśli w swej Walhalli ma dostęp do internetu, zapewne gorzko płacze nad stanem armii niemieckiej. Skoro więc w sferze hard security obecna Unia jest niewydolna, to może nowa „Unia dwóch prędkości” nie stanowi problemu? Kłopot w tym, że trochę dużo tu ryzykownych zmiennych. Sojusz „bałtycki” ma sens jako część większej architektury bezpieczeństwa – Szwedzi i Finowie gotowi są bronić Europy Wschodniej przed Rosją, jeśli za tą pierwszą przynajmniej politycznie stanie cała UE; jeśli jednak nasz region będzie „szarą strefą”, Skandynawom bezpiecznie będzie zostać w domach i liczyć, że swe postimperialne resentymenty Putin obsłuży na południowym brzegu Bałtyku. Dla USA znaczenie naszego regionu było funkcją relacji z Niemcami – trudno, żeby w kontekście geopolityki pacyficznej Amerykanie zdecydowali się gwarantować cokolwiek (a już zwłaszcza bezpieczeństwo militarne), jeśli Polska znajdzie się po przeciwnej stronie politycznej barykady niż Niemcy. Wreszcie, budowa pancernej linii Maginota na wschodniej flance NATO jest wysoce nieprawdopodobna; wektor południowy Sojuszu z oczywistych powodów (Libia!) jest dziś dla krajów europejskich priorytetowy. W tej sytuacji warto raczej postawić na znaczne wzmocnienie sił mobilnych Sojuszu i budowę infrastruktury do przerzucania ich „w razie potrzeby” z miejsca na miejsce, od Morza Śródziemnego po kraje bałtyckie. Być może z gwarancjami wzajemnej „automatycznej” pomocy w razie np. inwazji zielonych ludzików. To scenariusz potencjalnie akceptowalny dla wszystkich stron, ale wymaga poczucia wspólnoty i sensu wzajemnej solidarności, a także zaufania „wszystkich stron świata” w Europie – podział na twarde jądro i rozproszoną resztę bynajmniej temu nie sprzyja. Zwłaszcza, jeśli ktoś z tej reszty, np. Polska, zechce swą tożsamość zdefiniować ideologicznie – jako wyspa konserwatywnej wolności od zachodniego tolerancjonizmu. To może odepchnąć od nas nie tylko „twierdze LGBTQ” w rodzaju Holandii, ale ostatnio też Włochów, o Niemcach nie wspominając.

No bo, mówiąc kolokwialnie, po co w ogóle się opowiadać po którejś stronie, skoro ten Putin i ten Kaczyński – z perspektywy obyczajowego liberała – w zasadzie są siebie warci?

Po czwarte wreszcie – Brexit nie jest bardzo prawdopodobny, ale też nie wykluczony, zwłaszcza, jeśli przed czerwcem na kontynencie znów wysadzi się jakiś islamista, a Calais zapełni się kolejnymi uchodźcami z południa. Bez Wielkiej Brytanii na pewno nie będzie żadnego „archipelagu wolności” wokół poprawnych politycznie i (do czasu) sytych hedonistów-sodomitów, tylko geopolityczna próżnia między Bałtykiem a Morzem Czarnym i Adriatykiem (zbieżność terytorialna z Międzymorzem czysto przypadkowa). W tej próżni Czesi się jakoś odnajdą w roli austro-niemieckiego kondominium, a i Węgrzy pewnie coś ugrają, lawirując inteligentnie między Rosją a Niemcami. Gdzie się odnajdzie i co w tej próżni (której natura, jak wiadomo, nie znosi) ugra skłócona z Niemcami i z Rosją naraz Polska – jeden prezes raczy wiedzieć.

Rząd PiS swoją polityką uprawdopodabnia – świadomie albo nieświadomie – szalenie groźny dla Polski scenariusz. Zrzucając odpowiedzialność za kryzys uchodźczy na Niemcy czy poprawne politycznie lewactwo i wspierając „politykę drutu kolczastego” na wewnętrznych granicach UE nie tylko sprzyja dezintegracji Europy, ale i stwarza ideologiczny pretekst tym siłom na Zachodzie Europy, które chętnie zrzuciłyby „wschodni balast”, narzucony w roku 2004 przez sprzyjające wschodniemu rozszerzeniu Niemcy. Spośród nowych teorii spiskowych najbardziej podoba mi się ta, wedle której propozycja Komisji Europejskiej (250 tysięcy euro za każdego nieprzyjętego uchodźcę) to czysta prowokacja i wstęp do wielkiego ideologicznego wododziału. Zaostrzenie konfliktu w sprawie uchodźców po linii „poprawnościowcy” vs. „obrońcy zdrowego rozsądku” może bowiem wzmocnić obydwa obozy: zwolenników ścisłej integracji karolińskiego jądra z przybudówkami z jednej i suwerennistów z drugiej.

Jakby tego było mało, część polskiej opozycji do dziś się nie zorientowała, że w UE „tak dalej być nie może” i że opowieści o płynięciu w głównym nurcie już dawno stały się puste. Podobnie jak zaklęcia o „powrocie do Europy”, gdy tylko PiS utraci władzę – bo nie mamy pojęcia ani do czego będziemy wracać, ani czy nas tam w ogóle zechcą.

**Dziennik Opinii nr 134/2016 (1284)

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Michał Sutowski
Michał Sutowski
Publicysta Krytyki Politycznej
Politolog, absolwent Kolegium MISH UW, tłumacz, publicysta. Członek zespołu Krytyki Politycznej oraz Instytutu Krytyki Politycznej. Współautor wywiadów-rzek z Agatą Bielik-Robson, Ludwiką Wujec i Agnieszką Graff. Pisze o ekonomii politycznej, nadchodzącej apokalipsie UE i nie tylko. Robi rozmowy. Długie.
Zamknij