Tamtego upalnego dnia powietrze stało gorące i duszne, pełne zapachu dzikiego bzu, który zakwitł pod śmietnikiem od strony podwórka. Wszystkie okna zostały zamknięte i szczelnie zasłonięte. Ulica robiła wrażenie wymarłej, bo nikt nie pojawiał się na placu przy solarium ani na schodkach od frontu. Pan Krzyś uwiązał pasa do palika pod lipą. Jestem pewna, że nie przypadkiem wybrał właśnie to drzewo, nie dawało dużo cienia i pies wykopał dziurę na środku trawnika tuż pod tabliczką z napisem: „Proszę nie wyprowadzać psów”. Zwinął się w kłębek i zasnął. Na dworze panowała zupełna cisza. Dopiero koło pierwszej Pani Basia zaczęła wołać Kamilę.
Pani Basia mieszka na czwartym piętrze w kamienicy naprzeciw naszych okien i od dawna mnie interesuje, chociażby dlatego, że nie spotkałam nigdy osoby o twarzy tak srogiej, zaciętej i pełnej nieskrywanej złości do świata. Jestem przekonana, że w rzeczywistości zasługuje na więcej sympatii, niż okazuje jej ulica. Sama, w pewnym sensie, jest sobie winna. Należy do gatunku ludzi, którzy otwierają usta, tylko po to, żeby zrobić awanturę, dlatego wszyscy jej unikają i mówią o niej źle. Od dawna uważam, że pani Basia ma najdziwniejszą rodzinę, jaką kiedykolwiek zdarzyło mi się widzieć. Na jej balkonie pokazują się czasem dwaj chudzi, ubrani w niebieskie drelichy mężczyźni. Palą nerwowo i przeklinają, po czym znikają w głębi mieszkania za brudną firanką. Czasem w sobotę albo niedzielę widuję ich na ulicy, jak suną powoli i godnie, prowadząc pod ręce blade, niedbale ubrane kobiety. Za nimi wlecze się dwójka dzieci, chłopczyk i dziewczynka, równie wypłowiała i niechlujna, jak ich domniemane matki. Nigdy nie zdołałam ustalić, jakie pokrewieństwa i koligacje łączą tych ludzi. Nie mogłam też od nikogo z sąsiadów wydobyć żadnej konkretnej informacji na ich temat. Zagadnięci, wzruszali tylko niechętnie ramionami. Wyjątek stanowiła Beata, co do której uznałam, że musi być córką pani Basi, ponieważ wygląda jak jej wierna kopia, o nieco młodszej i mniej surowej twarzy. Beata, podobnie jak jej matka, nie rozmawia z sąsiadami i nie odpowiada na dzień dobry. Odzywa się tylko do Kamili i Adasia, dwóch szorstkowłosych kundli, które trzy razy dziennie wyprowadzała na spacer. I kiedy wędruje z psami wokół parkanu boiska, można czasami usłyszeć, że przemawia do zwierząt w sposób niezwykle łagodny i czuły.
Tego dnia na początku czerwca, gdy dziki bez kwitł bez opamiętania, wydając trudny do zniesienia, intensywny zapach, a upał był tak wielki, że nawet gołębie zrezygnowały ze swojej zwykłej wędrówki wokół śmietnika i pochowały się w bramach i załomach murów, pani Basia stała z gołą głową w pełnym słońcu i wolała Kamilę. Krzyczała, gwizdała i cmokała, aż zupełnie ochrypła i zerkała tylko z balkonu w dół ulicy, a w wokół jej nóg kręciły się przejęte koty.
O czwartej, kiedy poszłam do sklepu, po ogórki małosolne i kefir, zobaczyłam, że Kamila wcale nie uciekła, tylko stoi spokojnie w krzakach jaśminu tuż przy parkanie boiska, a obok niej, w samym staniku i podartych dżinsach, siedzi Beata. I od razu stało się jasne, że pani Basia nie szuka psa, tylko swojej córki, bo Beata zdołała wytrzeźwieć na tyle, żeby wrócić do domu dopiero wieczorem, kiedy wszystkie okna w kamienicy zostały odsłonięte i otwarte na oścież, tak, że każdy słyszał dokładnie, jak miota się po klatce schodowej, wrzeszczy i wali pięściami w drzwi. Trwało koło godziny, za nim ci od pani Basi, zdecydowali się w końcu ją wpuścić. Potem krzyki dochodziły już z wnętrza mieszkania i co chwila ktoś wybiegał na balkon, na czwartym piętrze, palił i klął, a Beata darła sie i wymyślała nieprzerwanie, aż w końcu sąsiedzi z dołu wezwali straż miejską. Przyjechała nyska i karetka na sygnale. Do tego czasu przełamałam resztki oporów, jakie mi zostały i całkowicie bezwstydnie usiadłam na parapecie, żeby lepiej widzieć. Słyszałam stamtąd dobrze, jak na pytania policji, o ilość osób zajmujących lokal, Beata odpowiada wyraźnie i najzupełniej trzeźwo:
– Kurwa, widać chyba? Cztery koty i dwa psy.
– Jak ty się nie wstydzisz tak zachowywać, przecież to jawne wścibstwo? – zapytał M., który siedział przy komputerze i starał się ignorować dobiegające z ulicy wrzaski.
– Zdaje się, że mamy jeszcze tę starą lornetkę w skórzanym etui – dodał obojętnie. – Powinna leżeć na górnej półce w kuchni.
Wróciłam z lornetką i znowu usadowiłam się na parapecie.
– I tak nic nie widzę – przyznałam zawiedziona.
– Z parteru nie da rady – powiedział. – Lepiej by było jakoś z góry do nich zajrzeć.
Udałam się więc pod trójkę, do pani Izy, żeby pożyczyć klucz do klapy, i potem oboje wyleźliśmy po schodach i metalowej drabince, bo M. twierdził, że boi się mnie puścić samą. Położyliśmy się na brzuchach, przy samym skraju dachu i kiedy w końcu nastawiłam lornetkę, zobaczyłam przez nią otwarte okna na czwartym piętrze i odsłonięte firanki tak, że mogłam bez przeszkód zbadać, co dzieje się w samym mieszkaniu. Tyle, że tam w środku wcale nie było Beaty ani pani Basi. Nie było mężczyzn w roboczych strojach, bladych dzieci, ani ich matek. W dużym, czystym pokoju, na kanapie, pod lampą siedziała nieznana mi, młoda kobieta w białej, perkalowej sukience i czytała książkę. A kiedy oddałam lornetkę M., żeby też sobie trochę popatrzył, wstała, zasłoniła firanki i wyłączyła światło. Zeszliśmy na dół. Przed domem nie było już nyski ani karetki pogotowia, a na ulicy panował spokój, jakby się na niej nigdy nic dziwnego nie zdarzyło.
– I tak się właśnie kończy wścibstwo – oznajmił M.
– Jak? – zapytałam.
– No jak to, jak? Źle, oczywiście – powiedział i usiadł z powrotem do komputera.
Następnego dnia rano, Beata wyprowadziła psy na spacer, a z balkonu na czwartym piętrze, pomachało jej dwóch mężczyzn w niebieskich drelichach.