W książce Krew nieba Piotra Rawicza główny bohater opowiada historię Dawida: „Nienawidził swoi rodziców i to z zawziętością […] Już przed wojną był ich postrachem. Będąc zacnymi mieszczanami nie mogli się jednak zdecydować na umieszczenie go w domu poprawczym…”. Kilka akapitów dalej Dawid opowiada o tym, jak ukradł swojemu ojcu kapsułkę cyjanku. „Udało mi się gwizdnąć tę kapsułkę tacie, na godzinę przed przyjściem żandarmów. Musiał się ogromnie zdziwić w pociągu, kiedy jej nie znalazł. A taki czuł się przedtem bezpieczny! «Nie dostaną mnie do tego ich gazu» – powtarzał. – «Zabezpieczyłem się.» Dałem mu nauczkę Musiał sobie tam pomyśleć o swoim drogim jedynym synu”.
Choć nie pada tutaj, o jaką wojnę i jaki pociąg chodzi, łatwo można się domyśleć. Tym bardziej zbija z tropu oświadczenie: „Gdyby pojęcie przypadku (jak większość pojęć) nie wydawało się autorowi bezsensowne, powiedziałby chętnie, że wszelkie odniesienia do określonej epoki, terytorium lub wspólnoty etnicznej są przypadkowe. Opisane wydarzenie mogłyby się pojawić w każdym miejscu i o każdym czasie w duszy jakiegokolwiek człowieka, planety, minerału…”. Niewiele wiemy o duszach planet i minerałów, więc tego rodzaju stwierdzenie wydawać się może prowokacyjne. Ale czy rzeczywiście, gdyby Dawid urodził się w czasie pokoju, a jego ojca wcale nie zabraliby do obozu koncentracyjnego, kochałby go bardziej? Śmiem wątpić.
A skoro nienawidzić można niezależnie od czasów, to może rację ma Piotr Rawicz, że w swojej książce ucieka od pisania o Niemcach, Polakach i Żydach. Choć często pisze o narodowościach, to prawie nie wymienia ich z nazwy. Czytelnik i tak się domyśla, ale nie o to chodzi. Chodzi o coś całkiem innego. W wywiadzie tłumaczy, że wojna, więc również i Shoah, jest dla niego stanem naturalnym świata: „Uważam tę epokę za doskonale normalną. Ona koresponduje z tym, co w nas jest najgłębszego. Dla mnie, ta wojna jest jak zarodek samego istnienia, bytu w stanie czystym”. Jego książką miała się zresztą nazywać „Kutas i sztuka porównań”, ale wydawca się na taki tytuł nie zgodził. Po lekturze jednak nie sposób z nim nie polemizować. Kutas – i to nie jakiś przypadkowy, ale konkretny obrzezany kutas Borysa, ukrywającego się w wojennej Polsce Żyda – jest w tej książce figurą centralną. A sztuka porównań? Czym innym jest literatura, jeśli nie nią właśnie. Między tymi dwoma biegunami rozciąga się powieść Rawicza, będąca jednocześnie najlepszą odpowiedzią na wydumany i idiotyczny dylemat Adorna, czy można pisać poezję po Auschwitz. Jakkolwie bardzo bolesne i prowokacyjne by to było, Rawicz stwierdza, że właśnie w obozie był najszczęśliwszy. Modlił się i pisał wiersz. „Ta wojna jest dla mnie jednym z dowodów na istnienie Boga”.
Krew nieba to jedna z tych książek, których nie sposób zapomnieć, nie sposób czytać bez bólu, a jednocześnie momentami bardzo blisko jej do powieści łotrzykowskiej. Niesamowite przygody głównego bohatera, który ukrywa swoją tożsamość, są tyleż przejmujące, co zabawne. Gdy czytamy, jak w pensjonacie w uzdrowisku akompaniuje porucznikowi tajnej policji do nacjonalistycznych przyśpiewek o tępieniu robactwa, nie wiemy, czy bardziej śmiać się, czy płakać. Nie wiemy, czy bardziej współczuć mu, czy wujowi Zachariaszowi, który pojąwszy za żonę rozpuszczoną heterę, palił papierosy i wzdychając na pytanie, no i jak tam, odpowiadał niezmiennie: „Dzięki Bogu, nie żyjemy wiecznie, moja droga Ruta, niech Wiekuisty będzie za to pochwalony. Nie żyjemy wiecznie”. Czy tylko byłym więźniom Auschwitz wolno porównywać małżeńskie wojny do Shoah? I czy, gdyby Rawicz wydał swoją książkę dziś, zostałby oskarżony o negacjonizm i antysemityzm? To nie są najważniejsze pytania, jakie nasuwają się przy lekturze. Ale jednak się nasuwają. Może jednak jeszcze bardziej, niż one męczy mnie myśl, że nie wyobrażam sobie, żeby taka książką powstała dziś w Polsce i po polsku. Tym bardziej warto ją sobie przypomnieć. Wydana w naszej ojczyźnie w 2003, po ponad czterdziestu latach od francuskiej premiery, lśni jak smutny diament rzucony w kałużę.