Jakiej demokracji broni eksredaktor „Newsweeka” i jemu podobni? Obawiam się, że tej na modłę starożytną, bez kobiet i najmniej uprzywilejowanych.
Dlaczego w ogóle nie oglądam telewizji i nie czytam „dużych” tygodników? Bo czwarta, pseudoprogresywna władza zbyt wolno spada z cokołu.
Dla kogoś, kto zrezygnował z oglądania telewizji dobrą dekadę temu, każda styczność z głównym nurtem publicystyki kończy się stanem przedzawałowym i przemożnym lękiem, że nie ma żadnej nadziei dla świata. Nie żebym miała jej nadmiar w obliczu katastrofy klimatycznej, ale po obejrzeniu (nie powtarzajcie tego błędu, chyba że chcecie usłyszeć posła Konfederacji uskarżającego się na fatfobię) programu Kawa na ławę prowadzonego przez Konrada Piaseckiego zrozumiałam, gdzie jesteśmy, jeśli chodzi o kwestię praw człowieka. Będę niedyplomatyczna: w dupie, czyli obecnie gdzieś między USA a Salwadorem.
Wprawdzie zdziwiło mnie, że do odcinka poświęconego aborcji zaproszono aż trzy polityczki… A nie, przepraszam, dwie polityczki i jedną panią polityk z PiS-u, którą feminatywy zwyczajnie obrażają. W sumie to rozumiem. W patriarchalnej Polsce też wolałabym się wypisać z bycia kobietą. Niemniej doceniam gest stacji, która ma zwyczaj debatowania o przerywaniu ciąży w wyłącznie męskim gronie.
A więc nadeszła zmiana? Można by nawet powiedzieć, że media głównego nurtu pchają nas w progresywnym kierunku, ale jako osoba, która narzekactwo i niszczycielstwo dobrej zabawy wyssała z mlekiem matki Polki, muszę wam pomarudzić i zdradzić pewien sekret: duże redakcje nie zawsze bywają budowniczkami społecznej transformacji. Znacznie częściej za nią nie nadążają albo próbują ją opóźnić.
Opóźnić na przykład po to, by wpływowi redaktorzy nie musieli rewidować metod swojej pracy i regularnie wietrzyć głów. Albo – nie daj bogini – zrobić obok siebie trochę więcej miejsca kobietom i wszystkim osobom kwestionującym folwarczne, konserwatywne i zorientowane wyłącznie na polityczny duopol metody uprawiania sztuki dziennikarskiej i w ogóle wykonywania jakiejkolwiek pracy.
Poza tym nie zapominajmy, że żyjemy w kapitalizmie i bez wyzysku nie ma kołaczy, więc kto to słyszał, żeby płacić stażystom, zatrudniać dziennikarzy na umowach o pracę lub zrównywać pensje koleżanek redaktorek z własnymi. A jak się jest Piotrem Kraśką, to można też na przykład bardzo niechętnie płacić podatki.
czytaj także
Boomerscy pseudosojusznicy
Za chwilę popastwię się i nad redaktorem Piaseckim, ale najpierw uprzedzę zarzuty, bo zaraz ktoś powie, że prawicowi redaktorzy bywają znacznie gorsi. To prawda. Ale ani Łukasz Warzecha, ani Samuel Pereira nie udają moich sojuszników, nie wycierają sobie twarzy rzekomą obroną moich praw, bo ich po prostu nie uznają i wolą widzieć kobiety w kuchni oraz na porodówkach, a feminizm uznają za szkodliwą ideologię.
Piszę i chodzę na protesty po to, by tacy jak oni nie mówili mi, co mam robić. Ale nie chcę, żeby równie konserwatywną narrację ukrytą na przykład za zgniłymi kompromisami podtrzymywali także ich ideowi (podobno) przeciwnicy.
Oczekiwałabym, że w tzw. dużych mediach, uznających się za liberalne, sprzeciwiających autorytaryzmowi obecnej ekipy rządzącej (i które sama współtworzyłam, czego dziś żałuję, i w których doświadczałam przemocowych korpo-feudalnych praktyk, których skutki leczę terapią i próbuję dostępnymi mi środkami zatrzymać) nie podtrzymywano klasizmu, mizoginii czy queerfobii. Wszystko to usuwa przecież w cień nadrzędna walka z PiS-em.
Dość wymownym przykładem niech będzie tu słusznie zauważona przez Wojciecha Szota hipokryzja „Gazety Wyborczej”, która w tęczowym dodatku tuż przed warszawską Paradą Równości i w trakcie trwania Miesiąca Dumy publikuje tekst Witolda Beresia o wymownym tytule Biedni boomerzy patrzą na LGBT.
Pan autor – Bereś, nie Szot – narzeka na to, że inkluzywny język wyklucza boomerów oraz wzmaga wobec nich akty agresji (sic!). W artykule pada wprost wyznanie, że osoby queerowe zawsze będą dla 62-letniego dziennikarza „Innymi”, a uparte stosowanie feminatywów to nie emancypacja, tylko „histeria i głupota”.
Dziaders, libek i boomer, czyli lewicowa agresja na miarę polskich możliwości
czytaj także
I kto tu kogo obraża? Pozostawię wam do rozstrzygnięcia i odeślę do tekstu Szota, który pisze, że jest mu zupełnie „nie żal wszystkich wykluczonych dziadersów, strażników patriarchatu”. „Tak bardzo są wykluczeni, że publikują w największym dzienniku!” – pisze, a ja, klaszcząc, tylko dodam, że Beresiami są usłane wszystkie niepisowskie polskie media, które tak lubią za Platformą Obywatelską powtarzać argumenty o Polsce niegotowej (jeśli ktoś tu jest niegotowy, to Beresie) na związki jednopłciowe i jednocześnie ubolewać nad homofobią PiS-u, a następnie publikować na swoich łamach wywiady z transfobkami.
„Bereś, samozwańczy specjalista od »obcości«, w tekście z dzisiejszej GW cały czas pisze o »Inności«, uporczywie podkreślając, że walczymy o prawa osób deklarujących »Inność«. Walczymy o to, by to, co »inne«, weszło do świata jako »różnorodne«. Żeby rozwalić właśnie ten – budowany między innymi przez takie artykuły – mur, oddzielający »inne« od »naszego«. Bo my jesteśmy waszymi synami, córkami, z wami pracujemy i dla was pracujemy. Nie chcemy być tacy sami, jesteśmy dumni z tego, co nas różni. Zatem już chyba wiecie, dlaczego idę dzisiaj na Paradę” – czytam we wpisie Szota, a niżej widzę komentarz przypominający, że obrońca boomerów jest także współautorem książki pochylającej się nad fatalną kondycją psychiatrii dziecięcej.
Mowa o Szramach, książce, która diagnozowała poważny problem (choć nie zabrakło formułowanych w stosunku do niej zarzutów o wybiórczość), napisanej przez Beresia wraz z dziennikarzem Onetu, Januszem Schwertnerem.
czytaj także
Tak, tym samym, który na opisywaniu dramatycznych historii nastoletnich osób LGBT+ zbudował swoją karierę. I słusznie, tylko dlaczego chwilę później zaprosił do swojego programu jednego z największych publicznych homofobów w tym kraju, posła Janusza Kowalskiego, który na wizji, w obecności Schwertnera, obraził osoby nieheteronormatywne? Nie wiem; tłumaczę to sobie argumentem o błędach, które popełniamy wszyscy. A może jakimś cudem nie wiedział, jakie poglądy ma obrażony na kolorowe (tęczowe!) kredki Kowalski?
.@JKowalski_posel oburza się, że „ideologia LGBT” wchodzi do przedszkoli w postaci KOLOROWYCH KREDEK! ?️?
Bo w świecie Solidarnej Polski kredka może być tylko czarna albo biała! pic.twitter.com/OQpJdMmI9X
— Beata Maciejewska, Posłanka Lewicy (@B_Maciejewska) June 26, 2022
Wiecie, sama na łamach Krytyki Politycznej opublikowałam wywiad z sensownie wypowiadającą się o ciałopozytywności instagramerką, która dziś bez cienia żenady obraża osoby transpłciowe i obraża się na feministki w prawicowych mediach. Mam nauczkę. Schwertner też ją dostał od internetowego komentariatu. I wiecie co? Parę tygodni później znowu jeździł z Kowalskim onetowskim autem po Warszawie. Tego już nie umiem racjonalnie wytłumaczyć.
Ambitni, wymagający, niestroniący od faszystów
Ciekawe, że stan psychiczny koleżanek i kolegów z tej samej rodziny medialnej nie obchodzi Janusza Schwertnera tak bardzo jak rozmowa z posłem Solidarnej Polski. A szkoda, bo przecież nośny temat leżał w redakcji, tuż obok. Wystarczyło się schylić, a raczej rozejrzeć tak, jak zrobił to Szymon Jadczak opisujący powody zakończenia współpracy spółki Ringier Axel Springer, do której należy Onet i „Newsweek”, z Tomaszem Lisem, naczelnym tego drugiego.
Chcący pozostać anonimowi z uwagi na „daleko sięgające macki wpływów” byłego już szefa członkowie i członkinie redakcji cytowani w tekście Jadczaka wyznają, że Lis ich mobbingował. Jako była pracowniczka „Newsweeka” powiem tylko, że nie jestem zaskoczona. Od bardziej uprzywilejowanych kolegów słyszałam, że ludzie „wiedzą o nieodpowiednich zachowaniach szefa, ale przecież mu nie podskoczą”.
Jednak naprawdę nie trzeba być obecną lub byłą dziennikarką RASP-u, by domniemane zarzuty uznać za bardzo prawdopodobne. Już sama działalność w mediach społecznościowych eksszefa tygodnika, nazywanego złośliwe tubą propagandową PO lub fanklubem Donalda Tuska, wskazują, że mamy do czynienia z osobą o poglądach bynajmniej nieprogresywnych i nieświadczących o empatii i otwartości.
Sanders out. Przynajmniej w Ameryce jednej zarazy nie zastąpi inna.
— Tomasz Lis (@lis_tomasz) April 9, 2020
Tomasz Lis szczególnie aktywny jest na Twitterze, gdzie lewicę nazywa zarazą, a ludzi demonstrujących sprzeciw wobec opresji Kościoła gani za brak szacunku do katolików i robienie prezentów PiS-owi. Przykłady można mnożyć, co celnie podsumował publicysta Miłosz Wiatrowski na swoim Instagramie: „Lis tak naprawdę jest konserwatystą, kolesiem, który świetnie ułożył się w najntisach, nabrał przekonania, że przełknął wszystkie rozumy i że może być wyrocznią normalności”.
Mamy całą grupę takich dziennikarzy, w wieku podobnym (choć nie jest to reguła, jak potwierdza przypadek Schwertnera) i wyznających wprawdzie liberalne wartości w sferze gospodarki, ale do bólu tradycjonalistyczne, żeby nie powiedzieć: wykluczające poglądy w kwestiach tak fundamentalnych jak prawa człowieka. Ale w sumie jak inaczej nazwać opinie wpływowych dziennikarzy, dla których mówienie o błędach transformacyjnych, prawie do aborcji czy socjalu jest zbyt radykalne, a zapraszanie faszystów do swoich programów takie nie jest?
czytaj także
Zaprzeczeniem normalności dla Tomasza Lisa okazuje się wszystko, co zaproponują aktywiści, lewicowcy czy feministki, bo nie dość, że upominają się o respektowanie praw pracowniczych, kobiet czy osób nieuprzywilejowanych ekonomicznie, to jeszcze niczym pożyteczne idiotki PiS-u grzmią, że polskiemu środowisku medialnemu przydałoby się #MeToo, no i że nie należy nadużywać autorytetu do gnojenia innych.
I nie, twierdzenie (a raczej cytat z Facebooka Moniki Olejnik), że „ludzie utalentowani bywają trudni, ambitni, wymagający” oraz „sami są perfekcyjni i oczekują tego od innych”, nie usprawiedliwia przemocy, chamstwa oraz braku uznania podmiotowości innych (czyt. wszystkich, którzy nie określają siebie jako białego heteronormatywnego cismężczyzny: silnego, nieokazującego emocji i wrażliwości). Poza tym perfekcjonizm to straszna choroba. Posłuchajcie podcastu psycholożki Marty Niedźwieckiej na ten temat.
Ale zaburzenia psychiczne i ataki paniki są dla słabych, a nie wpływowych mężczyzn. Lubi z nich pożartować Roman Giertych (swoją drogą człowiek, który wzniósł fundamenty walki z gender pod sztandarami Ligi Polskich Rodzin i księdza Oko, a dziś przyjaźni się z liberałami i walczy z PiS-em), bagatelizując wyznania osób zarzucających Tomaszowi Lisowi mobbing.
Albo taki Filip Chajzer, naigrywający się z ludzi dotkniętych zaburzeniami lękowymi gwiazdor TVN-owskiej śniadaniówki. Gdy jednak podobnych im opiniotwórców pytamy w debacie publicznej o prawa kobiet czy osób LGBT+, nagle stają się wrażliwcami przejętymi losem płodów i sikającymi ze strachu w gacie na wieść o tym, że istnieją więcej niż dwie płcie.
Konrad Piasecki drwi na przykład z języka neutralnego płciowo, słysząc zwyczajowy komunikat w polskich pociągach o tym, by „osoby” wysiadające z nich nie zapomniały zabrać bagażu. Nie wiem, czy redaktor TVN24 jest tak uprzywilejowany i odklejony od rzeczywistości, że nigdy nie podróżuje zbiorkomem, czy naprawdę myśli, że osoby niebinarne nie zasługują na emancypację, szacunek i uwzględnienie w języku.
Do tego doszło, że jak słyszę w pociągu „osoby wysiadające proszone są o zabranie bagażu”, to w pierwszej chwili zadziwia mnie progresywny język w PKP
— Konrad_Piasecki (@KonradPiasecki) June 23, 2022
Chyba raczej to drugie, co nie uszło uwadze internautów. @leniwalewaczka stwierdziła, że według Piaseckiego powinno się zapewne prosić o zabranie bagażu „cispłciowych mężczyzn, a reszta wypierdalać, żeby nie było zbyt progresywnie”.
Dzień wcześniej Piasecki w swoim programie sugeruje, że nie uważa za zasadne, by kobiety traktować podmiotowo, jako osoby zdolne do podejmowania samodzielnych (bez męskiego namaszczenia) decyzji w zakresie własnego ciała i życia. I mówi wprost, że jako ojciec, choćby potencjalny, nie może uznać, że aborcja to prywatna sprawa osoby ciężarnej.
„Chce pani wykluczyć ojców z odpowiedzialności za dzieci?” – rzuca w pewnym momencie do Joanny Scheuring-Wielgus, która cytując sejmowe przemówienie Natalii Broniarczyk z Aborcyjnego Dream Teamu, stwierdziła, że jedyne referendum, jakiego potrzebujemy w kwestii prawa do aborcji, odbywa się w łazience nad pozytywnym testem ciążowym.
Wystąpienie Natalii Broniarczyk w sejmie było jak otwarcie okna w dusznym pomieszczeniu
czytaj także
Prowadzący Kawę na ławę – chyba zobligowany tytułem programu – nie ukrywa swoich poglądów i daje jasno do zrozumienia, że w jego opinii najlepszym wyjściem byłby powrót do sytuacji prawnej (fałszywie i do znudzenia nazywanej „kompromisem”) sprzed wyroku Trybunału Konstytucyjnego z 2020 roku albo zapytanie obywateli, jakich chcieliby przepisów.
Nie wiem, czy coś takiego jak research dziennikarski w TVN24 jest już passé, ale spieszę donieść, że liberalizacji prawa aborcyjnego domagały się miliony ludzi, którzy w październiku dwa lata temu wyszli na ulice. Sondaże pokazują, że blisko 70 proc. Polek i Polaków opowiada się za takimi rozwiązaniami. A wreszcie – projekt obywatelski „Legalna aborcja. Bez kompromisów”, który Zjednoczona Prawica, Koalicja Polska i Konfederacja odrzuciły w pierwszym czytaniu i o którym z zaproszonymi gościniami i gośćmi rozmawiał Piasecki, podpisało 200 tys. osób.
Poza tym ojcem zostaje się wtedy, gdy dziecko się rodzi. Wcześniej można być co najwyżej zapładniaczem. Zabolało? No cóż, obecnie kobiety w Polsce traktuje się jak inkubatory, więc to wcale nie jest najdotkliwsza inwektywa. I od razu uspokoję obrońców praw mężczyzn: nie, liberalizacja prawa aborcyjnego nie sprawi, że ojcowie zostaną wykluczeni, bo w partnerskich, nieprzemocowych związkach nie ma tematów tabu, nie ukrywa się ciąży ani aborcji, a dzieci przychodzą na świat chciane przez oboje rodziców.
Niestety, takich relacji nie ma w Polsce aż tak wiele. Znacznie częściej okazuje się, że panowie, którzy tak bardzo dziecka chcieli, znikają, gdy trzeba zmieniać pieluchy i wychowywać dziecko z niepełnosprawnościami, a potem zapominają o płaceniu alimentów. Jakoś nie słyszałam, żeby nad skalą problemów samodzielnych matek pochylał się redaktor Piasecki, któremu przypomnę, że prawa rodzicielskie zaczynają się wraz z obowiązkami i pojawieniem się dziecka na świecie. Ale kto by się tam przejmował.
Wiara w to, że polskie autorytety dziennikarskie i tzw. opiniotwórcy prowadzą debatę publiczną w rozwojowym kierunku, jest mrzonką. Na szczęście i ku lamentom przeciwników zmian ta konserwa wreszcie zaczyna pękać. Niestety, jesteśmy dopiero na etapie kruszenia fundamentów. Ci, którzy zmian nie chcą, będą się przed nimi zapierać rękami i nogami i krzyczeć, że wredne baby czy podrzędni pracownicy chcą zniszczyć karierę takiemu obrońcy demokracji i wolnych mediów jak Tomasz Lis.
Tylko pytam, jakiej demokracji broni eksredaktor „Newsweeka” i jemu podobni? Obawiam się, że tej na modłę starożytną, która prawa głosu i wyboru politycznego odmawiała kobietom i najmniej uprzywilejowanym osobom. Dziś jest dokładnie tak samo, bo po rzekomo liberalnej światopoglądowo stronie radykalizmem okazuje się nie tylko żądanie możliwości decydowania o swoim ciele i życiu, nieumierania z powodu ciąży i nierodzenia zdeformowanych płodów, ale i rzetelna opieka zdrowotna, brak wyzysku w pracy i ogólnie rzecz biorąc, zwykły ludzki szacunek.