Jesień może w dużym stopniu przesądzić o wyborczych szansach Lewicy. Ceną, jaką zapłaciłby Czarzasty za elegancję w grze z przeciwnikami, mogłaby być nieobecność tego klubu w kolejnej kadencji. Partyjne kalkulacje bywają bezwzględne.
Politycznego lata w tym roku nie było. Nie tylko za sprawą kolejnych napięć fundowanych nam przez Jarosława Kaczyńskiego, ale też dzięki ratującej spójność PO akcji Donalda Tuska, problemom na Lewicy oraz rozpoczętej – na to wygląda – przebudowie prawego skrzydła opozycji. To wszystko stanowi świetną okazję, by powiedzieć parę słów o nielubianych powszechnie realiach „partyjnej roboty”.
Każdy, kto chce w Polsce rządzić, musi być najpierw mistrzem w tej właśnie konkurencji. Chociaż to trochę tak, jak gdyby prawo uczestnictwa w rozgrywkach piłkarskich zyskiwały te drużyny, które sprawdziły się w boksie. W takiej sytuacji nic dziwnego, że przenoszą do futbolu bokserską logikę. Że w każdej drużynie rządowej umieszcza się zawodnika wagi papierowej i koguciej, niekoniecznie zaś kompletuje odpowiednią liczbę obrońców i skrzydłowych. Dlatego właśnie powinniśmy dobrze rozumieć realia również tej „bokserskiej” części polityki. Zwłaszcza w polskich warunkach: z partiami o wąskim zapleczu członkowskim, tworzonymi odgórnie, często przy wykorzystaniu mechanizmów klientelistycznych.
Matyja: Lewica mogłaby być partią udanej transformacji sektora publicznego
czytaj także
Od wielu lat cechą wyjątkową polskich partii jest nieliczna baza członkowska. Jest ona typowa dla wielu państw postkomunistycznych, ale nawet na ich tle jesteśmy dość wyjątkowi. Partie nie są otwarte na rekrutację nowych członków, raczej pilnują swoich granic. Lokalni liderzy pilnują swojej dominacji, są zainteresowani kontrolą nad strukturami i budują je tak, by to im przede wszystkim zapewniały mandat. Wyjątek stanowiły tu kiedyś PSL i SdRP, ale tylko ta pierwsza przetrwała do dziś. I jako jedyna dobrze radzi sobie dzięki temu ze zmianami kierownictwa. Nawet tymi konfrontacyjnymi.
Co więcej, polskie partie – znowu z wyjątkiem PSL i do pewnego stopnia SLD – były tworzone odgórnie. Niektóre tak bardzo odgórnie, że potem mozolnie dobudowywano „doły” do popularności lidera, mającego autorski pomysł na politykę. Tak było z Januszem Palikotem i Andrzejem Lepperem, z Ryszardem Petru i Pawłem Kukizem. Tak jest też dziś z Szymonem Hołownią. Ale przypomnijmy – dotyczy to również dzisiejszych hegemonów: pierwsza grupa członkowska Prawa i Sprawiedliwości liczyła 50 osób, wśród których z aktywnych dziś polityków można zapewne wymienić jedynie prezesa tej partii i posła Marka Suskiego. Wszyscy pozostali – z kierownictwem rządu i Sejmu na czele – przyszli później. Niektórym wybaczono dawną rejteradę z PC. Innym nawet członkostwo w Unii Wolności, doradzanie rządowi Tuska czy wręcz bycie jego ministrem. Kaczyński bowiem budował partię, w której żadne zasługi nie liczyły się tak bardzo jak posłuszeństwo i sprawne wchodzenie w kolejne zakręty taktyczne. To dlatego formację tę opuszczali wszyscy nadmiernie podmiotowi politycy: oprócz Ludwika Dorna – Marek Jurek i Kazimierz Ujazdowski, Michał Kamiński i Zbigniew Ziobro.
Żeby było jasne: w ten sposób rządzono nie tylko PiS. Szeregi PO dość szybko opuścili inicjatorzy tej partii: Andrzej Olechowski i Maciej Płażyński, a także bardzo aktywni w tworzeniu jej oblicza Jan Rokita i Paweł Piskorski, Zyta Gilowska i w końcu Jarosław Gowin. Nawet Grzegorz Schetyna był o krok od znalezienia się na aucie. Z drugiej strony, w swoich początkach PO także wpadła na pomysł, by do wąskiego kierownictwa dokooptować kandydatów do Sejmu za pomocą szeroko zakrojonych prawyborów. Prawyborów, dodajmy, korygowanych potem pracowicie przez owo wąskie kierownictwo.
Trzeci element charakterystyczny naszego systemu partyjnego opiera się na regułach klientelizmu, który zapewnia lojalność tych, którzy już partię tworzą, i pozwala na mobilizowanie struktur w momentach kampanii wyborczej. W tej grze, obok faktu sprawowania władzy w kraju, pomocne mogą być struktury samorządu województwa. Ich znaczenie w życiu prowincji urosło bardzo wraz z pojawieniem się środków europejskich. Ich upartyjnienie zaś było jednym z czynników wzmacniających pozycję PO, PiS i PSL na prowincji. W tym samym stopniu, w jakim barierą dla rozwoju tych partii było częściowe odpartyjnienie instytucji prezydenta miasta po wprowadzeniu bezpośrednich wyborów na to stanowisko. I znowu: najdoskonalszą formą partyjnej organizacji jest dziś zdolność do radzenia sobie w wyborach sejmikowych. Trwale posiadają ją PO, PiS i PSL oraz czasami SLD. A nie posiadają jej Konfederacja czy partia Razem, jako formacje niemające tego typu struktur. Gra sejmikowa wymaga umiejętności tworzenia wiarygodnych układów lokalnych, w których patron gwarantuje klientom dostęp do środków i posad będących w taki czy inny sposób we władzy większości sejmikowej. Klientelizm tego typu dotyczy nie tylko polityków, ale wielu ludzi, którzy w jakiś sposób zależą od tych mechanizmów.
czytaj także
Kluczem do zrozumienia działań liderów jest świadomość, że posiadają oni bardzo obciążającą wiedzę o naturze ludzkiej. Co więcej – z czasem nauczyli się, że łatwiej pracuje się z oportunistami i karierowiczami niż z ludźmi niezależnymi ekonomicznie, mającymi własne ambicje lub – o zgrozo – pomysły. W tym sensie nie jest tak, że to źli liderzy psują politykę, ale raczej tak, że to realia polityczne psują w jakimś stopniu liderów. I podsuwają im gry, które są najbardziej opłacalne.
Trzy podstawowe gry
Do kluczowych partyjnych gier należy eliminacja konkurencji. Liderzy partyjni uważają, że koszt pozbycia się rywala jest mniejszy niż na przykład długotrwałej walki o przywództwo. Tusk zorientował się szybko, że wartość wizerunkowa Olechowskiego i Płażyńskiego jest niższa niż koszty poświęcania im uwagi i dostosowania strategii partyjnej do ich oczekiwań. Kaczyński uznaje z kolei prawa do odrębności w przypadku niezagrażających jego pozycji „singli”. Ludzi niemających oparcia w partyjnych strukturach, niezdolnych do walki o kluczowe decyzje.
czytaj także
Druga gra to mobilizacja szeregów. Niezbędna przed wyborami. To główny powód, dla którego nawet w wyborach do Parlamentu Europejskiego liderzy partii nigdy nie zdecydowali się na system zamkniętych list. Zamkniętych, czyli takich, przy których nie można postawić krzyżyka wskazującego na konkretnego kandydata. Zamknięta lista sprawia bowiem, że kandydaci nie rywalizują ze sobą o ostateczne miejsce w kolejce do mandatów. A jak nie rywalizują między sobą – to być może nie prowadzą aktywnej kampanii w ogóle. To kolejna smutna wiedza o naturze ludzkiej – leniwej, interesownej, podszytej duchem indywidualnej rywalizacji. Naturze, której złe cechy można dość skutecznie wykorzystać.
Trzecia z gier to równoważenie wpływów. To przekonywanie, że dla każdego z wysoko postawionych polityków korzystniejsze jest dogadanie się z szefem niż z kolegami. Taki stan osiąga się, utrzymując niepewność co do przyszłości, nie pozwalając wyrosnąć ponad przeciętną nikomu z polityków pierwszego i drugiego szeregu. Ta zasada obowiązuje także na poziomie terytorialnym i wiąże się najczęściej z blokowaniem zjawiska „partyjnych baronów”. To znaczy ludzi, którzy traktują swój okręg wyborczy lub województwo jak udzielne księstwo. Dziś takich „baronów” jest już w polityce bardzo niewielu. Liderzy partyjni zadbali o to, by nawet silnym politykom znaleźć jakąś lokalną konkurencję, a potem ją pracowicie wzmacniać.
Tego wszystkiego lider oczywiście nie zrobi sam. Musi mieć swoje zaplecze ludzi od roboty partyjnej – nawet takiej brudnej, w której trzeba kogoś przestraszyć, zaszantażować, osłabić. Ci ludzie rzadko kiedy pojawiają się na szerokiej scenie politycznej, stają się sejmowymi mówcami lub członkami rządu. Ale przed najlepszymi z nich otwiera się kariera, jaka kiedyś stała się udziałem Przemysława Gosiewskiego, a potem Joachima Brudzińskiego. W PO taką karierę przed laty zrobił Grzegorz Schetyna. Od tego, czy w otoczeniu lidera znajdą się ludzie o takich umiejętnościach i zamiłowaniach, zależy w dużej mierze zdolność partii do skutecznego rywalizowania z otoczeniem.
Lato z partią
To, o co grają partyjni liderzy, nie zawsze mierzy się sondażowymi słupkami. Nie każda akcja da się wyjaśnić w logice rywalizacji między rządem a opozycją. Kaczyński i Tusk, Kosiniak i Czarzasty wiedzą doskonale, że ich losy zależą przede wszystkim od umiejętnej gry wewnętrznej. Tylko liderzy tacy jak Janusz Palikot czy Ryszard Petru mogli traktować partie jako dodatek do własnej charyzmy. Pierwsze kroki Szymona Hołowni pokazują, że ma on świadomość, że nie można budować teatru jednego aktora. Tworzenie reprezentacji parlamentarnej jest początkiem gry o sensowną pierwszą kadencję, a nie tylko o dobry wynik w wyborach. Hołownia musi zbudować partię na miarę co najmniej połowy dzisiejszych słupków poparcia – czyli taką na 40 znanych sobie i względnie przewidywalnych, a zarazem lojalnych posłów. Gra o władzę wymaga znalezienia już setki takich ludzi. Kaczyński i Tusk zaczynali z kilkudziesięcioosobowymi klubami PO i PiS w kadencji 2001–2005. I zmienili swe ekipy dość radykalnie po dojściu do władzy.
czytaj także
Dziś obydwaj wiedzą, że partie trzeba utrzymywać w stałym napięciu. Potrafią to, czego nie umieli ich rywale, a w przypadku Tuska także następcy – Ewa Kopacz, Grzegorz Schetyna i Borys Budka. I czego zapewne nie brał pod uwagę Rafał Trzaskowski. Tusk nie płynie zatem pod wiatr. Po pierwsze, wkroczył do gry w sytuacji, w której opozycja ma po raz pierwszy od dawna szanse na przejęcie władzy. Nie zaryzykowałby porażki, a tak ma szansę na sukces, na który przez lata pracowali inni. Warunkiem tego sukcesu jest odzyskanie przez PO pozycji lidera po stronie opozycyjnej i zapanowanie nad chaosem w partii.
I to jest właśnie ta umiejętność, porównywalna ze zbudowaniem drużyny bokserskiej, która przy pomyślnym obrocie spraw będzie mogła zagrać w piłkę. Tusk to potrafi, a nawet jeżeli ma swoje słabe strony, to pomaga mu fakt, że cała Platforma zna go jako sprawnego partyjnego lidera, z którym należy się liczyć. Jego powrót oznacza zatem przede wszystkim osiągnięcie stanu elementarnej mobilizacji i zdolność do podejmowania gry obliczonej na tworzenie nowej równowagi i eliminację różnych niewygodnych person. Eliminację niekoniecznie przez wyrzucenie, częściej przez marginalizację i upokorzenie. Kto nie wierzy, niech zrekonstruuje sobie choćby historię Jana Rokity. Polityka, o którym długo sądziliśmy, że jest zbyt silnym atutem Platformy, by ktokolwiek przy zdrowych zmysłach się go pozbył. Albo niech przyjrzy się procesowi wychodzenia z PO Jarosława Gowina. Sytuacja Rafała Trzaskowskiego jest nie do pozazdroszczenia.
Żeby być drugim Tuskiem, Trzaskowski musiałby przejść do Hołowni
czytaj także
Powrót Tuska jest też poważnym zagrożeniem dla lewicy. Z jednej strony otwiera szansę na przesunięcie się PO na prawo i pozostawienie szerokiego marginesu sondażowego po lewej. Z drugiej – wszystko wskazuje na to, że Tusk chce wrócić do władzy w układzie z PSL i Polską 2050. Bez uzależniania się od Lewicy, ale za to z potencjałem szantażowania jej w kluczowych głosowaniach przeciwko PiS.
To dlatego bardzo ważne jest, czy formacja ta będzie w stanie stanąć do meczu bokserskiego, czy pozostanie klubem mającym nadzieję, że polityka polega na omijaniu tego typu wyzwań. Nie mówię tego tonem zarzutu: po prostu reguły walki na opozycji zmieniły się wraz z powrotem Tuska. Oto zamiast czterech formacji o statusie pospolitego ruszenia będziemy mieli do czynienia z jedną partią „autorską” i trzema podmiotami w budowie. Hołownia może nadrabiać urokiem nowicjusza, Kosiniak – poszerzeniem formuły PSL o jakąś nową centroprawicę. Lewica ma zaś kłopoty. Przez dwa lata od wyborów nie zbudowała formuły ugrupowania zdolnego do realizacji z wielkimi monolitami, wystawiła słabego kandydata w wyborach prezydenckich, nie ma sprzyjających jej mediów.
Dlatego wymuszenie przez Włodzimierza Czarzastego posłuszeństwa na kolegialnych władzach SLD można oceniać w kategoriach podobnych jak skoki narciarskie. Fatalne noty za styl może równoważyć tylko długość oddanego skoku. W tym przypadku – zdolność do utrzymania spójności między dawnymi SLD a Wiosną i zbudowania względnie sterownej formacji przed następnymi wyborami. Formacji umiejącej wziąć na listy niesforną Lewicę Razem, pozyskać zaufanie licznych lewicowych wolnych elektronów, stworzyć sztab dbający o spójny przekaz w kampanii i dotarcie do powiatów, w których Lewicy „prawie nie ma”.
Czarzasty wie bowiem, że w wyborach nie liczą się wyłącznie sondaże i manewry wizerunkowe, ale także dwa inne elementy – pieniądze wraz z umiejącym je wydać sztabem oraz pracująca na wynik drużyna. Na tym etapie sondaże są co najwyżej elementem perswazji i budowania wiarygodności lidera. W tym wymiarze – jesień może w dużym stopniu przesądzić o wyborczych szansach Lewicy. Ceną, jaką zapłaciłby Czarzasty za elegancję w grze z przeciwnikami, mogłaby zatem być nieobecność tego klubu w kolejnej kadencji. Partyjne kalkulacje bywają bezwzględne.
Można tej partyjnej gry nie lubić, można nią nawet gardzić. Ale nie wolno udawać, że się jej nie zauważa, lub myśleć, że jest jedynie pochodną podłego charakteru partyjnych liderów. Jej reguły wyznaczają możliwość zdobywania przewag i rozstrzygania tego, kto i na jakich warunkach będzie nami rządził. Z pewnością nie będą to nigdy ludzie mający wstręt do partyjnej roboty, niepodejmujący gry na narzucanych przez silniejszych warunkach. Lato było uwerturą ostrej rywalizacji, która nie zacznie się na sali obrad Sejmu ani w telewizyjnym studiu, ale w partyjnych kuluarach.