− W czasie wiosennego lockdownu u dzieci zmniejszył się poziom stresu, a to pokazuje, jak potworną przestrzenią jest szkoła. Monstrualne ilości testów, kartkówek, dzieci są poddawane w szkole jakiemuś zupełnie bezsensownemu terrorowi. Co my chcemy w ten sposób osiągnąć? − pyta Mikołaj Marcela.
Katarzyna Przyborska: Przed nami kolejne tygodnie zdalnej nauki, a potem jeszcze święta i ferie, które zgodnie z wolą rządu większość rodzin ma spędzić w domu. A pan niedawno napisał książkę: Jak nie zwariować ze swoim dzieckiem. Tytuł sugeruje, że to coś w sam raz na pandemię, o ile już jesteśmy na tyle dobrze zorganizowani, żeby znaleźć czas na czytanie książek. Przyznaję jednak, że na początku lektury ogarnęło mnie zwątpienie. I poczucie winy. Pisze pan bowiem dużo o tym, jak fajnie jest się uczyć, a tu przecież na co dzień mamy kulejącą szkołę zdalną z przeładowaną podstawą programową, nauczycieli, którzy czasem współpracują, a czasem nie, no i dzieci, które pracują bardzo ciężko… Na myśl, że w czasie wolnym miałabym im jeszcze pokazywać jakieś fajne sposoby nauki − jednak wolę dać im spokój. Po kolejnych stronach zrozumiałam jednak, że to jest właściwie główne przesłanie książki: dać dzieciakom spokój. Odczepić się od nich. Zaufać. Czy tak?
Mikołaj Marcela: Tak. To pomaga. Jedna z mam w czasie pandemii tak właśnie odpuściła swojemu dziecku. A jej syn, kiedy zobaczył, że ma czas, zainteresował się prawem oświatowym i tym, w jaki sposób szkoły je realizują. Obejrzał na YouTubie filmik o tym, jak uczeń, bodaj z Wielkiej Brytanii, wytoczył symboliczny proces szkole, pokazując, jak ona w bardzo wielu aspektach łamie prawo. Teraz przygotowuje się, żeby podobny proces przeprowadzić w Polsce, i dużo się przy okazji nauczył. Takie odpuszczenie powoduje, że dzieci mogą podążać za zainteresowaniami. To może truizm, ale często spotykamy rodziców, którzy podchodzą do dzieci jak do pewnego projektu do zrealizowania, co bywa zabójcze.
A to nie jest dość powszechne przekonanie? Że dziecko jest białą kartą? Nie myśli, nie czuje. Dlatego trzeba mu wypełnić czas od świtu do nocy. Robią to nie tylko rodzice, ale też szkoła, która przeładowaną podstawą programową sprawia, że dzieci na nic innego niż nauka właściwie nie mają już czasu. Zamiast rozmawiać, grać, bawić się, spędzają wieczory na odrabianiu lekcji.
Jestem dużym przeciwnikiem podstawy programowej. Jej istnienie miało swoje uzasadnienie wówczas, kiedy ten model szkoły, w którym funkcjonujemy, powstawał. Teraz jednak do podstawy należy tak wiele zagadnień, że nawet w dwanaście lat nie sposób ich przerobić. I chyba też nie ma takiej potrzeby, bo mamy dostęp do mediów, książek, bibliotek, internetu − nie musimy wszystkiego pamiętać. Dziś powinniśmy raczej uczyć się tego, jak wyszukiwać informacje, jak je selekcjonować, jak strzec się przed fake newsami. Tymczasem szkoła wciąż mocno tkwi w XIX wieku. No i sami nauczyciele często nie wiedzą, jakie mają możliwości. Prawo oświatowe pozwala przecież podstawę programową realizować na bardzo wiele sposobów, zaleca ograniczanie metod podawczych na rzecz prac projektowych, wymagana jest tylko jedna ocena na semestr, nie trzeba stawiać stopni za wszystko.
A jednak dzieci nie mówią o tym, czego się nauczyły, ale − co dostały.
Według naszego prawa oświatowego ocena powinna być informacją zwrotną, która pokazuje uczniowi, nad czym powinien pracować. My wypaczyliśmy cały system. Zagarniamy wolny czas dzieci przeznaczony na zabawę, na spędzanie czasu z przyjaciółmi. Na całym świecie czas wolny sukcesywnie skraca się od 60 lat i stąd między innymi fala depresji i samobójstw, wynik niemożności bycia sobą w świecie. Już u pięcio- czy sześcioletnich dzieci diagnozuje się depresję.
Ile jeszcze dzieci i nastolatków musi zginąć, by rząd przejrzał na oczy?
czytaj także
Skąd taki trend skracania czasu wolnego? Z czego to wynika?
Nie sposób wskazać jednego powodu. Peter Gray, autor książki Wolne dzieci, napisał na ten temat cały artykuł w „Psychology Today”, mówił o tym także w swoim znakomitym wystąpieniu w ramach TED Talks. Odpowiada za to sposób, w jaki ukształtowany jest rynek pracy i pojawienie się białych kołnierzyków, a za tym przekonanie, że przyłożenie się do edukacji od najmłodszych lat zaprocentuje dobrą pracą w przyszłości. Chodzi więc o jak najefektywniejsze zagospodarowanie wolnego czasu, który dzieci przeznaczyłyby na „głupoty”, czytaj: swobodną zabawę.
Do tego w kulturze wytworzył się model perfekcyjnego rodzica − na ogół matki − która dba o wyniki dzieci w szkole, wozi je na zajęcia dodatkowe, nadzoruje odrabianie lekcji, limituje „czas ekranowy”. To dlatego dzisiaj rodzice, którzy odpuszczają, czują, że mogą w ten sposób szkodzić dziecku. Większość woli tego nie robić i dokręcić śrubę. Pamiętajmy jednak, że ten „parentingowy” model liczy sobie zaledwie kilka dekad i wyniki rozmaitych badań jasno pokazują, że nie tędy droga…
Powiedział pan, że szkołę mamy XIX-wieczną − w tym czasie formowały się nowoczesne państwa, szkoła jest nieodłączną częścią projektu państwa. A podstawa programowa, która miała budować wspólnotę, jest jego składową. I nadal trudno byłoby nam to ominąć. Co nas, jako społeczeństwo, miałoby łączyć, gdybyśmy z tej podstawy zrezygnowali? Gdybyśmy poszli tropem, który zarysowuje pan w książce: wolności edukacyjnej?
Co miałoby łączyć? A zastanówmy się, po co nam edukacja. Czy chodzi nam o to, żeby celem była nauka? Wtedy uczymy dzieci, jak się uczyć. A może naszym celem jest − no właśnie − formowanie obywatela w ramach określonego systemu wartości? W naszej szkole widać, że nie chodzi o uczenie się, ale o posłuszeństwo. Uczymy posłuszeństwa i bierności. Zwłaszcza w tym modelu publicznym − piszę o tym w pierwszej mojej książce Jak nie spieprzyć życia swojemu dziecku. Problem szkoły polega na tym, że ona bardziej przygotowuje do życia w państwie autorytarnym niż w demokracji. Popatrzmy na to, jak działa samorząd szkolny. Często jeżdżę na rozmaite warsztaty do szkół, stosuję elementy design thinking i zadajemy sobie pytanie: jak sprawić, żeby szkoła była fajnym miejscem? I dzieciaki doskonale wiedzą, co jest problemem. Nazywają to.
A nad wszystkim unosi się wielka gombrowiczowska kukła ministra Czarnka
czytaj także
Jak? Co mówią?
Że nikt ich nie słucha, że nie są realnym partnerem w dyskusji. Zdawać by się mogło, że dzieci są podmiotem, tym podstawowym powodem, dla którego szkoła w ogóle istnieje, ale nikt ich nie pyta, co im przeszkadza albo co mogłoby im pomóc w uczeniu się. Ja je czasem prowokuję, mówię: macie samorząd, wyślijcie przedstawicieli do dyrektora, żeby zmniejszyć liczbę ocen albo w ogóle je zlikwidować. Ale one doskonale wiedzą, że nie mogą tego zrobić, bo samorząd nie jest do mediowania czy dyskutowania. Taka jest rola samorządów uczniowskich w Wielkiej Brytanii. A u nas samorząd najczęściej pełni funkcję fasadową, organizuje rozmaite wydarzenia, ale nie prowadzi swojej polityki, jest zależny od dyrekcji szkoły. Jak chcemy potem mieć dojrzałe społeczeństwo, jak mamy nauczyć się ze sobą rozmawiać, jeśli w szkole nie prowadzimy dialogu? Ten system nigdy nie przeszedł prawdziwej reformy. Rozmawiamy, czy ma być liceum, czy gimnazjum, czy Gombrowicz, czy Sienkiewicz…
Ale nie zadaliśmy sobie tego zasadniczego pytania: jakie chcemy mieć państwo i czemu służyć ma szkoła?
To dopiero drugie pytanie. Bo pierwsze brzmiałoby: w jakim świecie żyjemy? Jak dzisiaj wygląda praca, dokąd zmierzamy w sensie gospodarczym, społecznym, jaki jest wpływ technologii? Jeśli to weźmiemy pod uwagę − zobaczymy, że dzisiejsza szkoła bardzo podkopuje nasze szanse na to, żebyśmy dali sobie w tym świecie radę. Idziemy w stronę świata zdominowanego przez maszyny i uczenia maszynowego, gdzie bardzo wiele zawodów przestanie istnieć, gdzie sami siebie będziemy musieli wynajdywać na nowo.
Jak rozwój sztucznej inteligencji zmieni świat w latach dwudziestych
czytaj także
Dotychczasowe modele przestają się sprawdzać?
Rodzicom się wydaje, że jak zachęcą albo zmuszą dzieci do pójścia na prawo, to dzieci będą szczęśliwe i będą dużo zarabiać, ale to łączy się z błędnym wyobrażeniem tego, czym jest sukces i jaka jest jego relacja ze szczęściem.
Myśląc o szkole, mamy pytać o szczęście? Ostatnim momentem w edukacji, gdzie o tym się mówi, jest przedszkole.
Wydałem e-booka Jak nie myśleć o pieniądzach i je mieć. Wszystko, co możesz zrobić, żeby praca miała sens i to jest dopełnienie tego, co myślę o edukacji. Bo edukacja jest nierozerwalnie związana z naszym wyobrażeniem o pracy. A to wyobrażenie było wprost wyjęte z fabryki, teraz może jest trochę bardziej korporacyjne: osiem godzin, siedzieć, nadzór, szef… Pracownicy są traktowani jak małe dzieci w szkole. Relacje między pracodawcami a pracownikami to odtwarzanie relacji między uczniem a nauczycielem.
W tej relacji nie ma szansy na osiągnięcie dorosłości. Krytyka Polityczna wydała książkę Davida Graebera Praca bez sensu i tam jest rozdział o tym, w jaki sposób kiedyś były skonstruowane społeczeństwa. Że np. warsztat pracy przejmowało się po rodzicach. W trakcie zawodowego życia następował moment osiągnięcia „mistrzostwa”, odpowiedzialności, przejęcia schedy − dorosłości po prostu. Wtedy można było zacząć uczyć kogoś młodszego. Tego teraz nie ma.
A spełnienie w pracy, w życiu, motywacja wewnętrzna – powinny być podstawą naszego myślenia. Problem z edukacją i z pracą jest taki sam. Z jednej strony mamy technologię rzeczy: wciąż pojawiające się nowe urządzenia, z drugiej technologię idei. Rzecz − jeśli się nie sprawdza − wypada z obiegu, ale technologia idei, jeśli zagnieździ się w nas i ma podparcie instytucji, to nawet jeśli jest już niefunkcjonalna − trudno się jej pozbyć. Uczymy dzieci, że muszą siedzieć w ławkach, że muszą być posłuszne, że muszą robić coś, czego nie lubią. Jak to tłumaczymy? Bo takie jest życie, bo tak wygląda praca.
Albo: trzeba to znieść.
Ale też wiemy, że można pracować, robiąc to, co się lubi, że można być spełnionym człowiekiem, rozwijać swoje mocne strony, odpowiadać przed sobą, mieć autonomię.
To się może udać, w pewnych okolicznościach i przy odrobinie szczęścia. Ten coachingowy ton był dla mnie pewnego rodzaju problemem przy lekturze książki. Szczęście wydaje się na wyciągnięcie ręki, wydaje się do wypracowania, jak bicepsy.
Można do tego podejść tak, że jest w tym jakiś coaching, że to coś złego. Z drugiej strony to są pewne mechanizmy psychiki, które sprawiają, że funkcjonujemy lepiej albo gorzej. Możemy tworzyć szczęście w sobie i dobrze byłoby wyposażyć dzieci w tę umiejętność – budowania szczęścia i poczucia własnej wartości, dobrostanu. Bo świat będzie wymagał, by się w nim odnajdywać nieustannie na nowo. Bez rozwiniętej rezyliencji, czyli tej odporności wewnętrznej − mówi się wiele o odporności w obliczu koronawirusa, ale równie ważna jest ta odporność psychiczna − nie damy sobie rady. W 26-osobowej klasie przeciętnie dwie osoby są po próbie samobójczej.
czytaj także
Żyjemy w przekonaniu, że sukces daje szczęście. Dlatego ciśniemy dzieci, żeby miały dobre oceny, żeby trafiły do liceum, które jest wysoko w rankingach, żeby szły na najlepsze uniwersytety. Mamy wrażenie, że jak będziemy kumulować te osiągnięcia, to one w końcu przełożą się na pracę, która będzie dobrze płatna, i tym sposobem staniemy się szczęśliwi. Wydaje mi się, że to jest zabójcze i dla naszej psychiki, i dla naszego świata.
To jakoś wydaje mi się bliskie ekonomicznej idei nieskończonego wzrostu. Neurotyczne sięganie coraz dalej i dalej.
No właśnie. A problem jest taki, że my nie możemy rosnąć w nieskończoność. Tak samo jak gospodarka. Dlatego zaczyna się mówić o przejściu do gospodarki nastawionej mniej na wzrost, a bardziej na rozkwitanie…
Postwzrost.
I także zmiana definicji sukcesu by się nam przydała. Powinniśmy zacząć od szczęścia. Szczęście oczywiście możemy rozmaicie definiować, tak jak i dobrostan. Jeśli jednak cały czas będziemy reprodukować ten sam system za pomocą tych samych instytucji, tego samego wyobrażenia o stosunkach pracowniczych − według mnie jest to ze sobą powiązane − zmierzamy ku katastrofie.
czytaj także
Powinniśmy wpisać kwestię edukacji w koncepcję Zielonego Ładu?
Tak. Edukacja jest miejscem kształtowania naszego podejścia do świata. Jeśli wzrastam w społeczeństwie, w którym bezustannie wszyscy kładą nacisk na oceny ze sprawdzianów, a ja nie mam możliwości przygotowania się do nich wszystkich, bo jest ich za dużo − uczę się oszukiwać. Wiem, że najważniejsze są wyniki. W systemie kapitalistycznym, w którym liczą się tylko rankingi, przestaje być ważne to, że kogoś po drodze oszukaliśmy, jak do tych wyników doszliśmy − bo tylko one się liczą. Jak najwyższa cyferka. Trudno się wtedy dziwić, że mamy społeczeństwo, w którym wszyscy się oszukują, nie można liczyć na współpracę, cały czas jesteśmy nastawieni na rywalizację, której się uczymy od najmłodszych lat.
A nie wynika to również stąd, że instytucja szkoły traktuje uczniów z podejrzliwością? Z założeniem, że są z natury raczej źli, leniwi…
To chyba idzie nawet jeszcze głębiej. Wydaje mi się, że to nasze podejrzenie, że jesteśmy źli, wynika − w naszym zachodnim społeczeństwie − z wyobrażenia o grzechu pierworodnym. Że każdy z nas jest skażony grzechem, chociaż − i to nam jakoś w lekturze Pisma Świętego umyka − jesteśmy stworzeni na podobieństwo Boga. Więc z założenia powinniśmy być dobrzy.
A zatem nasza kultura od początku nas poskramia, nakłada kaganiec w postaci braku zaufania do samych siebie i do własnych dzieci, podsuwając pomysł, że jesteśmy z założenia źli, leniwi, niechętni do nauki, pracy i brania odpowiedzialności?
Właśnie tak. I dlatego musimy zostać wytresowani.
A to stwarza pole do popisu dla kultury, która sprzyja władzy hierarchicznej.
To jest dla mnie bardzo przykre, zwłaszcza jeśli chodzi o humanistów i ludzi, którzy reprezentują nauki społeczne, a mają wpływ na oświatę – że nie wyciągnęliśmy lekcji z Foucaulta. Tego, co mówił o relacji wiedzy i władzy. I chociaż mamy do dyspozycji inne modele edukacji, inne narzędzia, nie próbujemy tego problemu obejść czy rozwiązać.
Ale to raczej ta sama historia co z naukowcami, których badań nie bierze się pod uwagę. To jest powód, dla którego stoimy na krawędzi katastrofy klimatycznej.
Pierwszym problemem jest np. selektywne spojrzenie na rzeczywistość, które wynika z uczenia przedmiotowego w szkole. W ramach systemu edukacji, w którym funkcjonujemy od 200 lat, nie patrzymy na nasz świat jako na całość i − co gorsza − nie rozumiemy tej całości. Po drugie, nauka straciła swoją atrakcyjność, stała się nudna i niezrozumiała. Naukowcy najczęściej nie potrafią popularyzować swoich odkryć.
Młodzież wyraża swój wspólny interes: chce przeżyć [rozmowa z Edwinem Bendykiem]
czytaj także
Ani zbierać dla nich poparcia. Świat nauki ma mniejsze przebicie niż świat biznesu.
Konieczna jest więc zmiana modelu, w jakim mówimy i myślimy o nauce. Ten problem już kilkanaście lat temu sygnalizował zmarły niedawno sir Ken Robinson, mówiąc, że wiszą nad nami dwie katastrofy: klimatyczna i edukacyjna. Wydaje się, że obie nareszcie zaczęliśmy dostrzegać i mam nadzieję, że zdamy sobie w końcu sprawę z faktu, że bez zmian w edukacji nie rozwiążemy problemów klimatycznych.
Mówił pan przed chwilą, że bardzo trudno jest wykorzenić myślenie mające wsparcie w instytucjach, które są jednym z filarów organizacji naszego świata. Nie da się z dnia na dzień zmienić szkoły, jeśli nie mamy kapitału, wiedzy czy czasu.
Dlatego zabrałem się za pisanie książek. Jedyną bronią w tej chwili jest, moim zdaniem, stworzenie zupełnie innej opowieści. Tak jak przypomina Harari w Homo Deus − oprócz tego, że żyjemy w świecie doznań zmysłowych, emocji i wrażeń psychicznych, to żyjemy też w świecie opowieści. Jesteśmy istotami, które próbują opowiedzieć historię nadającą sens i znaczenie światu, porządkując zarazem chaos, który nas otacza. Tak długo, jak będziemy powtarzać dawną historię w ten sam sposób, będziemy w tym systemie tkwić. A przecież są już miejsca, gdzie o edukacji myśli się inaczej, są rodzice, którzy mają już inne podejście do edukacji. Jedyne, co możemy zrobić, to mówić, że jest jakaś inna opowieść o szkole i że nawet na poziomie szkoły publicznej można to robić inaczej. I to tu, teraz, w Polsce, a nie w mitycznej Finlandii. Chociaż oni…
czytaj także
…pokazują, że da się również na poziomie systemowym. Że to nie musi być wbrew państwu, po godzinach, na zasadzie jakiejś dzikiej partyzantki, tylko całkiem oficjalnie, przy wsparciu instytucji.
Dokładnie. Mamy bardzo wiele szkół, niestety niepublicznych, które funkcjonują w innych modelach edukacyjnych: Montessori, waldorfskie, wykorzystujące plan daltoński. Problem polega na tym, że rodzice i również nauczyciele bardzo często nie znają tych modeli. Rozmawiałem z nauczycielem z 25-letnim stażem i okazało się, że to właśnie teraz, ode mnie, dowiedział się, że jest taki system jak Montessori. Ale od 1989 roku żadna partia polityczna poważnie nie podeszła do edukacji i nie zaproponowała gruntownej reformy. Nowa matura jest porażką − ma nam sprawdzać myślenie w kluczu.
To znów łączy mi się z problemem współczesności i wizją, w której człowiek musi konkurować z maszyną. I ten system promujący odpowiedzi z klucza czy szczegółową wiedzę − skazuje nas z góry na porażkę.
Nie ma takiej możliwości, żeby człowiek działał lepiej niż maszyna, jeśli chodzi o przetwarzanie informacji czy ich wyszukiwanie. Futurolodzy, biznesmeni i ludzie nauki zwracają uwagę, że w świecie uczenia maszynowego to właśnie nauki humanistyczne będą miały bardzo dużą rolę do odegrania. Te, które syntetyzują wiedzę, które są wyspecjalizowane w analizie i interpretacji. Jeśli zatem mamy gdzieś szukać przestrzeni, w której człowiek będzie mógł się spełnić, gdzie ma przewagę nad maszynami – to jest to właśnie zdolność do syntezy i kreatywnego myślenia, choć i tu sprawa nie jest taka oczywista, bo co chwila słyszymy o algorytmach piszących artykuły prasowe czy nawet powieści. Niemniej nauki humanistyczne powinny być podstawą do myślenia o przyszłości i formach edukacji, a już na pewno nie powinny być marginalizowane. Nie przypadkiem kraje azjatyckie po wielu latach zachłyśnięcia się naukami ścisłymi teraz bardzo mocno dotują rozwój kierunków humanistycznych i sztuki.
Ale mówimy o Singapurze? Chinach? Japonii? Tam systemy edukacyjne też są opresyjne, o czym świadczy choćby liczba samobójstw.
I właśnie przez ten poziom samobójstw Singapur zaczął reformować swój system edukacyjny. Rezygnują z testów, z forsowania modelu rankingowego, otwierają się na budowanie przez uczniów poczucia własnej wartości i rozwój kreatywności. Biorą też przykład z Finlandii. Model fiński − pamiętajmy − ukształtował się w odpowiedzi na kryzys gospodarczy początku lat 90., kiedy zaczęto myśleć o edukacji jako o czymś…
…w co warto inwestować?
Tak, bo edukacja miała pomóc w tworzeniu innowacyjnych rozwiązań. A do tego są potrzebni ludzie, którzy innowacyjnie myślą. Dlatego trzeba odejść od dawnego modelu „przekazywania wiedzy”. Powinniśmy tworzyć modele konstruktywistyczne: budować, odpowiadać na wyzwania, tworzyć, szukać i w ten sposób się uczyć.
Staroń: Walczymy z czarną magią – głupotą, manipulacją, dyskryminacją, znieczulicą
czytaj także
Tymczasem mamy pandemię. Na dokładkę.
Jesteśmy tym społeczeństwem, w którym w czasie wiosennego lockdownu u dzieci zmniejszył się poziom stresu. A to pokazuje, jak potworną przestrzenią jest nasza szkoła. Czytam, że nauczyciele muszą robić te monstrualne ilości testów, kartkówek, bo dzieci nic nie robią, bo się nie chcą uczyć. A one są poddawane w szkole jakiemuś zupełnie bezsensownemu terrorowi. Co my chcemy w ten sposób osiągnąć? W szkole niczego się o sobie nie uczymy, wychodzimy z niej, nie wiedząc, kim jesteśmy – bez poczucia celu, znaczenia, autonomii, z niewieloma kompetencjami. Za to z informacjami, które mamy zapamiętać i zdać w ramach sprawdzianu…
I mamy tak bardzo dosyć szkoły, że już niczego nie chcemy się uczyć. I mało czytamy, czego dowodzą wskaźniki czytelnictwa.
Ale za to też w dużej mierze odpowiada kanon literacki i nasze myślenie o roli czytania w szkole.
Doskonałym przykładem jest Quo Vadis. Z tylu utworów, które Sienkiewicz napisał, wybrano akurat to, co jest przeraźliwie długie, męczące i niezbieżne z rzeczywistością.
Większość tych tekstów, o których dyskutuje się w szkole, nie jest osadzona w naszej rzeczywistości. Czego młody człowiek ma się dowiedzieć o otaczającym go świecie, czytając Pana Tadeusza? Albo właśnie Quo Vadis? Odprawę posłów greckich? Mam kolegów, wspaniałych nauczycieli, którzy robią świetne zajęcia poświęcone interpretacji Lalki czy Quo Vadis, ale oni do tego dorastali 20, 30 lat, czytając te teksty, zgłębiając. A co z poezją? Dla dzieci ostatnią poetką, z którą mieli do czynienia, jest Wisława Szymborska. Oni nie wiedzą, że poezja istnieje w XXI wieku, że w ogóle są jacyś polscy pisarze współcześni. Czy nie lepiej przerobić teksty, które mają jakieś znaczenie, które mogą zainteresować młodych ludzi, a pozostawić im możliwość, by sami dojrzeli do sięgnięcia po Pana Tadeusza czy Quo Vadis, po prostu jako miłośnicy literatury?
Czyli szkoła powinna dawać tę możliwość, żeby się w literaturze zakochać. Ale co ze wspólnotą? Potrzebujemy literatury do budowania tożsamości, do poznawania historii. Po to, jak rozumiem, czytamy Pana Tadeusza, by mieć wspólne punkty odniesienia, kod kulturowy. Kanon lektur jako podstawa tworzenia wspólnej tożsamości to stary, sprawdzony pomysł. Państwo chińskie, które ma chyba najdłuższy staż utrzymywania spójnej państwowości i administrowania dużym terytorium − na takim kanonie bazowało.
Sloterdijk pisał w Regułach dla ludzkiego zwierzyńca, że kanon literacki jest wytworem z jednej strony kultury mieszczańskiej, a z drugiej państw narodowych. Celem była nauka języka i prezentacja systemu wartości.
Ale i tożsamości.
Wtedy to miało sens. Wpisywało się w pewnego ducha czasów. Ale żyjemy w trochę innych czasach.
A w jakich czasach żyjemy?
Żyjemy w czasach, w których wszystko, co stałe, rozpływa się w powietrzu, mówiąc językiem Manifestu komunistycznego. To późny kapitalizm, w którym jesteśmy poddawani zmianom, a więc poczucie tożsamości jest stale podkopywane. To nie jest przypadek, że coraz częściej mówimy o bazowaniu na motywacji wewnętrznej i że rozmaite koncerny i korporacje wykorzystują rozwiązania temu sprzyjające, a jednocześnie sprzyjają zmienianiu hierarchii, organizacjom typu turkusowego, myśleniu o tym, jak inaczej zorganizować pracę, naukę.
czytaj także
Maria Montessori swoją metodę opracowała sto lat temu. Książki Janusza Korczaka znamy od kilkudziesięciu lat. Ich rozwiązania jakoś nie przełożyły się na systemową zmianę. Jak to zrobić, żeby te pomysły nie były przez kolejne lata traktowane jako niszowa alternatywa, albo wprost dziwactwa, ale żeby w końcu zaczęto z nich korzystać? Bez woli politycznej chyba niczego się nie da zmienić?
Zaczniemy traktować to poważnie, bo nam się zmienił świat. Coraz więcej osób to dostrzega. Internet i smartfony były takim game changerem. Coraz więcej ludzi krytykuje system. Widać też to w mediach w ostatnich latach. Z drugiej strony myślę, że koncepcje Marii Montessori czy edukacja demokratyczna trochę wyprzedziły swój czas. I − jak przy każdej zmianie − najpierw jest ona uznawana za dziwactwo, potem zbiera się grupa, która to popiera i popularyzuje, aż w końcu zbiera się masa krytyczna i to, co zdawało się niemożliwe, staje się standardem. Mamy coraz więcej świadomych nauczycieli, którzy szkolą innych. Z jednej strony mamy system, z drugiej, na dole, naprawdę można dużo zrobić. To mówią wszyscy nauczyciele, którzy już dziś uczą bez ocen, bez sprawdzianów, są w stanie nawet w grupie 30-osobowej zindywidualizować tryb i tempo nauki, trzeba tylko chcieć.
Nie ma krótszej drogi?
Możemy sobie życzyć zmian systemowych, ale na ten moment nie widzę nikogo, kto chciałby je przeprowadzić. Ale powtarzam, że jeśli nie zmienimy nastawienia i podejścia do świata w tej przestrzeni, u ludzi, którzy mają do tego warunki, będzie trudno zmienić całą tę niekorzystną sytuację. Bo to jest system naczyń połączonych.
**
Mikołaj Marcela − pisarz, nauczyciel akademicki, autor tekstów piosenek. Doktor nauk humanistycznych, wicedyrektor kierunków sztuka pisania oraz twórcze pisanie i marketing wydawniczy na Uniwersytecie Śląskim. Nauczyciel w Szkole Doktorskiej UŚ, nauczyciel mianowany, tutor. Autor książek Jak nie spieprzyć życia swojemu dziecku. Wszystko, co możesz zrobić, żeby edukacja miała sens oraz Jak nie zwariować ze swoim dzieckiem. Edukacja, w której dzieci same chcą się uczyć i rozwijać oraz e-booka Jak nie myśleć o pieniądzach i je mieć. Wszystko, co możesz zrobić, żeby praca miała sens. Mieszka w Katowicach.