Czytaj dalej

Mówi Abbas Azizi

Fot. Jakub Szafrański

Nieraz musieliśmy się z kimś bić, bo ludzie przychodzili pijani, obrażali, wyzywali na pojedynek. To wychodziliśmy i się tłukliśmy. Nie było wyjścia. Raz nam facet, chyba naćpany, zabrał kasę fiskalną i wyrzucił ją przez zamknięte okno. W Białej Podlaskiej nic choćby zbliżonego do tego nigdy nie miało miejsca. Fragment książki „Kebabistan”, która niedawno ukazała się nakładem Wydawnictwa Krytyki Politycznej.

– Z Teheranu wyjechałem, mając dziewięć lat. Mój ojciec, generał w służbie u króla Pahlawiego, otrzymał azyl polityczny w Stanach Zjednoczonych i nie mógł wrócić do kraju. Kobiety w Iranie oraz młodsze niż ja dzieci, w tym moje rodzeństwo, mogli bez problemu wtedy wyjechać z kraju, dołączyć do taty, ale nie zrobili tego ze względu na mnie. Ja jako dziewięciolatek nie mogłem opuścić legalnie kraju. […]

Rodzina, chcąc dołączyć do ojca, postanowiła zapłacić przemytnikom za przetransportowanie mnie do Amsterdamu, gdzie dołączyłaby do mnie matka wraz z siostrami i stamtąd moglibyśmy wyruszyć za ocean do ojca, któremu rząd USA zmieniał co rusz nazwisko i którego przerzucał pomiędzy Stanami a Kanadą. Łącznie aż do teraz zmieniono mu dane osobowe trzydzieści siedem razy. Opłata za przemycenie mnie do Europy nie była niska. Wynosiła około dwunastu tysięcy dolarów. Był rok 1991.

[…]

Przez Polskę jechaliśmy całą noc z krótkim postojem w Poznaniu, gdzie przesiedliśmy się w samochód do Zielonej Góry, tam znów była przesiadka i stamtąd mieliśmy jechać już prosto do Holandii.

Fot. Jakub Szafrański
Fot. Jakub Szafrański

Na granicy polsko-niemieckiej w Słubicach przemytnicy powiedzieli „zaraz wracamy” i tyle ich widziałem. Przez dwa dni bałem się ruszyć spod mostu nad Odrą, pod którym mnie wysadzili. Była zima i dokładnie to pamiętam, bo widziałem na stojącym w mieście wyświetlaczu minus dwadzieścia dwa stopnie. Nie wiem, czemu wysadzili tylko mnie, a reszta pojechała dalej. Nie wiem, czemu nie wrócili. Nie wiem, czy dojechali do Amsterdamu, czy choćby do Berlina.

Po dwóch dniach doszedłem do wniosku, że chyba już wystarczy. Wziąłem swoje walizki – dobrze, że mi je zostawili – i ruszyłem szukać pomocy albo chociaż jakiegoś miejsca, gdzie nie zamarznę.

Wyszedłem na ulicę. Z nikim nie byłem w stanie się dogadać, bo chociaż ja znałem angielski, to w Polsce wtedy nie było łatwo o kogoś, kto mówiłby w tym języku. Nikt mnie nie rozumiał, a policjanci zwyczajnie przepędzali mnie z komisariatów.

Od mamy na podróż dostałem dwa tysiące niemieckich marek. Na czarną godzinę. Przez całą podróż nikt ich nie znalazł i pieniądzom udało się przetrwać do tej czarnej godziny, która zastała mnie w Polsce.

Bardzo bałem się cokolwiek wydać, żeby starczyło na jak najdłużej, ale też bałem się, że jeśli ktokolwiek zobaczy, że mam pieniądze, to mnie pobije i je ukradnie.

Fot. Jakub Szafrański
Fot. Jakub Szafrański

Raz poszedłem do kantoru wymienić sto marek. Dużo pieniędzy to wtedy było. Pani z okienka dała mi w zamian mnóstwo banknotów, nie wiedziałem, co z tym zrobić, jak i gdzie to schować. W dodatku patrzyła na mnie dziwnie – co zrozumiałe – skąd śniady dziewięciolatek miał przy sobie tyle pieniędzy? Byłem pewien, że wezwie policję, bo pewnie ukradłem. Co było tym bardziej stresujące, że nadal nie umiałem się komunikować po polsku. Nadal nie rozumiałem, co mówią do mnie ludzie.

Z tych zaskórniaków kupowałem sobie codziennie dwie kajzerki. Od czasu do czasu też dużą butelkę wody. To było całe moje pożywienie przez osiem miesięcy. Dzień w dzień jedna kajzerka rano, druga wieczorem. Nic więcej, żeby przypadkiem nie wydać za dużo, żeby przypadkiem nie narazić się na obrabowanie. […]

Jedenaście razy przekraczałem granicę na Odrze i jedenaście razy Niemcy mnie łapali. Czasem od razu, czasem po chwili.

Za każdym razem modliłem się, żeby to właśnie Niemcy mnie złapali, nie Polacy. Gdy trafiałem do niemieckiego aresztu, było tam ciepło, ludzie byli uprzejmi, dostawałem ciepły posiłek i puszkę fanty czy coca-coli. Rarytas. Starano się ze mną rozmawiać. A gdy tylko odwożono mnie na drugą stronę, to Polacy, dopóki Niemcy nie znikali z widoku, uśmiechali się i mówili, że wszystko w porządku, a jak tylko tamtych nie było, otwierali kratę aresztu i pokazywali drzwi komisariatu. Nie interesowało ich, co się ze mną stanie ani dokąd pójdę. Nie mieli ochoty o tym myśleć. Mówili tylko spokojnie coś, czego nie rozumiałem, ale zapewne było to „spierdalaj”. Nie chcieli mieć dodatkowego problemu w postaci jakiegoś dziwnego dzieciaka nie wiadomo skąd, z którym nie da się dogadać. […]

Miałem dwie walizki. W jednej trzymałem ubrania czyste, w drugiej brudne. Myć się chodziłem na stadion Polonii Słubice. Miałem swoje zabrane z Iranu mydełko. Przeskakiwałem nocą przez ogrodzenie i zakradałem się do toalety, a tam jakoś udawało mi się zadbać o to, żeby nie śmierdzieć. Wziąć prysznic, skorzystać z toalety, zadbać o higienę, przeprać bieliznę, którą zostawiałem, żeby się suszyła, na kaloryferku. Czasami na drugi dzień wciąż tam wisiała, czasami nie, bo sprzątaczki znajdywały i wyrzucały do śmieci, ale na szczęście nie zdarzało się to często. Na stadionie raczej nie grano w piłkę, przynajmniej ja nigdy nie widziałem. Uprawiano za to handel. Jak na całej granicy.

Wśród handlarzy pełno było bułgarskich Cyganów. Robili to co wszyscy – kradli samochody w Niemczech, a potem je sprzedawali w Polsce. Stali przy granicy i krzyczeli „Ferkaufen auto! Ferkaufen auto!”.

Kiedyś jeden z nich mnie przyuważył, jak się szwendam po okolicy. Nie wiem, czy pomyślał, że jestem od nich, raczej nie, ale od tej pory robiłem z nimi.

Pankowski: Jeszcze nie pokonaliśmy rasizmu na stadionach

Któregoś razu w barze zauważył mnie ich szef, don, czy jak to inaczej nazwać, nie wiem. Wielki facet, cały obwieszony złotem, pełno sygnetów na rękach, obok niego jego żona, podobnie wystrojona. Pokazał tylko na siebie i powiedział „tata”. Wskazał na żonę i powiedział „mama”. To był koniec rozmowy. Zostałem przygarnięty. Teraz sam stałem, krzycząc na ludzi „Ferkaufen auto! Ferkaufen auto!”. […]

Poza autami handlowali też towarem kupowanym na Stadionie Dziesięciolecia w Warszawie. Któregoś razu zabrali mnie do stolicy ze sobą. Myślałem, że żeby mi pokazać, jak załatwiają interesy, nauczyć kolejnej rzeczy. Ale podjechali na Koszykową pod urząd do spraw cudzoziemców i wystawili mnie, nic nie mówiąc, z samochodu. Więcej ich nie widziałem. […]

Fot. Jakub Szafrański
Fot. Jakub Szafrański

Zostałem zarejestrowany przez urząd i otrzymałem skierowanie do ośrodka dla uchodźców w Otrębusach pod Warszawą, dokąd też natychmiast mnie przewieziono. Ośrodek jak ośrodek. Życie w nim też niczym specjalnym się nie odznaczało, ale dla mnie to było nowe życie. Rano śniadanie, potem obiad, wieczorem kolacja. I tak dzień w dzień. Luksus. Codziennie lekcje języka polskiego. W końcu, po tylu miesiącach tutaj, zaczynałem rozumieć, co się wokół mnie dzieje, co ludzie mówią. W wolnym czasie świetlica z polską telewizją, chłonąłem wszystko coraz szybciej. […]

W 1997 opuściłem ośrodek w Otrębusach. Miałem 16 lat. […] Większość wolnego czasu spędzałem na graniu w Dark Orbit. To była chyba jedna z pierwszych gier typu MMO (Massive Multiplayer Online), czyli taka gra, gdzie w otwartym świecie – w tym przypadku w kosmosie – rywalizuje naraz bardzo wielu graczy. Dark Orbit była wtedy niezwykle popularna, nadal zresztą grają w nią miliony osób. Nieskromnie powiem, że całkiem w nią wymiatałem i miałem naprawdę dobre i znane w świecie gry konto, co wymagało ode mnie jednak nie tylko dużo czasu i pracy, ale i pieniędzy, bo w tej grze za pewne rzeczy trzeba płacić. Ale warto było.

Grając w Dark Orbit, poznałem wielu Polaków. Całe mnóstwo dobrych ludzi, którzy chcieli mi pomóc.

W 2011 roku, gdy założyłem już sobie konto na Facebooku, odezwała się do mnie jedna koleżanka poznana właśnie poprzez grę. Nie było mnie akurat przy komputerze, więc zaczęła mi pisać SMS-y o drugiej w nocy: „Abbas, pisze do mnie na FB jakiś pan o nazwisku Kochendel i pyta o ciebie”. Kochendel to nazwisko wtedy dopiero narzeczonego, teraz już męża mojej siostry.

Jak to przeczytałem, to prawie w sufit głową przywaliłem, zrywając się z łóżka. Moja młodsza siostrzyczka znalazła mnie na Facebooku. […] Prawie dwa tygodnie siedziałem na Skypie non stop. Mama, wujek, ciotka, siostry. Moja rodzina liczy sobie ponad czterdzieści osób, było więc co i komu opowiadać i tłumaczyć. […]

Nie było najmniejszego sensu, żebym stąd wyjeżdżał. Znałem już język, miałem pracę, znajomych, przyjaciół, mieszkanie. Znałem realia i wiedziałem, jak generalnie żyć w Polsce. Wyjazd do Kanady, gdzie wtedy moja rodzina już mieszkała, oznaczałby wymazanie ostatnich dziesięciu lat, które przeżyłem w Polsce. Wyrzucenie ich do kosza. Wszystkiego, co przetrwałem i czego się nauczyłem. […] Jak był jeszcze Stadion Dziesięciolecia, to handlowałem tam podróbkami znanych marek, głównie dresami Adidasa i Nike’a. Kupowało się towar i wystawiało na jednym z setek składanych stoliczków, licząc, że ktoś kupi. Warto zaznaczyć, że kiedyś to było legalne. Robili to więc chyba wszyscy imigranci w Polsce.

Robili to i wtedy, gdy legalne być przestało. Robiłem to i ja. Ale jak przy którymś z kolei nalocie celników po raz kolejny straciłem towar wart kilkadziesiąt tysięcy złotych, to stwierdziłem, że nie mam na to nerwów.

Kartonowy lewiatan z paralizatorem

Postanowiłem zmienić branżę i zatrudniłem się w barze z kebabem na Dworcu Centralnym w Warszawie. Pamiętam, że właściciel płacił pięć i pół złotego za godzinę. Nie wiedziałem wtedy, że przepracuje w tym jednym miejscu prawie piętnaście lat. Zawsze na nocną zmianę, od osiemnastej do szóstej rano. Przynajmniej dopóki nie urodziło mi się dziecko. […] Nie chciałem całe życie dla kogoś pracować. Myślałem o tym, żeby otworzyć coś swojego. Zacząłem się więc rozglądać, ale szybko okazało się, że wystarczyło nie ruszać się z miejsca. Do baru, w którym pracowałem, przyszedł człowiek – imigrant tak jak ja, to było widać, zaszedł do nas z żoną zapytać, czy nie wiemy, gdzie mógłby sobie naprawić specjalne noże do krojenia mięsa, bo nie jest stąd, a potrzebuje. Po polsku mówił dobrze, ale z jakimś dziwnym, rosyjskim jakby akcentem. Myślałem, że to może Czeczeniec. Ale pyta mnie, skąd ja jestem. Okazało się, że on żaden Czeczeniec, tylko Pers, jak ja.

Fot. Jakub Szafrański
Fot. Jakub Szafrański

Od słowa do słowa przeszliśmy do tego, że facet ma lokal z kebabem w Białej Podlaskiej, opowiada, jak świetnie sobie radzi, zaczął mi zdjęcia w telefonie pokazywać i mówi, że chce sprzedać. […] Po kilku dniach zadzwoniłem do niego i powiedziałem, co o tym myślę. Że mu nie wierzę. Że to jest niemożliwe. Że jakby zarabiał tyle, ile mówi, toby w życiu tego nie sprzedał.

– Nie wierzysz? – mówi do mnie. – To przyjedź. Zobacz. Chcesz? Stań na miesiąc na kasie. Zatrudnię cię. Sam zobaczysz, jaki jest obrót.

Co miałem zrobić. Wsiadłem w samochód i pojechałem. Wynająłem mieszkanie – wynajmuję je zresztą do tej pory – zatrudniłem się u tego człowieka i tak zostałem w Białej Podlaskiej. […]

Polska jeszcze mniej przyjazna uchodźcom

czytaj także

A w Białej Podlaskiej jest zupełnie inaczej. To było dla mnie coś wspaniałego. Każdy jakiś taki zadowolony, bez pośpiechu gdzieś idzie, nawet jak cię nie zna, to powie „Cześć!”, uśmiechnie się. Trochę jakby większa kultura. Nie doświadczyłem też tu żadnego rasizmu. A w Warszawie bywało z tym różnie. […] Nieraz musieliśmy się z kimś bić, bo ludzie przychodzili pijani, obrażali, wyzywali na pojedynek. To wychodziliśmy i się tłukliśmy. Nie było wyjścia. Raz nam facet, chyba naćpany, zabrał kasę fiskalną i wyrzucił ją przez zamknięte okno. Mówi: „Mogę wszystko!”. Możesz wszystko? Zobaczymy. Z dwoma kolegami złapaliśmy go, na ziemię i tak trzymaliśmy, aż przyjechała policja.

Jednak najgorsze dni w Warszawie to był zawsze 11 listopada i Marsz Niepodległości. […] Podczas jednego z marszów pracowałem w okienku z kebabem na Marszałkowskiej 83. Najpierw wrzucili nam do środka kilka wielkich petard – jakoś przetrwaliśmy. Ale jak do środka wleciał nam płonący śmietnik, to było już za dużo. Zamknęliśmy lokal byle szybciej, bo baliśmy się o swoje zdrowie i życie.

W Białej Podlaskiej nic choćby zbliżonego do tego nigdy nie miało miejsca. Raz tylko mieliśmy burdę w lokalu. Ludzie zaczęli się bić i rzucać w siebie kebabami. Nie w nas, tylko między sobą. Wezwałem policję, przyjechali, zgarnęli cześć, część została, akurat ich znałem, dałem do ręki szmatę i kazałem posprzątać syf, którego narobili. Umyli ściany, podłogi i grzecznie przeprosili. Nigdy więcej nie rozrabiali.

Polska powinna walczyć o imigrantów. Oto dlaczego

czytaj także

W Białej Podlaskiej u mojego rodaka przepracowałem miesiąc przy mięsie, za kasą, tak jak się z nim umawiałem. Zobaczyłem, że nie kłamał. Wszystkie oszczędności, jakie miałem, oddałem mu w zamian za ten lokal. Nie żałowałem ani chwili. Miałem pewność, że robię dobrze.

Któregoś razu zimą podjechałem pod lokal. Patrzę, stoi bezdomny. Termometr w samochodzie pokazuje minus siedem stopni. Od razu zobaczyłem siebie pierwszej zimy w Polsce, jak stałem, tupiąc na zimnie, i nikogo nie obchodziłem. Nikt nie zwracał na mnie uwagi, ludzie udawali, że mnie nie widzą. Nikt nawet nie pomyślał, żeby mi jakoś pomóc.

Fot. Jakub Szafrański
Fot. Jakub Szafrański

Podchodzę do niego i pytam, czy jest głodny. Odpowiedź była twierdząca, więc mówię mu, żeby poszedł za mną.

W środku pracownikom kazałem przygotować mu kebab i ciepłą herbatę. […]

Czy nie bałem się, że to zrazi normalnych klientów? Że w lokalu są bezdomni i to może komuś przeszkadzać? Dziewięćdziesiąt procent miasta przyjęło to bardzo dobrze, muszę powiedzieć. Na początku zdarzały się jakieś pojedyncze incydenty. Małolaty, które mówiły albo pisały na Facebooku, że oni nie będą siedzieć obok kogoś, kto śmierdzi, ale ja nawet nie musiałem się odzywać. Inni mieszkańcy od razu stawali w obronie tych ludzi, w obronie mojego lokalu. Pisali „jak ci nie pasuje, to idź gdzie indziej”. […] Po kilkunastu dniach odezwała się do mnie pani redaktor z „Tygodnika Podlaskiego” zapytać, czy możemy porozmawiać. […]

Gdy ukazał się ten pierwszy wywiad, wywołało to falę. Odezwała się druga gazeta. Potem trzecia. Jak przyjechały „Wydarzenia” Polsatu, to temat podchwyciły inne telewizje. Regionalne, krajowe. Szczytem był występ w „Dzień dobry TVN”. Cały kraj się chyba wtedy dowiedział i inne media też chciały o tym opowiedzieć. […]

Najmilsze z tego wszystkiego były chyba zaproszenia do szkół, żeby poopowiadać dzieciakom z okazji końca roku, co robię i dlaczego. […]

***
Pod koniec października 2019 roku Abbas napisał do mnie na Facebooku: „Przyjacielu, jeśli to nie problem, wyślij mi tę książkę, gdy już się ukaże, do Iranu. Muszę wyjechać z Polski, bo nie chcą mi wydać nowego pozwolenia na pobyt”. Mimo przebywania w Polsce od roku 1992 Abbas nadal nie dostał pozwolenia na pobyt stały, o obywatelstwie nawet nie wspominając.

**
Fragment został skrócony przez redakcję. Fotografie pochodzą z książki.

*
Krystian Nowak – autor, który lubi bacznie przyglądać się społeczeństwu. Z jego fascynacji kontrowersyjnymi zjawiskami społecznymi powstał fanpage „Zdelegalizować coaching i rozwój osobisty”, a stworzona przez niego wspólnie z rysownikiem Adamem Walasem postać Patrioty Mariusza trafnie obnaża i wyśmiewa pułapki nacjonalizmu. Autor książek: Wszyscy ludzie, których znam, są chorzy psychicznieLudzie Dobrej WoliKebabistan. Rzecz o polskim daniu narodowym. Lubi się śmiać, czasem przez łzy i zaciśnięte zęby.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Zamknij