Nowa ekonomia domaga się luzowania ilościowego dla zwykłych ludzi, nie dla banków.
Kilka dni temu dobiegło końca sympozjum w Jackson Hole – globalny sabat prezesów banków centralnych, ministrów finansów, akademików i wielkich graczy rynku finansowego. Organizowane od końca lat 70.(od 1981 roku przez Bank Rezerwy Federalnej Kansas City w stanie Wyoming) jest wydarzeniem rangi światowej, zwłaszcza w epoce dominacji bankowości centralnej. W centrum szczególnej uwagi uczestników była nieobecna rok temu Janet Yellen, szefowa amerykańskiej Rezerwy Federalnej i jej wystąpienie, tzw. Fedspeak, w którym bank centralny USA komunikuje swą przyszłą politykę. Tradycję wystąpień w Jackson Hole rozpoczął poprzedni szef FED-u i doroczny gość sympozjum, Ben Bernanke, gdy w 2010 roku ogłosił program tzw. luzowania ilościowego (QE).
Tak jak w poprzednich latach i tym razem słuchacze rozkładali na czynniki pierwsze każde niemal zdanie z około godzinnego przemówienia, by wyciągnąć wnioski co do przyszłych posunięć FED w sprawie stóp procentowych. A konkretnie – ich możliwej podwyżki, która obok gospodarki USA ma znaczenie także dla polityki monetarnej mniejszych państw czy poszczególnych segmentów rynku (walutowego czy rynku długu) oraz dla zyskowności strategii inwestycyjnych różnych podmiotów finansowych. Rynki finansowe oczekiwały sygnału do podwyżki we wrześniu. Wypowiedzi członków tzw. FOMC, czyli Federalnego Komitetu ds. Operacji Otwartego Rynku, który decyduje o części polityki pieniężnej USA – np. Stanleya Fishera, jednocześnie wiceprzewodniczącego Rady Gubernatorów FED – sugerują, że podwyżki nastąpią, tylko nie wiadomo kiedy. Sama przewodnicząca Yellen stwierdziła, że
(…) w świetle trwałego umacniania się sytuacji na rynku pracy oraz naszej prognozy aktywności gospodarczej i inflacji w ostatnich miesiącach umocniły się przesłanki do podwyżki federalnych stóp procentowych.
Wielu uczestników rynku ignoruje jednak wypowiedzi członków FOMC, wierząc, że aż do listopadowych wyborów Rezerwa Federalna nie odważy się zmienić kursu bez względu na wyniki gospodarcze. Ciągłość i spokój są bowiem ważniejsze, a jakiekolwiek zaburzenia mogłyby pośrednio wpłynąć na wynik wyborów. Rynek wycenia więc prawdopodobieństwo podwyżek – poprzez notowania kontraktów na stopę procentową – we wrześniu na 15 procent, ale w grudniu już na blisko 50 procent.
Umiarkowanie pozytywnie na słowa szefowej Rezerwy Federalnej – zinterpretowane „jastrzębio”, tzn. za podwyżkami – zareagowały amerykańskie giełdy. Na Wall Street w pierwszej chwili zanotowano wzrost indeksów, już po dwóch godzinach sesji S&P 500 tracił ponad pół procent, a koniec dnia okazał się neutralny. Skądinąd ostatnio rynek akcji w USA notuje nieuzasadnione wzrosty, co może budzić niepokój – zapewne przydałaby się korekta w dół i ostudzenie nastrojów. I teoretycznie, gdyby stopy szły w górę, to rynki powinny reagować spadkami; niewykluczone jednak, że inwestorzy tym razem zinterpretują zapowiedź podwyżki stóp jako świadectwo dobrej kondycji amerykańskiej gospodarki. Podobnie na rynkach walutowych – lekko, acz z wahaniami, umocnił się dolar. Trudno ocenić, na ile to wszystko wynika ze szczegółowych analiz inwestorów, a na ile z owczego pędu komputerów na Wall Street. Widać, że wystąpienie Yellen daje szerokie pole do interpretacji, a proste zależności przyczynowo-skutkowe nie działają – choć posunięcia banków centralnych to, jak deklarują sami inwestorzy, z pewnością najważniejszy czynnik podejmowanych przez nich decyzji.
Tym bardziej, że szefowa najważniejszego banku centralnego świata mówiła o sprawach kluczowych nie tylko dla inwestorów; całe sympozjum – zatytułowane „Projektowanie elastycznych ram polityki pieniężnej na przyszłość” – mierzyło się bowiem z problemem zasięgu i granic możliwości polityki banków centralnych.
Inna polityka jest konieczna
Pewne dziś jest tylko jedno: nie ma powrotu do polityki banków centralnych sprzed kryzysu 2008 roku. Narzędzia polityki pieniężnej, uznawane dotychczas za „niekonwencjonalne” – jak luzowanie ilościowe (QE), oprocentowanie nadwyżek rezerw obowiązkowych (IOER), transakcje warunkowej sprzedaży na kilka godzin (tzw. overnight reverse repo) czy publikowanie ścieżki przyszłych, krótkoterminowych stóp procentowych (tzw. forward guidance) – stają się standardowe i wchodzą w skład „skrzynki z narzędziami” kolejnych banków centralnych. Upadają dogmaty na temat inflacji, a w dyskusji słychać niegdyś heretyckie głosy o ujemnych stopach procentowych.
Co prawda, zdaniem Yellen nie czas teraz w Stanach na ujemne stopy procentowe czy zmianę celu inflacyjnego z obecnych 2 procent. Usłyszeliśmy jednak, że należy rzecz przemyśleć i – jeśli będzie wymagała tego sytuacja – nic nie jest wykluczone, gdyż polityka monetarna musi tyleż ostrożna, ile odpowiadająca na wyzwania rzeczywistości. Na razie zaś trzeba uważnie śledzić skutki prowadzonej polityki, zwłaszcza te niezamierzone. Jedno tylko wystąpienie, profesora Marvina Goodfrienda z Carnegie Mellon University sugerowało ujemne stopy procentowe , ale tylko pod warunkiem, że wprowadzi się zakaz obrotu gotówkowego i przejdzie na pieniądze wyłącznie elektroniczne. Ujemne stopy już praktykuje wiele banków centralnych, np. frankfurcki EBC czy Bank Japonii, z kolei do podwyższenia celu inflacyjnego nawołuje rosnąca grupa ekonomistów i gospodarczych decydentów – między innymi szef Rezerwy Federalnej San Francisco John Williams , belgijski ekonomista Paul de Grauwe, a Paul Krugman i Olivier Blanchard proponowali cel inflacyjny o wielkości aż 4 procent, czyli dwukrotnie wyższy od obecnego.
Twarda narracja antyinflacyjna rodem z lat 80. i 90. obowiązuje już chyba tylko w niemieckim Bundesbanku. Niektórzy pytają, czy w tej sytuacji demon inflacji znów nie wymknie się spod kontroli – eksperci wskazują jednak, że w tzw. świecie low-star, a więc bardzo niskich naturalnych stóp procentowych, deflacji i stagnacji gospodarczej, a do tego wolnych sił wytwórczych, w tym zwłaszcza bezrobocia wśród młodych), wysoka inflacja nam nie zagraża. Skądinąd rynki już mają opracowane strategie zarabiania na wyższej inflacji, więc z umiarkowanym wzrostem cen sobie poradzą.
Tak czy inaczej, dotychczasowe „automatyczne i proste” reguły polityki pieniężnej już nie wystarczają. Choćby ze względu na niepewny kontekst geopolityczny sytuacja często wymaga szybkiej reakcji i sporej elastyczności, a zarazem deklaracja przewidywalnej ścieżki postępowania banku centralnego jest konieczna, by zapewnić jakąś ciągłość i wiarygodność. W tym konkretnym przypadku szybkie podwyższenie stóp może zaszkodzić gospodarce. Nie tylko Stanów Zjednoczonych, ale też innych państw – w efekcie nagłych przepływów kapitału – i dlatego polityka monetarna państw centrum musi stać się odpowiedzialna w wymiarze globalnym, czego Janet Yellen ma na szczęście świadomość. Podwyżka z grudnia 2015 roku pokazała już ryzyko takich posunięć dla tzw. rynków wschodzących (czyli krajów zadłużonych głównie w dolarach – podwyżka stóp procentowych oznacza dla nich większy dług do spłacenia). Banki centralne będą musiały więc wypracować nowy konsensus w najbliższym czasie – inna sprawa, że taka skoordynowana na globalnym szczeblu polityka monetarna za bardzo się nie uśmiecha tym wszystkim, którzy na różnicach i wahaniach stóp procentowych chcieliby zarobić – ponieważ uspokoiłaby ona wahania rynków w długim okresie.
W poszukiwaniu traconego czasu
Zmiany postaw bankierów centralnych postępują, aczkolwiek Paul Krugman ubolewa, że wszystko odbywa się zbyt wolno, inaczej niż w latach 70. – zapewne dlatego, że dzisiaj nowy paradygmat idzie wbrew oczekiwaniom wielkiego kapitału, gdy tymczasem polityka antyinflacyjna i cała ideologia neoliberalna sprzed czterdziestu lat miały zdeterminowanych sojuszników i nowych wyznawców. Teraz potencjalni sojusznicy są rozproszeni, a ruchy społeczne nie potrafią przebić się ze swoim przekazem do społeczeństw, które często popierają politykę przeciwną swoim ekonomicznym interesom.
Odkąd za sterami – np. w radach banków centralnych państw centrum – zaczynają zasiadać akademicy o keynesistowskim zapleczu teoretycznym, jak Janet Yellen, coś się powoli zmienia. Choć nadal w jej przemówieniu słychać założenie, że niskie koszty kapitału są bezapelacyjnie zbawieniem dla „amerykańskich rodzin”. A kłopot w tym, że o ile zacieśnienie polityki pieniężnej (tzn. wyższe stopy procentowe i droższy kapitał) na pewno by im zaszkodziło, o tyle luźna polityka w obecnej formie służy głównie wielkiemu biznesowi i pompowaniu cen aktywów na rynkach finansowych? Można powiedzieć, że pośrednictwo rynków i sektora bankowego przy przepływie taniego kapitału do realnej gospodarki to nowa „teoria skapywania”; ekstremalnie tani kredyt nie chce jakoś spłynąć do przedsiębiorstw, miejsc pracy i konsumentów tak samo, jak wysokie dochody bogatych nie pomagają ubogim poprawić swego losu.
Ciekawym, bo nietypowym wydarzeniem otwierającym tegoroczną konferencję w Jackson Hole było spotkanie przedstawicieli Rezerwy Federalnej z lewicowym ruchem społecznym FED Up . Ruch ten zdecydowanie opowiada się przeciwko podwyższeniu stóp i podważa całą metodologią badań rynku pracy w Stanach Zjednoczonych – wedle których jest świetnie, a więc czas już na zacieśnianie polityki pieniężnej. Spotkanie miało wymiar nie tylko ekonomiczny, ale i kulturowy – ruch FED Up nawoływał do większej dywersyfikacji rasowej wśród przedstawicieli Rezerwy – dziś prawie w ogóle nie ma tam Latynosów ani Afroamerykanów. Notabene, choć na czele tej instytucji stoi po raz pierwszy kobieta – równość płciowa też pozostawia tu wiele do życzenia.
Na koniec swojego wystąpienia Yellen zaznaczyła, że choć banki centralne mają jeszcze w zanadrzu instrumenty stymulacji, a przynajmniej podtrzymywania wzrostu,to stanowczo powinny pomagać im rządy, czyli władza polityczna. To samo zresztą deklarował wcześniej Mario Draghi, nawołując rządy do reform, tak aby były w stanie stymulować popyt. Czas więc na politykę fiskalną – rekonstrukcję systemu podatkowego i inwestycje publiczne – i to samo mówi dzisiaj Yellen oraz wielu innych ekonomistów. Niektórzy wierzą wprawdzie, że wycofanie się banków centralnych spowodowałoby automatyczne przejęcie pałeczki przez rządy – i że to właśnie działania banków centralnych dają im pretekst do zaniechania działań. Wydaje się jednak, że nie zauważają oni kontekstu różnych blokad politycznych nakładanych na aktywności rządów i ich podłoża ideologicznego – na co wskazuje między innymi Krugman na przykładzie Kongresu USA, a w Unii Europejskiej – polityki Niemiec. Z kolei profesor Jeremy Stein z Harvardu widzi politykę banków centralnych nie jako alternatywę dla polityki fiskalnej, lecz miksturę polityk fiskalnej i monetarnej. A ponieważ coraz trudniej jest je precyzyjnie rozdzielić, nie ma większego sensu pojęcie „niezależności” banków centralnych, pielęgnowanej tak skwapliwie od lat 80.
Trzeba przy tym zaznaczyć, że banki centralne bankom centralnym nierówne – struktura centrum, półperyferii i peryferii odwzorowuje się przecież w świecie finansów i przekłada na różne pole manewru w różnych krajach. Ważną rolę odgrywa też waluta – i choćby dlatego Rezerwie Federalnej, jako instytucji emitującej dolary, czyli globalną walutę rezerwową, więcej wolno niż takiemu NBP. Wielki finansista Mohamed El-Erian pisał wręcz „Nigdy nie walcz z Fed”; z drugiej strony bankowi centralnemu Portugalii grozi pozew ze strony 14 wielkich funduszy inwestycyjnych, w tym BlackRock i Pimco, które zamierzają go skarżyć za poniesione w efekcie jego polityki straty.
Sympozjum w Jackson Hole to okazja do zadania zasadniczego pytania:dlaczego komunikaty wielkich banków centralnych – zwłaszcza FED-u i EBC czy Banków Japonii, Szwajcarii czy Anglii – oraz realne działania banku centralnego Chin – są tak ważne dla świata? Przywołam tytuł książki wspomnianego już Mohameda El-Eriana: – The Only Game in Town: Central Banks, Instability, and Avoiding the Next Collapse, czyli Jedyny ważny gracz: banki centralne, niestabilność i jak uniknąć kolejnego krachu. Podobnie pisał o nich portal Politico w artykule o Mario Draghim zatytułowanym: Siła poruszająca rynki. Niewątpliwie żyjemy w epoce banków centralnych.
Jak zapanować nad rynkami?
Od lat 80., kiedy to ruszył z kopyta proces finansjeryzacji gospodarki, w wielu państwach centrum geopolityka ustąpiła geoekonomii, nasiliły się wojny gospodarcze (w tym walutowe), a konkurencyjność gospodarek stała się głównym kryterium dominacji między państwami. Dzięki straszakowi inflacji, banki centralne stały się ważnym podmiotem publicznym na arenie międzynarodowej, w przestrzeni ściśle związanej siecią zależności. Wielu krytyków – w duchu tradycji libertariańsko-spiskowej – widzi w nich głównego szkodnika, broniącego bezwzględnie interesów kapitału zamiast zwykłych ludzi, do tego wypaczającego skądinąd doskonale konkurecyjne rynki. I nie da się zaprzeczyć, że są to instytucje technokratyczne, ściśle powiązane ze światem finansów, elitarne, wykorzystujące pozory apolityczności, z olbrzymim deficytem demokratycznej kontroli, a zarazem o często wielkich prerogatywach. Zarazem mają one realną moc oddziaływania na rynki, które często wymagają natychmiastowej reakcji – bez możliwości czekania na przejście całego procesu legislacyjnego czy ucierania politycznego konsensusu. Największe banki centralne wciąż są w stanie negocjować rożne decyzje z transnarodowymi podmiotami, co można powiedzieć tylko o nielicznych krajowych politykach (z unijnymi, jak np. komisarz ds. konkurencji Margrethe Vestager bywa nieco lepiej).
Wystarczy w tym kontekście przypomnieć zmiany rządów po 2008 roku przeprowadzane zgodnie z oczekiwaniami rynków (Berlusconi!), trudności w uzgodnieniu wspólnej polityki gospodarczej stymulującej wzrost w państwach UE, ciągłe uzależnienie od zaplecza finansowego kampanii wyborczych czy wreszcie podporządkowanie polityki rządów cyklom politycznym, sondażom, czy po prostu oczekiwania wyborców, którzy w czasach niepewności stawiają raczej na izolacjonizm niż ponadnarodową współpracę. Odmienne, bo „kosmopolityczne” nastawienie szefów banków centralnych i konieczność współpracy, niezbędnej dla osiągnięcia minimum uporządkowanego wpływu na rzeczywistość podkreślał szef EBC w swoim przemówieniu w trakcie ECB Forum on Central Banking – oto globalne problemy i wzajemne zależności sprawiają, że jest to po prostu konieczne. Z kolei Irwin Neil w książce Alchemists z 2008 pokazał, że tylko banki centralne były w stanie odpowiednio szybko regować i stabilizować system finansowy – tzn. skoordynować swe polityki na poziomie ponadnarodowym, zapewnić płynność systemowi i naprawdę współpracować. Podobnie EBC i Bank Anglii w przypadku Brexitu były w stanie ze sobą skutecznie współpracować, a po ogłoszeniu Brexitu wszyscy czekali z równym napięciem na wystąpienia szefa banku Anglii, co premiera Camerona.
Oczywiście, zawsze można postawić pytanie, czy aby nie za łagodnie potraktowano rynki – tzn. jak zbalansowano stabilność systemu kosztem społeczeństwa – ale jak wiemy ze sprawy naszych frankowiczów, „wydestylowanie” optymalnego rozwiązania jest bardzo trudne, zwłaszcza kiedy trzeba szybko reagować. Widać to szczególnie dobrze przypadku niekonwencjonalnej polityki banków centralnych – sprawie luzowania ilościowego różnego typu od dawna już słychać głosy, że pomaga ono tylko najbogatszym. Kolejne rundy QE przyniosły bowiem wzrost wartości akcji i ulżyły korporacjom przez wykup ich obligacji – ale dotyczy to tylko tych dużych (małe i średnie przedsiębiorstwa ich nie emitują). Jednocześnie te wielkie firmy wydają gotówkę na wykup własnych akcji (tzw. buyback), a nie na inwestycje w realną gospodarkę i miejsca pracy, co było przecież przesłanką wsparcia udzielonego przez banki centralne. Podobnie, skup rządowych papierów dłużnych obniża koszty obsługi długu, ale polityczne blokady sprawiają, że rządy i tak nie wydają więcej, np. na infrastrukturę, tylko starają się utrzymywać niskie deficyty. EBC w swoim programie skupu obligacji skarbowych krajów strefy euro powinien w tej sytuacji odejść od „klucza kapitałowego” (obecnie zakupy papierów skarbowych opierają się na wkładach państw do EBC, proporcjonalnych do ich liczby ludności i PKB) tak, aby rzeczywiście pomóc obniżyć koszty obsługi długu tym rządom, które tego potrzebują, a nie krajom i tak silnym kapitałowo, dysponującym nadwyżką oszczędności (jak np. Niemcy). Warto też wziąć pod uwagę wielkie fundusze emerytalne, które luźna polityka banków centralnych pośrednio dotyka. Z przyzwoleniem i poparciem państwa od lat 80. inwestują one na rynkach składki pracowników na rynkach – chcąc nie chcąc obywatele zostali (często nieświadomymi) uczestnikami rynków, na których zysk banki centralne mają duży wpływ, podobnie zresztą jak na koszt kredytów frankowych.
Ujemne stopy procentowe narzucone sektorowi bankowemu są oceniane bardzo krytyczne nie tylko przez banki (które czują się „karane”), ale też wielu ekonomistów z lewej strony (jak Yannis Varoufakis czy Thomas Palley), którzy w ujemnych stopach zło procentowych widzą blokadę dla inwestowania przez biznes kapitału w realną gospodarkę. I faktycznie, same ujemne stopy procentowe bez postawionych bankom warunków kierowania kapitału na inwestycje np. do małych i średnich przedsiębiorstw czy gospodarstw domowych – dają zbyt duże możliwości przerzucenia kosztów na oszczędzających, którzy niekoniecznie są przecież rentierami i zachowania dotychczasowych zysków przez wielkie banki. Zwraca na to uwagę np. Sabine Lautenschläger, wiceprzewodnicząca Rady Nadzorczej EBC, wskazując na coraz wyższe płace bankierów.
Akademicy i publicyści rozmaicie oceniają więc „luźną” politykę stóp procentowych. Martin Sandbu pisze na łamach „Financial Times”, że cała ta krytyka to po prostu bunt części inwestorów, którzy chcieliby wszystkiego za darmo i że jest to po prostu konflikt dystrybucjo podział:
Niższe stopy przez dłuższy czas pomogą powiększyć tort, z którego wykrawać się będzie emerytury i inne roszczenia finansowe. Jeśli ma to doprowadzić do eutanazji nie tylko rentierów, ale jeszcze części pośredników finansowych, przyzwyczajonych spijać rentierską śmietankę, to niech doprowadzi.
Krytycznie o potencjale stymulacyjnym luźnej polityki pieniężnej piszą również eksperci brukselskiego think-tanku Breugel; inni wskazują z kolei na sensowność tanich pożyczek dla sektora bankowego, ale pod warunkiem ich przeznaczenia na kredyty dla sektora niefinansowego w ściśle określonym przedziale czasu.
Z pewnością każda polityka banków centralnych zakładająca pośrednictwo infrastruktury finansowej, sektora bankowego czy szerzej rynków w transmisji polityki pieniężnej będzie dawała możliwość spekulacji i zarazem miała niepewny wpływ na realną gospodarkę, dobrobyt pracowników i kondycję mniejszych przedsiębiorstw kredytowanych tylko przez banki komercyjne, wreszcie na zagregowany popyt, optymalny poziom inflacji (która skądinąd sprzyja spłacaniu długów) i zatrudnienie . Sprzyjanie tym ostatnim wskaźnikom to zadania mieszczące się w ramach mandatu banków centralnych (bezpośrednio w Rezerwie Federalnej, pośrednio także w EBC], natomiast pośrednictwo instytucji finansowych ma stanowić zaporę przed „dosypywaniem” przedsiębiorstwom i kredytobiorcom na byle jakie inwestycje – to rynek ma bowiem ocenić, czy warto czy nie warto je podejmować, bank centralny ma natomiast dostarczyć mu płynność. Takie podejście wciąż jednak mieści się w głównym nurcie ekonomii, bynajmniej jednak nie wyczerpuje dostępnych możliwości.
Luzowanie helikopterowe
Oto bowiem Milton Friedman stworzył kiedyś pojęcie Helicopter money (pisząc w ten sposób złośliwie o drukowaniu pieniędzy i zrzucaniu ich obywatelom z helikoptera jako panaceum na niewystarczający popyt), a w prasie ekonomicznej od jakiegoś czasu pojawiają się koncepcje tzw. QE for people, czyli luzowania ilościowego dla zwykłych ludzi. Pozwoliłoby ono bankom centralnym bezpośrednio stymulować popyt i wydatki, przelewając gotówkę wprost na konta obywateli – bez pośrednictwa sektora finansowego jako dawcy kapitału. A jeśli już, to wyłącznie poprzez wykorzystanie jego infrastruktury, np. podstawowych kont bankowych. Obok licznych zalet, rozwiązanie to rodzi oczywiście wątpliwości – przede wszystkim, czy na coś podobnego zgodzi się kapitał, który wykluczony z gry, alarmował będzie o „podważeniu wiarygodności” i „pogwałceniu niezależności” banków centralnych. Czy nie potraktuje tego jako pretekstu do buntu – i jeszcze większego „strajku inwestycyjnego” (tzn. zaniechania inwestycji w gospodarkę realną i miejsca pracy) oraz tworzenia alternatywnej infrastruktury transakcyjnej, opartej np. na technologii blockchain? I wreszcie, czy sami obywatele nie zaczną obawiać się o wartość pieniądza, skoro jest „dodrukowywany” – o czym media pozostające w sojuszu z kapitałem będą ich przekonywać. Sama koncepcja Helicopter money ma zresztą wiele odmian z udziałem rządów, rynku obligacji, sektora bankowego – dobre podsumowanie dyskusji na ten temat zawiera tekst Martina Sandbu na łamach FT, ale też analizy innych ekonomistów, jak Robert Skidelsky,Eric Lonergan, Kemal Dervis czy Brad DeLong.
W odpowiedzi na zastrzeżenia i krytykę niektórzy eksperci, jak np. Adair Turner proponują zabezpieczenia przed pokusą nadużycia i potencjalnymi wpływami polityków, którzy przed każdymi wyborami chcieliby dodrukować pieniądz i rozdać go obywatelom jako wyborczą kiełbasę – Turner projektuje cały system reguł i ograniczeń, a także kontroli w tym obszarze.
Ewentualny program QE for People musiałby być bardzo starannie opracowany – mający na celu zmniejszenie nierówności i redukcję długów, a nie tylko prosty przekaz gotówki – przykładem może być umorzenie długów na Islandii. Specjaliści komentują szeroko i analizują różne jego warianty, biorąc pod uwagę istniejące ograniczenia prawno- instytucjonalne (wUE, co warto przypomnieć, nie ma ograniczeń prawnych dla wprowadzenia QE for People, tylko dla bezpośredniej pomocy rządom), ale także te psychologiczne.
Powstały już ruchy społeczne nawołujące do takiej polityki np. brytyjski Positive Money czy ogólnoeuropejski ruch postulujący zmianę polityki EBC.
Koncepcja, jeszcze niedawno tak radykalna, dziś wchodzi do mainstreamu: sam prezes EBC stwierdził, że jest to „interesujący koncept”, podobnie uważa zresztą Janet Yellen.
Tragedią systemu co najmniej od lat 80., jak słusznie pisał choćby Slavoj Žižek, jest to, że Main Street, tzn. gospodarka realna (miejsca pracy, produkcja…), jest ściśle powiązana z Wall Street (giełda, rynki finansowe…) – w tej sytuacji zidentyfikowanie sieci transmisji „wydrukowanego” pieniądza poprzez różne segmenty rynków finansowych jest bardzo trudne, przez co konsekwencji podjętego działania nie da się precyzyjnie przewidzieć. Innymi słowy, nie wiadomo, ile „zluzowanego” pieniądza przełoży się na efektywny popyt, a ile jedynie napompuje ceny aktywów finansowych. Nie znaczy to oczywiście, że nie należy robić nic – lewica nie może przecież wrócić do lat 70. i opierać swojej analizy wyłącznie na tzw. gospodarce realnej. Powiązania między finansami a aktywnością gospodarczą, w poprzek głównych paradygmatów makroekonomicznych badał np. Hyman Minsky – i w tym duchu współczesna lewica ekonomiczna powinna myśleć, badając i próbując przekształcać gospodarczy świat.
Obok problemu niepewności co do efektów działań, dla rządów państw problematyczny jest oczywiście szantaż kapitału oraz instytucji o globalnym zasięgu i znaczeniu, tzw. G-SIBs, które są przecież głównym posiadaczem ich obligacji (także obligacji polskich). Tak naprawdę jednak tylko banki centralne mogą narzucić potencjalnym szantażystom jakieś wymogi, tzn. ustanowić obowiązujące ich reguły. Tradycyjna polityka państwowa reaguje w tej sferze zbyt wolno – świetnie widać to na przykładzie infrastruktury unikania opodatkowania. Do tego wszystkiego politycy o nastawieniu nacjonalistycznym niekoniecznie chcą się zmierzyć z globalnymi problemami, przekonani o suwerenności, niezależności czy podmiotowości swojej i swoich państw. Oczywiście do czasu – bo np. Orban wielokrotnie pielgrzymował do szefów amerykańskich funduszy inwestycyjnych, prosząc ich o wykup obligacji węgierskich. Co tylko dowodzi tezy, że suwerenność ekonomiczną mogą w jakimś stopniu uzyskać najsilniejsi, ale ci słabsi zawsze ją tracą.
Świat się zmienił radykalnie i również jego architektura finansowa wymaga przebudowy. Technokraci mają już świadomość koniecznych dostosowań, ale chcieliby uniknąć chaosu i nieoczekiwanych ruchów kapitału, którego w 100 procentach nikt przecież nie kontroluje. Dlatego tak istotna jest stabilność i zapewnienie ciągłości zamiast rewolucji, która zawsze zrodzi niepewność. I dlatego, mimo wszystko, nawet bardziej postępowi technokraci deklarują wierność mainstreamowi a nie rewolucji.
Lewica ekonomiczna głosi, że to polityka fiskalna, a nie monetarna ma legitymizację społeczną i demokratyczną (choćby była to demokracja z nazwy, faktycznie będąca oligarchia, jak w USA) i dlatego powinna odgrywać rolę pierwszorzędną. Do tego wielu akademików, zwłaszcza postkeynesowskiej proweniencji słusznie powątpiewa, że gospodarkę uda się pobudzić samymi tylko narzędziami polityki pieniężnej, zwłaszcza w ich dotychczasowym kształcie. Nie obejdzie się zatem bez rządowych wydatków stymulacyjnych. Zgoda. To jednak program marzenie, choć teoretycznie wystarczy do niego wola polityczna. Kto wie, może po wyborach programy stymulacyjne, obiecywane przez kandydatów na prezydenta USA zostaną zrealizowane, a gospodarka Stanów pociągnie za sobą resztę świata, wyciągając swym popytem świat z kryzysu, przy okazji jeszcze zmniejszając horrendalne dziś nierówności. W samej Europie wygląda to jednak gorzej, bo trudno w warunkach UE wypracować program na szczeblu unijnym, który wymagałby jakieś formy redystrybucji pomiędzy państwami.
Co więcej, kraje półperyferyjne, jak Polska, muszą zważać na rynek długu rządowego. Pomimo deklarowanej preferencji dla inwestorów krajowych, nadal opiera się on w znacznym stopniu na inwestorach zagranicznych, którzy obligacje Polski wkładają do jednego worka z rynkami w rodzaju Rumunii czy Węgier. Nie analizują oni uzasadnień dla prowadzonych przez państwo polityk społecznych czy „planów rozwojowych”, choćby inajsłuszniejszych, tylko komunikaty dla inwestorów, sporządzane przez analityków w Londynie, Tokio czy Nowym Jorku, oparte na prostych wskaźnikach: długu do PKB, deficytu handlowego czy bilansu płatniczego. Z kolei kiedy nasze Ministerstwo Finansów emituje np. obligacje na rynku chińskim, to uzależnia się od inwestorów z Chin, a pośrednio od rynku walutowego i ryzyka związanego z kursem wymiany euro do złotego.
Paradoks polega na tym, że „zdrowe finanse”, które mają zapewnić równowagę makroekonomiczną i przychylność w oczach inwestorów, podważają możliwość finansowania programów inwestycyjnych czy redystrybucyjnych przez banki centralne. Wymagałyby one raczej opodatkowania najbogatszych tak, aby można byłoby jednocześnie zmniejszyć nierówności i nie zadłużać się zbyt mocno. To z kolei rodzi problemy technicznie i administracyjne, związane przede wszystkim z globalną infrastrukturą unikania podatków i mnóstwem luk rodzimego systemu prawnego. I tak jakikolwiek centralny rejestr podatkowy, którego wprowadzenie postuluje np. Thomas Piketty, wymagałby rozwiązań co najmniej regionalnych w ramach Unii – to minimum skali, przy której można liczyć na jakąkolwiek skuteczność.
Wszystko to prowadzi do wniosku, że Unia Europejska i uczestnictwo w strefie euro powinno być priorytetem dla półperyferyjnego państwa, jakim jest Polska. Zarówno po to, by móc rozwój i redystrybucję finansować z podatków (których wyłącznie na poziomie krajowym nie da się dostatecznie skutecznie ściągnąć), jak i po to, by ewentualnie skorzystać z „luzowania ilościowego” dla gospodarki realnej – bo tylko na poziomie europejskim instrument ten nie będzie skazany na skuteczny opór kapitału i ostateczną klęskę.
**Dziennik Opinii nr 243/2016 (1443)