Na fali walki o tęczowe homorodziny usunięto w cień temat nadrzędny – prawo do kształtowania własnego życia seksualnego po swojemu.
Był taki peerelowski szlagwort, w którym kolejka ustawiała się po szarość, a czekało się w niej na starość. Krystyna Prońko to śpiewała, zdaniem niektórych to jedna z kandydatek na gejowską diwę, więc właściwie dobrze się składa, bo chciałbym te szarości i starości przywołać w kontekście ostatniej Parady.
Nie kojarzy się, prawda? Oczywiście, że nie. Refren okołoparadowy zawsze mówi o kolorach, tęczy i różnorodności, która ma nas wszystkich ucieszyć i zbawić polski, smętny naród. Ale z różnorodnością jest tak, że właściwie nikt jej nie chce. Różnorodność to po prostu masa konfliktów o rozmaitym natężeniu, które albo się rozwiązuje, albo zwyczajnie żyje się z nimi dalej. To się niby, koniec końców, społecznie opłaca (bo kreatywnie, bo inspirująco, bo ciekawie, bo tak i owak), ale w zasadzie codzienność tej tak zwanej różnorodności jest zwyczajnie niewygodna. Oznacza nieustanne wytrzymywanie frustracji, że ktoś obok nas wkurza, a przecież mógłby się dostosować.
W ostatniej Paradzie wkurzającą była Marta Konarzewska, a wkurzonymi – organizatorzy Parady.
Chyba wszyscy już tę opowiastkę słyszeli, więc może skrótowo: Konarzewska na Paradę poszła w zasadzie półgoła, ze sprytnie zaklejonymi sutkami, tak żeby nie płacić mandatu i nie tłumaczyć się ewentualnym panom policjantom. Wiedziała, co robi, bo już testowała ten kombinezon roboczy na Marszu Szmat. Żeby zaś dla wszystkich było jasne, po co to i na co to, przyozdobiła swoje gołe ciało hasłem: „Śpię z kim chcę”. Taki chodzący slogan. O wolności seksualnej, obyczajowej i jakiej jeszcze chcieć.
Chcieć? Chyba jednak nie chcieć, bo do Konarzewskiej organizatorzy wystosowali delegację w postaci wolontariuszki, która zakomunikowała, że na Paradzie się nie rozbieramy. Więc Konarzewska miała sobie pójść albo się ubrać. Ostatecznie nie poszła, została i nawet się nie ubrała, ale, jak sama twierdzi, tak żeby było ją trochę mniej widać. Nie szła w tłumie, ustawiła się na lawecie obok didżejki i tam już przeczekała do placu Zamkowego. Nie było więc wyrzucenia per se, ale było coś na kształt dyscyplinującego zbesztania, przywołania do porządku i rozsądku.
Jest bowiem rzeczą rozsądną i społecznie potrzebną, żeby społeczność LGBT nie dawała tzw. powodów do nielubienia. Tymi powodami mogłyby być gołe cycki, gołe tyłki czy cokolwiek, co nieprzychylny wyborca PiS lub innego PO mógłby potem wykorzystać „przeciwko nam”.
Bo przecież piszą nas, wiadomo, jak nas widzą, zainwestujmy więc w możliwie najprzyjemniejszy wygląd, a jakoś się to wszystko wreszcie ułoży. Niech sobie Konarzewska świeci golizną u siebie na chacie, tu idą sympatyczni młodzi mężczyźni (niektórzy też półgoli, ale to przecież żaden wstyd dla faceta), spokojne miłe dziewczyny. Nie wychodzimy poza towarzyskie buziaki w policzek i trzymanie się za rączki. Jeśli kolory, to najlepiej pastelowe, a jeszcze lepiej – ziemiste, by nie odstawać zbyt nachalnie od potencjalnie naburmuszonego tła.
Pamiętacie losy akcji „Niech nas zobaczą”? Te miłe jednopłciowe parki spoglądające z bilboardów, trzymające się za rączki, okutane w watowane kurteczki i zimowe płaszczyki (skutecznie skrywające pierwszo-, drugo-, a w niektórych wypadkach nawet i trzeciorzędowe cechy płciowe), z lękliwymi uśmiechami na twarzach? Było najspokojniej, jak się da, a i tak zbyt kontrowersyjnie. Przeciwko billboardom protestowali rządowcy, samorządowcy, kierowcy i narodowcy. Prowokacją było samo istnienie w sferze publicznej. Gładka treść niczego nie ukoiła.
A jednak, sądząc po historii z biustem Konarzewskiej, wciąż wierzymy, że coś w tej sprawie można wskórać, gdyby tylko być należycie słodkim. Seks i sypianie „z kim się chce”, rzecz jasna, w tak ustawionym kadrze się nie zmieści. Seks jest bowiem działalnością społecznie szkodliwą i są za nią sankcje w postaci trudno-usuwalnych ciąż i stygmatyzujących chorób zakaźnych. Proszę nie sugerować, że mamy z tym coś wspólnego. Ta Parada idzie w zupełnie innej sprawie. Mniejszości są tu seksualne tylko z nazwy.
To w sumie jest na swój sposób ciekawe, bo mocno sprzeczne z tym, jakie postulaty i jakie znaczenia miewał dawny ruch gejowski. Ten z lat siedemdziesiątych chociażby, który nie tyle próbował się miękko wpasować w konserwatywne społeczne zasady, ile kształtował własne. Kto powiedział, że seks jest czymś złym?
Nowojorscy i kalifornijscy geje nie zabiegali o śluby, lecz o wolność. Chcieli jej w sposób tak radykalny, że ta krótka, w gruncie rzeczy, epoka zmieniła postrzeganie seksualności.
I to globalnie. To, że dziś mamy Paradę Równości zamiast licznych programów leczenia z homoseksualizmu, jest w gruncie rzeczy konsekwencją tamtego radykalizmu i tamtej – seksualnej, a jakże – rewolucyjnej energii.
Jasne, potem przyszło AIDS i wszystko popsuło. Ale nie dajmy się zwariować. Wyzwolenie seksualne nie wymyśliło i nie sprowokowało epidemii, bo ta już rozwijała się w Afryce w najlepsze. W potocznym myśleniu często te rzeczy się jednak mieszają. Proszę, oto „natura” sama dowiodła, że tak się czynić nie godzi i wytłukła rozpustników. Odrodzony, współczesny ruch gejowski jest już lepszy, rozsądniejszy, wcale się tak mocno seksem nie przejmuje – tak lubimy to sobie wyobrażać, zwłaszcza w Polsce.
– Tak naprawdę, to czytając Pana książkę, zrobiło mi się szkoda dawnego ruchu gejowskiego – napisała do mnie świeżo po premierze Kto w Polsce ma HIV? pisarka Joanna Rudniańska. – Byli romantycznymi kontestatorami, a teraz chcą mieć śluby, dzieci, pranie i sprzątanie. Mój tata lubił porównywać małżeństwo do celibatu w kościele.
Coś w tym jest. Nie ma się co spierać, cała ta związkowo-partnerska batalia ma w sobie sporą dawkę solidnej konserwy. Co tu jest w centrum uwagi? Umowy, spadki i podatki. Wolność seksualna? To się nie nadaje na transparenty, poważni ludzie nie zajmują się głupotami. Chodzi o to, żeby kupić na kredyt kanapę i usiąść sobie na niej z mężem. Najlepiej ślubnym. Dałby Bóg, by ślub był kościelny, ale jakoś nie chce dać. No trudno, to niech już będzie ten cywilny.
Nie, żebym uważał kwestie uregulowania związków homoseksualnych za nieistotne. Ale na fali walki o tęczowe homorodziny usunięto w cień temat nadrzędny – prawo do kształtowania własnego życia seksualnego po swojemu, z poszanowaniem innych, ale jednak, powtórzę, po swojemu. Według własnych potrzeb. Toteż konserwatywne tony u mniejszości seksualnych wydają mi się czymś nieszczęsnym, a nawet – odpychającym.
Stajemy się grupą, której prawa należą się nie przez wzgląd na kwestie równościowe, lecz przez wzgląd na dopasowanie do obowiązującego wyobrażenia tzw. porządnego obywatela. Nie chodzi więc o żadną różnorodność, lecz o eleganckie wtopienie się w tło.
Jeśli geje kojarzeni są z wolnością seksualną, należy działać tak, by przestali się kojarzyć. Jeśli prezydent-elekt Duda mówi o potencjalnych gejach zatrudnionych w kancelarii jako „półgołych”, to wyprasza się półgołą Konarzewską. Parada mizdrzy się do prawicowców i robi świętoszkowate minki. Seks? To obszar ciemny, bliski zbrodni. My tu z dziećmi. My w sprawie adopcji i małżeństw. My nie zboczeni. Nie grzeszymy, panie Duda, może nas pan zatrudnić.
Kto nie dowierza, niech się uważnie przyjrzy wizerunkowi, jaki buduje Robert Biedroń. Oto porządny człowiek, co od lat ma tego samego chłopaka, a zagadnięty przez rozplotkowanego Pudelka o gejowskie życie seksualne przezornie odpowiada, że ma już prawie 40 lat i seksy mu nie w głowie. Niech się panie zapytają Janiszewskiego, ten pewnie wie coś więcej, skoro dwa lata temu w „Wyborczej” powiedział, że świat gejowski jest światem skupionym wokół seksu. Nie żebym miał do Biedronia większe pretensje. Taki pech bycia politykiem, że trzeba się mizdrzyć do mas. Ale litości, czy naprawdę Parada ma być pochodem przyszłych posłów i prezydentów Słupska? Czy naprawdę wszyscy musimy łatać dachy po prowincjonalnych szkołach podstawowych i dbać o respekt przyszłego elektoratu?
Oczywiście, że w tle chodzi o ten ciemny, mroczny obszar seksualnych praktyk, wobec którego lepiej zachować możliwie duży dystans. Nie jest to, rzecz jasna, czysto polski fenomen. Profesor Laura Kipnis z Northwestern University, opisuje coś bardzo podobnego w kulturze amerykańskiej, gdzie sprawy relacji seksualnych – szczególnie tych przelotnych – zaczynają się w społecznej świadomości coraz częściej krzyżować z traumą, nieszczęściem i głębokim nadużyciem. – Należę do tej szczęśliwej generacji, którą ukształtowały czasy zbyt krótkiego interregnum – po rewolucji seksualnej, ale przed AIDS, które zmieniło seks w scenę zbrodni, wypełnioną postaciami sprawców i ofiar – pisze o sobie, w tekście zatytułowanym, nomen-omen, Sexual Paranoia Strikes Academe. I dodaje: – Wówczas seks, nawet jeśli niezbyt udany lub okraszony uczuciowym zawodem, mieścił się w kategorii życiowych doświadczeń. Nie próbuję się wypierać własnego udziału w takich błędach, wypaczeniach czy zwykłych głupotach, ale były one dla mnie raczej żenadą, nie traumą.
Tak, wolność seksualna nie miewa się współcześnie najlepiej. Ostrzeliwuje się ją bodaj z każdej możliwej pozycji.
Jest niemoralna (choć nigdy nie wiadomo, względem którego z kilkunastu stanowisk etyki normatywnej), niehigieniczna (postęp medycyny w tym obszarze prawie nikogo nie cieszy), obciążona ryzykiem rozwoju uzależnień (o straszliwych skutkach porno- i seksoholizmu piszą już nawet całkiem poważne gazety) i dodatkowo traumatyzująca (jakbyśmy wszyscy byli podzieleni na bezbronne dzieci i pedofilów rekrutujących kolejne ofiary). Łatwo się od niej zdystansować. To się właściwie dzieje samo, a fakt, że Parada ten sposób myślenia podchwyciła, też wydarzył się, jak to mówią – „naturalnie”. Parada ma być przecież poważnym, politycznym marszem. Z zatwierdzonymi przez organizatorów hasłami. Z komitetem organizacyjnym złożonym z rozmaitych ważnych osobników. Z zasłużonymi działaczami, działaczkami i własną historią. Bez, tak zwanej, przesady. Bez prowokacji.
Znakiem firmowym ruchu LGBT od dziesięcioleci jest tęcza. Ponoć chodzi w nim o to, by pokazać doskonałe współgranie różnorodności. Wygląda jednak na to, że coraz mniej zabiegamy o to, żebyśmy się różnili, a coraz bardziej – żebyśmy się ujednolicili i dostroili do wyobrażeń tzw. normy. Z podstawówkowego podręcznika do plastyki zapamiętałem, że mieszanie różnorakich farb nieuchronnie prowadzi do szarości. Nie jest to barwa przyszłościowa, kojarzy się raczej z emerytalnym dostojeństwem. Stanem, w którym o żadne ekscesy się nie zabiega i akceptuje się własne przemijanie. Jeśli pod takim znakiem ma przebiegać zmiana, to ja już wolę iść spać. Z kim będę chciał.
**Dziennik Opinii nr 168/2015 (952)