Trudno o biografię pełną większych sprzeczności. Lechoń – homoseksualista wielbiony przez prawicę.
Samobójca pochowany w katolickim obrządku. Zwolennik rozwiązywania konfliktów międzynarodowych przez wojny, który trząsł się ze strachu, uciekając z Francji przed nadchodzącym frontem. Biedny emigrant zajmujący kilka mieszkań. Wielki patriota, który tylko szukał okazji, by wynieść się z Polski na dziesięciolecia. Snob, który nie umiał zachować się przy stole…
Naprawdę nazywał się Leszek Serafinowicz, urodził się 13 marca 1899 roku. Niewyobrażalnie szybko zadebiutował – jego pierwszy tomik, Na złotym polu, wyszedł, gdy miał trzynaście lat. Następny – Po różnych ścieżkach – rok później. Współtworzył słynny kabaret literacki Pod Picadorem i pismo „Pro Arte et Studio”. Na przełomie 1919 i 1920 roku obok Juliana Tuwima, Antoniego Słonimskiego, Kazimierza Wierzyńskiego i Jarosława Iwaszkiewicza był jednym z założycieli Skamandra, na pierwszym spotkaniu grupy wygłosił słowo wstępne. Tak Lechonia z tamtego okresu wspominał po latach Iwaszkiewicz: „Mówiąc swoje wiersze, przeobrażał się zupełnie. Stawał się piękny. A przecież znana była jego szpetota, powiększona jeszcze w początkowej epoce naszej znajomości przez dziwaczny i zaniedbany ubiór. Ojciec Lechonia był drobnym urzędnikiem, matka nauczycielką, żyli w bardzo trudnych warunkach materialnych”.
Lechoń od początku uchodził za postać tragiczną i ten wizerunek utrzymał się właściwie do dzisiaj. Na takim odczytaniu jego biografii zaważyły liczne okresy niemocy twórczej, problemy finansowe, kompleksy, kłopoty miłosne, a przede wszystkim częste depresje i pierwsza próba samobójcza już w 1921 roku. Po wielkim sukcesie swojego drugiego „dorosłego” tomu wierszy, Srebrnego i czarnego z 1924 roku, obezwładniony powodzeniem i legendą, zamilkł na długo. Nie radził sobie z ogromnymi oczekiwaniami. Nie pamięta się dziś o tym, ale przez jakiś czas uchodził za najwybitniejszego poetę współczesnego, potem jednego z dwóch najważniejszych, obok Tuwima.
Lata 1930–1939 spędził w Paryżu, gdzie pełnił obowiązki attaché kulturalnego polskiej ambasady. Wojna i klęska Francji spowodowały dalszą emigrację, przez Brazylię do Stanów Zjednoczonych. Tam pracował w radiu i jako redaktor kilku pism, wydał też kolejne zbiory wierszy.
Terapia w Nowym Jorku
Właśnie amerykański okres życia Lechonia jest najlepiej udokumentowany dzięki prowadzonemu przez niego dziennikowi, a także wydanej kilka lat temu obszernej korespondencji z Mieczysławem Grydzewskim, przyjacielem i redaktorem „Wiadomości Literackich”. Dziennik, pisany w ostatnim okresie emigracji poety (1949–1956), po raz pierwszy został opublikowany w Londynie w latach 1967–1973; w Polsce wyszedł na początku lat 90. Codzienne notowanie miało charakter terapeutyczny: autor opisuje kolejne wydarzenia, przemyślenia, dużo uwagi poświęca swojej niemocy twórczej i próbom jej przezwyciężenia.
Już na początku ostrzega, że nie będzie szczery, i dotrzymuje słowa – wszystko poddane jest tu starannej cenzurze.
O swoim homoseksualizmie Lechoń nie chciał, prawdopodobnie nie potrafił, a może też nie mógł pisać wprost, a jednak kwestia ta dominuje w zapiskach i nawet osobę niezorientowaną musi zdziwić tak częste wracanie do tematu. Jak zwykle najciekawsze okazuje się to, co ukryte, a nie wizerunek, który Lechoń próbuje tworzyć – wielkiego poety, którego życie zmusiło do wegetacji na obczyźnie, i konserwatysty zatroskanego kierunkiem, w którym podąża ludzkość. Stany Zjednoczone na tle świata wydają się mu „ostatnim ratunkiem dla białej rasy i kultury zachodniej”. „Im dłużej żyję, tym bardziej godzę się z myślą, że Ameryka jest jednak rajem na tej okropnej ziemi” (19 VII 1949), pisał do Grydzewskiego. Warto przypomnieć, że mowa o wyjątkowo restrykcyjnym okresie w historii Ameryki, przełomie lat 40. i 50., gdy zaczynał się czas maccartyzmu. Nawet najbardziej kontrowersyjne działania mają jednak poparcie Lechonia. Cztery miesiące przed wykonaniem wyroku śmierci na małżeństwie Rosenbergów zapisał: „Uważam legalne odbieranie życia za potworność. Skoro jednak ta kara istnieje, Rosenbergowie powinni umrzeć” (10 II 1953).
Jeżeli coś mu przeszkadza, to raczej próby emancypacyjne kolejnych grup, przede wszystkim kobiet. Dziennik pełen jest mizoginicznych uwag: „Kobiety mają instynkt tego, co jest dla nich dobre – jak zwierzęta. Jeśli pojawia się w towarzystwie kobieta piękniejsza od innych, tamte syczą jak węże i od razu łączą się ze sobą przeciw niej jak zagrożone pszczoły czy mrówki” (23 III 1953). Czasem zanotowana zostaje „złota myśl” w rodzaju: „Bij zawsze twoją żonę, nawet jeżeli nie wiesz dlaczego. Bo ona wie na pewno” (30 IV 1953). Podobnie rzecz się ma z czarnymi („Murzyni są dziećmi i jak dzieci – najlepszymi aktorami świata”); nawet widząc w autobusie cztery głuchonieme osoby rozmawiające na migi, poeta napisze zniesmaczony: „Bardzo dziwne widowisko zupełnej zgody na nieszczęście albo braku poczucia nieszczęścia” (8 V 1951).
Lechoń nic nie wspomina, że w ówczesnej Ameryce homoseksualiści są – podobnie jak komuniści – prześladowani, tropi raczej wszelkie próby emancypacyjne w Europie, przede wszystkim we Francji. Najbardziej krytykuje André Gide’a, którego Irena Krzywicka scharakteryzowała w 1936 roku jako „bóstwo intelektualistów, pisarzy, krytyków i pederastów”. Najwidoczniej bóstwo nie dla wszystkich. Tuż po śmierci Gide’a Lechoń notuje: „Wczoraj umarł André Gide. Już się wynoszą ostatni z pokolenia, które walczyło i zwyciężało, gdy byłem młody, które było legendą mej młodości. W tej chwili myślę o tej legendzie, którą Gide stworzył za swego życia i swoich pism, legendzie dziś słusznie dyskutowanej, ale w pewnym okresie potrzebnej i twórczej” (20 II 1951). Przy innej okazji nie zostawia na nim suchej nitki: „Prawie skończyłem to tomisko „La Nouvelle Revue Française” o Gidzie. Cóż za mizeria! Nic w tym człowieku nie ma bohaterskiego, niezwykłego, wspaniałomyślnego i nawet w tej jednej sprawie, dla której narażał się dla opinii – w sprawie jego gustów seksualnych – wszystko życiowo układa mu się, nic nie jest w stanie zakłócić niezmiennego spokoju życia. […] Kiedy złudzony najgłupszą propagandą pojechał do Rosji, chciał widzieć się ze Stalinem (opowiada o tym Guilloux), aby uzyskać ulgi dla pederastów. Oto hierarchia zagadnień tego człowieka” (14 I 1952). Po lekturze Dziennika złodzieja Geneta Lechoniowi najtrudniej przeboleć, że książka wyszła w prestiżowym francuskim wydawnictwie: „że coś podobnego wyszło u Gallimarda, że to jest dedykowane Sartre’owi, że Sartre i Cocteau opiekują się tym Genetem – jest to, mówiąc językiem brukowej prasy, największa woda, która spaść mogła na młyn bolszewików. […] Kult tego Geneta to jest kult Landru i Weidmanna, to naprawdę Sodoma i Gomora” (4 XI 1949).
Lechonia w gruncie rzeczy drażniło każde publiczne poruszenie tematu homoseksualizmu. W jednym z listów przeciwstawiał Prousta Gide’owi: „I pomyśleć, że Gide uchodził za największego moralistę w literaturze francuskiej. Ja Ci mówię, jaaaa Ci mówię, że to największy onanista. Proust właśnie dlatego, że był wielką ciocią, nie pisał o tym” (30 VIII 1950). A więc „prawdziwych” homoseksualistów rozpoznaje się po tym, że nie poruszają tego tematu. Jednocześnie może zadziwiać wyczucie Lechonia w sprawie stosunku do Żydów – niemal w tym samym czasie tłumaczył Grydzewskiemu, dlaczego tekst Aleksandra Korczyńskiego zamieszczony w „Wiadomościach” był antysemicki: „Od czasu Hitlera cała swoboda żartowania z Żydów skończyła się i dopiero wtedy, kiedy Izrael będzie miał potężną flotę i kolonie, ta rzecz zacznie inaczej wyglądać. Uważam [Adolfa] Rudnickiego za zdrajcę, skurwysyna i co chcesz więcej – wiem, że Berman, Minc etc. są przekleństwem Polski. Ale kiedyś Wittlin (bardzo to ciekawy egzemplarz) powiedział mi: «Ja chcę jednego, żeby kiedy ukradnę, nazwano mnie złodziejem, a nie parszywcem». Otóż Korczyński właśnie nazywa Rudnickiego «parszywcem», a to jest w jego ustach antysemityzm. I drogi Mieciu, nie zmienię zdania” (8 II 1950).
Najdroższe osoby
Kwestia żydowska nie nasuwa poecie analogii z homoseksualizmem, nie przychodzi mu też do głowy, że na liberalizacji obyczajowej sam by w dużej mierze skorzystał. W dzienniku trwający około piętnaście lat związek z Aubreyem Johnstonem zostaje ograniczony do określenia „najdroższa osoba”, które pozbawia nie tylko danych personalnych, ale odbiera też płeć, bo rodzaj żeński sugeruje kobietę: „«Najdroższa osoba». W takim dniu jak dzisiaj, kiedy robię rachunki ze wszystkimi i wszystkim, czuję dopiero, jak bardzo jest mi najdroższa, jak bardzo ją kocham. «Najdroższa, naprawdę najdroższa»” (16 V 1953). Albo: „Najdroższa osoba – ja tylko jeden mogę jej dać poczucie, że wszystko to, co ją obchodzi – obchodzi mnie również. To wielki skarb móc przełamać taką samotność. Wielki skarb i szczęście, od którego wciąż mnie coś odrywa” (13 VIII 1953). Opisy te pojawiają się w miarę regularnie, ale są bardzo niekonkretne. Na tyle niekonkretne, że jak donosił Grydzewski, były partner Lechonia – Juliusz Sakowski – przepisując wraz z żoną dziennik z rękopisu, sądził, że te wyznania są adresowane do niego.
Poeta miał dość sprecyzowane poglądy na temat monogamii. Na kartach dziennika zapisał: „Monogamia – płynie z wyrafinowanego smaku, który nie znosi mieszanek jak francuskie znawstwo win. Poligamiści – to barbarzyńcy amatorzy koktejli zawsze w końcu upici, przepici i chorzy na kiszki” (2 XII 1951). Wątpliwe jednak, żeby Lechoniowi dane było kiedyś doświadczyć dobrodziejstw monogamii, choćby seryjnej. W dzienniku oprócz „najdroższej osoby” intymną sferę życia reprezentują inne przygody seksualne: „Miałem dziś rano coś, co nazwałbym poetycznie «romansem», ale co należy rozumieć bardziej realistycznie. Było to, jeśli nie wbrew mej woli, to w każdym razie dla spełnienia woli innej” (20 I 1951). W takich przypadkach także nie ma mowy o konkretach czy nawet określeniu płci osób, z którymi się spotykał: „Miałem «romans», który mnie od paru dni omijał i po którym zostało miłe zmęczenie i postanowienie, aby jutro, mówiąc stylem praojców, służyć Apollinowi, nie Wenerze” (30 XII 1953).
Wiadomo, że poza Aubreyem i jednorazowymi przygodami Lechoń miał przynajmniej jeszcze jednego stałego partnera. Świadczą o tym zapisy w dzienniku: „Dzisiaj druga rocznica wydarzenia, które miało być przelotne i nieważne, a przeciągnęło się do dzisiejszej rocznicy i jeszcze może potrwać. […] Cała ta sprawa jest to miłostka, w której nie może być wielkich przeżyć ani w ogóle niczego serio” (12 V 1952). Wiele późniejszych wpisów potwierdza, że „najdroższa osoba” nie była jedyna: „Pierwszy telefon po powrocie do «najdroższej» osoby. Zawsze najdroższej i czasami zdaje mi się, że jeszcze wróci to, że i «jedynej»” (15 IV 1953). Jakby tego było mało, począwszy od marca 1955 roku pojawia się jeszcze ktoś, tym razem ukrywany pod określeniem Libra: „Tyś to, mała Libro, sprawiła, że nie wierzę, abym cokolwiek jeszcze napisał w życiu, że wszystko wydaje mi się małe, nudne i niewarte wysiłku – że żyję jak maszyna źle naoliwiona i bardzo skrzypiąca” (14 IV 1955). Nieco światła na związki Lechonia, ale tylko dwa, rzuca list Kazimierza Wierzyńskiego do Grydzewskiego, napisany osiem dni po samobójczym skoku poety z dwunastego piętra hotelu Henry Hudson. Okazuje się, że nawet najbliższy przyjaciel Lechonia był w niewielkim stopniu wtajemniczony w jego życie osobiste: „Tłem istotnym był niewątpliwie homoseksualizm. Leszek miał dwu przyjaciół. Jednego od dziesięciu lat, drugiego od niedawna. Aubrey – ten starszy – pojechał do Europy, gdzie mieli się obaj spotkać. Była to z pewnością nieszczęśliwa okoliczność, bo Aubrey mógłby mu pomóc. Leszek mówił, że Aubrey jest dla niego jak syn, że zrobił z niego człowieka jak Pigmalion – ale co mi z syna, powiedział do mnie raz, muszę mieć kogoś dla zmysłów. Aubrey’ego znałem i nie lubiłem go, bywał u nas na prośbę Leszka, kto był ten drugi, nie wiem, co do tego mam jak najgorsze przypuszczenia, o których nie będę Ci pisał. W każdym razie tu jest źródło niewiarygodnych zabiegów pieniężnych Leszka” (16 VI 1956).
Powrót do polskiego piekiełka
Po śmierci Lechoń znów zaczął być wydawany w Polsce. Przez pięćdziesiąt lat opublikowano kilkadziesiąt zbiorów wierszy, w wydaniach książkowych ukazały się jego artykuły i recenzje, nieukończona powieść Bal u senatora, fragmenty dramatyczne, niektóre listy. Sprowadzono do Polski szczątki poety – 11 maja 1991 roku odbył się jego drugi pogrzeb. Za pierwszym razem był pewien problem z katolickim pochówkiem ze względu na samobójstwo Lechonia, choć także wówczas pozory zostały zachowane: „ksiądz Tyczkowski wszystko jakoś załatwił”, pisała Joanna Siedlecka. Tym razem żadnych trudności nie było.
Szybko do twórczości i życiorysu Lechonia zaczęły odwoływać się środowiska konserwatywne, czasem w sposób zaskakujący. W 2001 roku Cezary Michalski na łamach „Życia” podtrzymał dawną legendę, pisząc z uznaniem, że samobójstwo poety było wynikiem protestu przeciwko systemowi komunistycznemu. Pomysł sprostował w swym felietonie Ryszard Marek Groński. Wtedy w „Gazecie Polskiej” odezwał się Rafał Ziemkiewicz. Nie próbował już bronić tezy Michalskiego, zaprotestował przeciwko twierdzeniu, że Lechoń był gejem: „Otóż nie był. Nigdy się ze swą skłonnością nie obnosił, nie czynił z niej sensu życia i nigdy go nie widziano wypinającego zadek na paradzie «gejowskiej dumy». Był homoseksualistą, owszem, ale między homoseksualistą a gejem jest taka sama różnica, co między kobietą a dziwką. Nie obrażaj pan wielkiego poety”.
Trudno polemizować na poziomie wyznaczonym przez Ziemkiewicza, warto jednak zatrzymać się przy stwierdzeniu, że Lechoń „ze swą skłonnością się nie obnosił”. Także Joanna Siedlecka pisała: „nie afiszował się ze swoimi skłonnościami”. Cóż to właściwie może znaczyć w kontekście biografii poety? „Afiszowanie” i „obnoszenie się” z homoseksualizmem to zwroty pojawiające się we współczesnej publicystyce niechętnej emancypacji mniejszości seksualnych, nijak mają się jednak do sytuacji w międzywojniu. Użycie ich sugeruje, że według Siedleckiej i Ziemkiewicza byli wtedy jacyś homoseksualiści, którzy się „afiszowali”, czyli nie ukrywali. W rzeczywistości jednak w ten czy inny sposób nienormatywną orientację seksualną ukrywali wszyscy. Pytanie brzmieć więc powinno: czy Lechoń ukrywał się bardziej niż inni? Odpowiedź brzmi: nie, wręcz przeciwnie.
W literackim środowisku międzywojnia był obok Iwaszkiewicza najbardziej jawnym homoseksualistą.
Wówczas oznaczało to głównie tyle, że się o nim „wiedziało”. Poświadcza to zapis w Dziennikach Marii Dąbrowskiej: „Wieczorem na Sylwestrze byłam u Kaziów Wierzyńskich. Byli Lechoń, Szererowie, Breiterowie, Czarski, jakiś młody Sakowski (Seidenbeutel) z twarzyczką piccola z restauracji, przyjaciel Lechonia, jak mówią ludzie znacząco” (1 I 1928). Natomiast Anna Iwaszkiewicz pisała o nim: „ten człowiek obnosi się [!] wiecznie z jakimś chłopakiem” (26 III 1924). Zapis u Iwaszkiewiczowej jest znaczący; wygląda na to, że strategią Lechonia w komunikowaniu własnego homoseksualizmu była wówczas przesada, która sprawiała, że mało kto brał to na poważnie. Jednym z takich niedowiarków był Roman Jasiński: „Skoro mówię o Sakowskim, to zajmując się plotkami, wspomnieć tu muszę, że był on jednym z ówczesnych kolejnych obiektów swoistej adoracji Lechonia, który, jak fałszywie wtedy sądziłem, zgrywał się na pederastię, do której przecie potem naprawdę i wyraźnie doszlusował. Co do mnie, to znając snobizm Leszka, sądziłem wówczas, że stwarza on te efektowne pozory, by upodobnić się do Prousta czy Gide’a, których nazwiska były wówczas na ustach wszystkich miłośników nowej literatury. Pamiętając jego narzeczeństwo z Wandą Serkowską, a też liczne przyjaźnie z ładnymi aktorkami, nie przypuszczałem w swej naiwności, by to wszystko było na serio. Szczególnie że robił to ostentacyjnie, zadowolony, gdy zwracano uwagę na jego afiszowanie się w towarzystwie młodych ludzi”.
Byli jednak i tacy, przy których Lechoń nie był ostentacyjnie homoseksualny. Tak w rozmowie z Maciejem Nowakiem wspominała poetę aktorka Maria Malicka: „A cóż to był za komik, nie z tej ziemi, on był komiczny mimo woli. Nie w takim sensie, jak powiedzmy [Ludwik] Sempoliński. To był taki sentymentalny komik, można było pękać ze śmiechu, jak on jakiś kawał powiedział… uroczy chłopak, a brzydal nie z tej planety. Na początku myślałem, że on taki zapiekły stary kawaler. Wierzyłam, że w końcu mu się spodoba jakaś młoda dziewczyna. Marysi Ordyńskiej dogadywał czasem… No, ale ja się wtedy jeszcze nie bardzo orientowałam w tych sprawach. Ciężko naiwna byłam”.
Odebrany głos
Lechoń był jednym z niewielu homoseksualistów, którzy nie zdecydowali się na małżeństwo, co było wówczas raczej wyjątkiem niż regułą. Oczywiście łączono go z kobietami. Jedną z takich przygód wspominał po latach w dzienniku: „Kiedyś w Paryżu Kazio Wierzyński namawiał mnie bardzo uporczywie na małżeństwo z Bronką Juchniewiczówną. Gdym mu tłumaczył złe strony tego pomysłu, wykrzyknął: «No więc w najgorszym razie będzie tak zwana tragedia»” (4 IX 1952). Sam Lechoń na najważniejszą kreował młodzieńczą miłość do Wandy Serkowskiej, siostry gimnazjalnego kolegi. Z czasem utarło się nawet przekonanie, że Wanda była narzeczoną poety, co dopiero po latach sprostował jej syn Jacek Tomaszewski w liście do redakcji „Życia Warszawy” wymownie zatytułowanym Jan Lechoń nie był zaręczony z Wandą Serkowską. Ale ich nazwiska musiały być łączone, skoro to „narzeczeństwo” pamiętają liczni znajomi, choćby Jasiński: „Narzeczeństwo Leszka nie trwało jednak długo. Doszło niebawem do zerwania. I myślę, że dobrze się stało, gdyż Lechoń na męża nie bardzo się nadawał, panna zaś, hoża i bardzo normalna, potrzebowała zupełnie innego typu małżonka. Niebawem też wyszła za mąż”.
Przez lata życie prywatne Lechonia było obiektem plotek i domysłów, ale kwestia homoseksualizmu wprost została wyartykułowana dopiero w 1984 roku przez Henryka Szletyńskiego w „Życiu Literackim”. Autor w stylistyce bliskiej literaturze brukowej wyjaśniał tajemnicę śmierci poety, redukując jego dramat do zazdrości o młodego kochanka, który nad jego towarzystwo przedkładał „płeć niewieścią”. Podobne teksty mogły ukazywać się tylko na skutek wieloletniej zmowy milczenia na temat homoseksualizmu Lechonia i braku biografii, która byłaby punktem wyjścia do dalszych badań. Wychodziły za to inne książki, które umacniały mit tragicznego twórcy, na przykład Jan Lechoń jako redaktor i publicysta w okresie nowojorskim Stanisława J. Kowalskiego, wydana przez Katolicki Uniwersytet Lubelski, czy zbiór wspomnień poety Portrety ludzi i zdarzeń w opracowaniu Pawła Kądzieli, który wyszedł w Bibliotece „Więzi”.
Sytuacja zmieniła się na lepsze dopiero wraz z badaniami Beaty Dorosz opracowującej Księgę gości Jana Lechonia i korespondencję z Grydzewskim, autorki książki Lechoń i Tuwim – dzieje trudnej przyjaźni. W tekście Nowojorskie tajemnice życia i śmierci Jana Lechonia relacjonowała trud zdobywania podstawowych informacji: okazało się, że oczywisty nie był nawet nowojorski adres Lechonia. Badaczka odkryła m.in., że poeta przez pewien czas miał dwa mieszkania, z których drugie być może spełniało rolę garsoniery albo było wynajmowane dla Aubreya Johnstona. Historia Johnstona jest zresztą dramatyczna, był bowiem właśnie w podróży po Europie, gdy poeta wyskoczył z okna nowojorskiego wieżowca; nieświadomy tej śmierci jeszcze przez przeszło dwa miesiące wysyłał mu listy.
O samym Johnstonie też wiadomo niewiele: „Próby odszukania go wydają mi się dziś problemem tyleż karkołomnym, co zupełnie niezrozumiałym. Aubrey nie był bowiem postacią nieznaną polskim przyjaciołom Lechonia, razem z nimi jeszcze kilkakrotnie podpisał się w Księdze gości – raz nawet żartobliwie spolszczając formę swojego nazwiska na Johnston-ski. Ale też polskie otoczenie Lechonia zachowuje na jego temat wyjątkową powściągliwość lub znamienne wręcz milczenie” – pisała Dorosz. W dokumentach Lechonia zachowało się zdjęcie (najpóźniej z pierwszej połowy 1945 roku), na którym przy stoliku restauracyjnym obok poety i Johnstona siedzi Janina Czermańska. Także ona odmówiła biografce informacji na temat Aubreya: „W rozmowie telefonicznej ze mną w kwietniu 1998 – jakkolwiek z całym przekonaniem twierdziła, że Aubrey żyje, a ona sama jest w posiadaniu jego adresu – nie zechciała go udostępnić, powołując się na uzasadnienia natury bardzo osobistej, i kategorycznie odmówiła jakichkolwiek dalszych rozmów na ten temat”. Szybko okazało się, że na spotkanie jest za późno, Aubrey Johnston zmarł w 2003 roku.
W czarnym płaszczu
Lechonia łatwo zaklasyfikować jako zwykłego hipokrytę, który co innego mówił, a co innego robił. Świadczy o tym wiele wspomnień. Aleksander Janta-Połczyński pisał: „Kto go znał z bliska w Paryżu na początku wojny, pamięta, jak wymyślną i zapobiegliwą argumentacją sztukował i podtrzymywał swoją rację niepójścia do wojska, tak jakby w sumieniu swoim potrzebował wyjaśnień czy też usprawiedliwień swojej fizycznej trwogi przed konfrontacją z wymaganiami tego rodzaju służby”. Ten sam Janta wspominał końcowy okres życia poety: „W ostatnich latach chodził w czarnym kapeluszu i czarnym palcie z białym szalem, żałobny, uroczysty i jak ptak posępny, upozowany zresztą nie tylko strojem, ale sercem na romantycznego poetę, którym był w najbardziej żywym i z współczesnością związanym znaczeniu”.
Paradoksem biografii Lechonia jest, że to z powodu homoseksualizmu, a nie słynnego antykomunizmu, cierpiał rzeczywiste represje.
Do amerykańskiej administracji złożono bowiem donos dotyczący jego życia prywatnego, który spowodował trudności związane z otrzymaniem obywatelstwa i był jedną z przyczyn samobójstwa. Poeta miał więc szansę stworzyć tożsamość homoseksualną, podobnie jak w przypadku zachodnich twórców, opartą na represji i dyskryminacji. Nie zrobił tego. Jednak bardziej niż ofiarą braku akceptacji swojej orientacji seksualnej był więźniem wyobrażeń na temat tego, co wielkie i szlachetne, oraz swojej w tym roli. Zauważały to osoby, które go poznały: „Zawsze był mi niesympatyczny ten Lechoń, przez gatunek przejęcia się sobą i tylko sobą, i przez siebie. Wszystko odnosiło się zawsze u niego nie tylko do siebie, ale nawet śledzenia, jak też to on w danej roli wygląda” (18 I 1962), pisał w dzienniku Zygmunt Mycielski.
Lechoń nigdy nie zdobył się na analizę kwestii, które go jednocześnie bardzo interesowały. Oto niewielka próbka z dziennika: „Mickiewicz i żona wariatka, Krasiński i żona niekochana, i Delfina, Słowacki – załgany zupełnie na ten temat – przepraszam, ale chyba onanista, jeżeli nie nieświadomy pederasta, Chopin – za słaby na George Sand i niezdolny zatrzymać innej kobiety. Wyspiański – ożeniony z rezygnacji z prostą kuchtą” (14 II 1952). Niemożność wykorzystania tych informacji nawet w twórczości publicystycznej wracała rykoszetem w życiu prywatnym. Osobne studium należałoby poświęcić Lechoniowi jako osobie nie tylko zainteresowanej życiem prywatnym innych, ale wręcz od plotek uzależnionej. W listach do Grydzewskiego jak refren powtarzają się pytania, „czy są jakieś plotki”, a czasem żale na to, co otrzymał: „bez żadnych szczegółów, a poza tym liczę na coś bardziej smakowitego”. Kolejni znajomi Lechonia zapamiętali go właśnie jako namiętnego plotkarza: „Miał szczególny dar: najzwyklejszy postępek ludzki czy sytuację umiał zawsze zinterpretować w jakiś odrażający sposób, plącząc prawdę i zmyślenie w bardzo zawiły, a zawsze brudny i oślizgły węzeł” – wspominała Irena Krzywicka. Po latach dodawała: „Niezmiernie inteligentny, dowcipny i złośliwy, namiętny plotkarz, nie uchylający się dla efektu od oczerniania najbliższych nawet przyjaciół”. Podobny ton pojawia się u Jarosława Iwaszkiewicza, gdy pisze o Władysławie Kościelskim: „Leszek opowiadał o nim okropne rzeczy pod względem erotycznym. Ale o kim Leszek świństw nie mówił?”. Innym razem donosi żonie: „Leszek czyha na każde moje słowo, aby zrobić z tego jakąś plotę (24 I 1927). Także w swoich zapiskach Lechoń chętnie notował usłyszane anegdoty: „Zosia Kochańska była na jakimś coctailu, na którym zjawiła się też Christine Jorgensen [1], czyli dawny «private» George Jorgensen, przerobiony w Kopenhadze na kobietę. Owa tedy Christine jest podobno z wyglądu bardzo atrakcyjną i niepodejrzaną kobietą. Ale kiedy przedstawiono jej Osberta Sitwella, z różanych ustek odezwał się nagle niski baryton: «How do you do»” (27 III 1953).
Jednocześnie poeta był bez przerwy ograniczony tym, co można wyartykułować. Gdy Grydzewski napisał, że niektóre dzieła Mickiewicza czyta z zażenowaniem, Lechoń komentował na bieżąco w dzienniku: „List od Grydzewskiego, który mnie zdenerwował na parę godzin. Nawet w prywatnym liście nie można pisać, że czyta się Księgi narodu i pielgrzymstwa oraz Improwizację z zażenowaniem” (9 VI 1952). Już współcześni mieli świadomość, że wyobrażenie siebie jako wielkiego poety, któremu o pewnych rzeczach nie wypada mówić, staje się w przypadku Lechonia nieznośne. Nie do zniesienia także dla niego samego, skoro z dziennika wylewają się wprost nieprzebrane potoki żółci. Ze starych znajomych Lechoń przychylnie wypowiada się tylko o nieżyjącym Boyu-Żeleńskim. Eufemizmem jest stwierdzenie, że dla reszty nie ma ciepłych słów. Iwaszkiewicz to idiota, Jastrun – grafoman, Broniewski – zapity, Nałkowska – bez cienia oryginalności. Nie ma dobrego zdania o Krzywickiej, Czapskim, Terleckim. Nawet George Sand to potworne babsko wściekłe na macicę (4 V 1952), a Eleonora Roosevelt – podszyta bolszewizmem baba zarabiająca na demokracji i humanitaryzmie (7 III 1952). W listach do Grydzewskiego Czesława Miłosza konsekwentnie określa jako „gówno psie” albo „małe gówno, z którego za 20 lat najmniejszego smrodu nie będzie” (8 III 1952).
Ciotka boska częstochowska
Kiedy w latach 50. do Polski dotarły numery „Wiadomości” z fragmentami dziennika, wzbudziły zrozumiałe zainteresowanie. Jerzy Andrzejewski zapisał wówczas: „Czytając te dobrze ułożone zdania, inteligentne i dość błahe, nie mogę się tym wszystkim zbytnio przejąć, wciąż myśląc o powiedzonku Jarosława [Iwaszkiewicza] w związku z Lechoniem. «Ciotka boska częstochowska» [2] – powiedział niedawno Jarosław zadowolony z tego dowcipu, zresztą rzeczywiście bardzo zabawnego. Biedny Lechoń! O ileż byłby ciekawszy, gdyby był szczery i prawdziwy” (10 XII 1957). Trudno się z tym nie zgodzić, choć trzeba zastrzec, że czasem Lechoń potrafił być też uroczy. Choćby zapisując anegdotkę taką jak ta: „Matka mówi do pięcioletniego synka: «Czemuś wyszedł na drogę?». «Piesek mnie namówił». Matka wychodzi, wraca i konstatuje: «Piesek mówi, że cię nie namawiał». «Piesek kłamie»”.
Jest to fragment drugiego, poprawionego i poszerzonego wydania Homobiografii Krzysztofa Tomasika, które już w księgarniach.
[1] Christine Jorgensen (1926–1989) – Amerykanka duńskiego pochodzenia, która na początku lat 50. była pierwszą osobą publicznie opowiadającą o przejściu operacji korekty płci.
[2] Parafraza tytułu jednego z najsłynniejszych wierszy Lechonia: Matka Boska Częstochowska.
***
Najważniejsze nazwiska polskiej kultury pokazane z nieznanej strony, która ma niewiele wspólnego z opowieścią znaną ze szkoły. Nie na postumencie, ale prywatnie, z uwzględnieniem ludzkich dylematów.
Nowe wydanie Homobiografii przynosi uzupełnienie życiorysów, ale także prezentację kolejnych postaci. Całość to opowieść o środowisku literackim w czasach, gdy homoseksualizm był tabu.