Na zakończenie pogrzebu nad grobem Haniego miano wypuścić stadko białych gołębi. Wzleciały w powietrze, kiedy padły strzały.
To miał być największy pogrzeb w Afryce Południowej, odkąd pochowano niepokornego Steve’a Biko. Biko nauczał, że czarni wyzwolą się spod rządów białych dopiero wtedy, gdy zrozumieją, że nie są od nich gorsi, a kolor ich skóry będzie dla nich powodem do dumy, a nie wstydliwym piętnem barbarzyństwa. „Wpierw musimy wyrzucić z siebie niewolnika. Będziesz niewolnikiem, dopóki nie zrozumiesz, że jesteś niewolnikiem, nikt inny cię od tego nie uwolni – mówił. – Czarni nie zaznają prawdziwej wolności, jeśli przyjmą ją od białych, zamiast ją sobie wywalczyć”.
Podczas kolejnego aresztowania i przesłuchania został zatłuczony na śmierć przez białych policjantów. Jego śmierć ściągnęła na Afrykę Południową potępienie, a na czarnych przedmieściach wywołała uliczne powstanie, które już nigdy nie wygasło.
Pogrzebowa uroczystość na stadionie opóźniała się, czekano na dostojnych gości. Zapowiedzieli się zagraniczni ambasadorowie, z Zambii przyjechał tamtejszy patriarcha, były prezydent Kenneth Kaunda, z dalekiej Ameryki przybył największy z pięściarskich mistrzów Muhammad Ali. Wypełniony po brzegi stutysięczny stadion kipiał gniewem i pragnieniem odwetu. Zgromadzeni na trybunach śpiewali rewolucyjne pieśni o walce, męczeństwie i zwycięstwie. Nie sprawiali wrażenia ludzi, którzy chcą słuchać kazań o pojednaniu i wybaczeniu.
Wokół położonego na wzgórzu stadionu od rana trwały zamieszki. Na wiaduktach nad autostradą N1 wiodącą do Johannesburga, a także na zjazdach prowadzących do Soweto płonęło kilka żółtych policyjnych furgonetek. Jasnym ogniem płonęły baraki na obrzeżach czarnego przedmieścia. Na rogatkach Soweto czarni demonstranci przegrodzili jezdnię podpalonymi oponami. Lepki, smolisty dym wzbijał się nad stadionem, tworząc mroczną, groźną chmurę.
Z tego dnia zostały mi w pamięci pojedyncze, oderwane obrazy. Wczesny ranek, kawalkada policyjnych wozów zbliża się od strony miasta, słońce bije w szyby, oślepiając kierowców. Pierwsze auta wjeżdżają pod wiadukt, a wtedy z góry lecą kamienie i butelki z benzyną. Jakiś mężczyzna w dżinsach i czarnym podkoszulku wychyla się zza filaru i ciska butelkę.
Przy drodze na stadion stoją opancerzone pojazdy z okratowanymi oknami, wyposażone w armatki wodne i wyrzutnie granatów z gazem łzawiącym. Przy jednym z pojazdów policjanci opatrują rannego kolegę. Spod bandaża na rozbitej skroni na policzek, ucho i szyję spływa krew.
– Nie ruszaj się! – krzyczy jeden z nich, gdy na suchy trzask karabinowych strzałów ranny policjant podrywa głowę. – Nie ruszaj się. Mówię!
Na skrzyżowaniu niedaleko stadionu ukryci za opancerzonymi wozami policjanci strzelają do sporej grupy czarnych próbujących przebiec przez pole porośnięte wysoką pożółkłą trawą. Policjanci mierzą do zgiętych wpół uciekających ludzi, którzy na dźwięk strzałów padają na ziemię. Gdy palba cichnie, podnoszą się i ostrożnie wycofują na płonącą barykadę przy wjeździe do Soweto. Po chwili ruszają ponownie. Chłopak w kraciastej kolorowej koszuli wymachuje maczetą w szaleńczym bojowym tańcu, a ostrze maczety połyskuje w słońcu.
Wiedziałem, że zbyt długo kręcę się wokół stadionu, niepotrzebnie skupiam się na zamieszkach, migawkach z bitwy. Powinienem już być na trybunach, czekać na wjazd Mandeli. Zerkałem na zegarek, nasłuchiwałem odgłosów świadczących o tym, że wydarzenie, z którego powodu przyjechałem, już się rozpoczęło, że dzieje się z dala ode mnie. Nie mogłem się jednak oderwać od tego, co się działo wokół mnie. „Jeszcze minuta – powtarzałem w myślach. – Jeszcze tylko minuta i biegnę na stadion, ostatnia minuta i idę”.
Rozruchy wokół stadionu trwały w najlepsze, gdy ubrani w piaskowe mundury dawni partyzanci wnieśli na piłkarską murawę trumnę z ciałem Haniego, przykrytą powstańczym sztandarem. Zdawało się, że nic nie powstrzyma mścicieli, a kondukt pogrzebowy, zanim ze stadionu dotrze na odległy o kilkanaście kilometrów cmentarz, zniszczy na swej drodze wszystko, co białe.
Stadionowymi trybunami wstrząsnął ryk tysięcy gardeł. Ludzie poderwali się z miejsc. Na rdzawą bieżnię owijającą zielone boisko białym samochodem wjechał Nelson Mandela. Zbliżała się chwila, gdy po raz pierwszy miałem go zobaczyć na własne oczy. Wiedziałem, że nastąpi, szykowałem się na nią i cieszyłem. Przyjechałem na stadion wystarczająco wcześnie, by niczego nie przegapić.
A jednak się spóźniłem, zmitrężyłem czas na rozmowach z rannym policjantem i przyglądaniu się zamieszkom wokół stadionu. Kiedy zdyszany wbiegłem na boisko, samochód z Mandelą minął już ostatni łuk bieżni i zbliżał się do podium wzniesionego za jedną z piłkarskich bramek i ocienionego białą markizą.
Wraz ze spóźnionymi jak ja fotoreporterami pobiegłem przez murawę za otwartym samochodem, z którego Mandela dostojnie pozdrawiał trybuny, jak król przyjmujący pokłony poddanych. Może dlatego, że stał w jadącym powoli samochodzie, wydał mi się wyższy, potężniejszy i młodszy. Samochód dowiózł go pod podium. Mandela wspiął się na nie sztywnym krokiem. Zanim podszedł do mównicy, na scenę wyskoczył ibongi odziany w szatę ze skór i wymachujący włócznią. Chwycił mikrofon i jak herold zapowiadający nadejście władcy wykrzykiwał pochwały pod jego adresem.
Mandela, dobrotliwie uśmiechnięty, cierpliwie przyjmował hołdy. Gdy podszedł do mównicy i włożył okulary, stadion zamarł w ciszy.
– Amandla! – zawołał chrapliwym głosem do mikrofonu.
– Ngawethu! – zawył tłum, wpadając w zachwyt na dźwięk bojowego zawołania.
Ale z każdym słowem Mandeli animusz tłumu gasł, a podniosły, wojowniczy nastrój gdzieś się ulatniał. Mandela czytał przemowę, nie mówił z pamięci. Z rzadka tylko zawieszał głos i podnosił wzrok znad rozłożonych na pulpicie kartek. Zerkał wtedy na trybuny znad okularów jak srogi belfer karcący spojrzeniem niesfornych uczniaków. Nie wyglądał na ludowego bohatera, bożyszcze tłumów, wojownika, rewolucjonistę ani supermana, a wypowiadane przez niego słowa o walce i zwycięstwie, a nawet samo zawołanie „amandla!” brzmiało jakoś teatralnie, sztucznie.
Wzniósł pięść na znak walki i zwycięstwa, lecz brakowało w tym geście ognia, bojowości, wiary. Nikogo nie porywał, nikt już nie zrywał się na równe nogi, żeby wiwatować na jego cześć.
W końcu zobaczyłem go na własne oczy, ale słuchając, jak przemawia, poczułem mdławy smak rozczarowania. A może sam sobie byłem winny, bo przegapiając właściwą chwilę, popsułem jej wyjątkowość i znaczenie?
Mandela mówił długo i rozwlekle. Za długo. No i mówił o pojednaniu, a tego zebrani na pogrzebowej uroczystości słuchać nie chcieli. Odczytywał przemówienie z kartek, by niczego nie pominąć, nie wypowiedzieć ani jednego niewłaściwego słowa.
Bo nie była to mowa pogrzebowa skierowana do pogrążonych w bólu i gniewie żałobników, lecz przesłanie do białego rządu, lista żądań, warunków i ostatnich przestróg. Słowa słuszne, wyważone i mądre, lecz dla większości ludzi na trybunach niezrozumiałe, wypowiedziane w nieodpowiednim miejscu i czasie. Chcieli, by mówił o ich krzywdzie, o walce i zwycięstwie, by dał im pociechę, nadzieję. Woleli, by groził ich prześladowcom, a nie wzywał ich do opamiętania i zgody. Mandela zaś, zamiast natchnąć ich swoją siłą, skarżył się, że biały prezydent go zwodzi, przeciąga w nieskończoność rozmowy o przekazaniu władzy. Za dnia układa się, mówi o pokoju i zgodzie, a po zmroku posyła na czarne przedmieścia szwadrony śmierci, by tam zabijały, prowokowały zamieszki i bratobójcze wojny, które podważą zaufanie do ruchu wyzwoleńczego, zasieją zwątpienie, czy bohaterowie poradzą sobie z rządzeniem krajem.
W mowie pogrzebowej zażądał od białego prezydenta, by bez dalszej zwłoki wyznaczył termin wyborów, w których głos czarnoskórych miał się liczyć tak samo jak głos białych. I żeby jeszcze przed wyborami biali podzielili się władzą, wzięli do rządu przywódców ruchu wyzwoleńczego.
I mówił jak król, używając trzeciej osoby liczby mnogiej: „Nie podoba nam się…, naszym zdaniem…, uważamy…, ostrzegamy…”. W niczym nie przypominał niezłomnego wojownika idącego od zwycięstwa do zwycięstwa; przypominał człowieka starego, zmęczonego i udręczonego. Przegranego. Cóż bowiem miał wspólnego z młodymi palącymi szkoły w czarnych miastach, rzucającymi kamieniami w policjantów, linczującymi na ulicach braci, którzy zdradzili i przeszli na służbę białego rządu? To była ich rewolucja, ich wojna, to oni cierpieli, domagając się wolności dla siebie i dla niego. A teraz, kiedy ją odzyskał, oczekiwali od niego cudów.
Tak długi pobyt w więzieniu sprawił, że stał się postacią niemal nierzeczywistą, legendą, i teraz każdy rościł sobie prawo, by odczytywać ją po swojemu. Biali widzieli w nim odpowiedzialnego partnera, gwaranta, że jeśli pójdą na ustępstwa, nie skończą na szubienicy albo przed trybunałem. Bogaci wierzyli, że niczego ich nie pozbawi, biedacy – że odmieni ich los, wynagrodzi krzywdy. Ci zaś, którzy przyszli na urządzany na stadionie pogrzeb, chcieli widzieć w nim swojego przywódcę, nieomylnego i dzielnego, wyśnionego, za którego sprawą wszystko się zmieni.
Na wiecu w Katlehongu krzyczał: „Zabijając, nie zaprowadzicie pokoju! Co się z wami stało! Chcecie walczyć? Chcecie karabinów? Idźcie do wojska! Ale najpierw pokończcie szkoły! Bez matury nie będziecie oficerami!”. Przed kolejnym wiecem, w Sebokengu, na pulpicie mównicy ktoś przybił gwoździem kartkę: „Nie mów o pokoju, panie Mandela. Jużeśmy się o tym nasłuchali. Prosimy, tylko nie o pokoju. Lepiej daj nam broń”. Uważali, że wygrali, on sam był dla nich dowodem zwycięstwa. Teraz spodziewali się nagrody, łupów. Ale czy naprawdę wygrali?
Ludzie na stadionie słuchali go z rozdrażnieniem, nieuważnie. Kiedy wspomniał o kondolencjach od białego prezydenta, trybuny odpowiedziały gwizdami i buczeniem. Dopiero arcybiskup Desmond Tutu zaczarował i odmienił wzburzone trybuny. Nikt tak jak on nie potrafił uwodzić słowem, porywać tłumów, wprawiać niemal w hipnozę. Sto tysięcy wołało z nim: „Będziemy wolni! Będziemy wolni!”. Kiedy spostrzegł, że ludzie słuchają go i zrobią, co im powie, zawołał: „Nikt nas nie powstrzyma w naszym marszu po wolność! Bóg jest po naszej stronie!”.
W południe kondukt żałobny ruszył ze stadionu na cmentarz. Tam również doszło do rozruchów. Pandemonium nastąpiło, gdy podczas składania trumny do grobu podwładni Haniego z partyzanckiego wojska postanowili oddać salwę honorową. Na odgłos wystrzałów na cmentarzu wybuchła chaotyczna kanonada. Strzelali zdezorientowani policjanci, ale także żałobnicy, bo wielu z nich przyszło z bronią. Jedni chowali się za nagrobkami, inni pędzili na oślep przed siebie, tratując mogiły. „Przerwać ogień! Rozkazuję przerwać ogień!” – wołał przez megafon Tokyo Sexwale, przyjaciel Haniego i jeden z najważniejszych czarnoskórych przywódców.
Na zakończenie pogrzebu nad grobem Haniego miano wypuścić stadko białych gołębi. Wzleciały w powietrze, kiedy padły strzały. Jeden z przerażonych ptaków sfrunął na wieko opuszczonej do mogiły trumny.
Uznano to za dobrą wróżbę.
Jest to fragment najnowszej książki Wojciecha Jagielskiego „Trębacz z Tembisy. Droga do Mandeli” (Znak 2013). Premiera 24 października.