Nawet gdyby postulaty Montiego zostały zrealizowane, a wyrzeczenia słabszych faktycznie nagrodzone, i tak nie powstrzyma to najgłębszego kryzysu UE w jej historii.
Obecnego premiera Włoch europejskie elity pokochały od pierwszego wejrzenia. Budzi szacunek nie tylko na tle swego żałosnego poprzednika – wygląda na profesjonalnego ekonomistę, męża stanu gotowego iść pod prąd dominującej opinii, a do tego polityka skutecznego, zdolnego forsować własne pomysły i na forum publicznym, i w zakulisowych rozgrywkach. Wielu ekspertów i publicystów z nadzieją wskazuje na niego jako tego, który stworzy kompromisowy „złoty środek” pomiędzy nadmiernym purytanizmem fiskalnym Niemiec a nonszalancją zadłużonych po uszy krajów europejskiego Południa.
Sam Mario Monti chce obalić stereotyp niesfornych południowców: głosi przywiązanie do niemieckiego ideału dyscypliny budżetowej, podkreśla konsekwencję w przeprowadzaniu „trudnych reform” i wskazuje na „niesprawiedliwość” wysokich odsetek, jakie zmuszony jest płacić jego kraj za swoje obligacje. Za wyrzeczenia należy się solidarność – tak można w skrócie ująć jego przesłanie. Walcząc o wykup włoskich obligacji w ramach Europejskiego Mechanizmu Finansowego – wstępnie zaakceptowany na ostatnim szczycie UE – łapie w pewnym sensie Angelę Merkel za słowo; w końcu i niemiecka kanclerz, i jej minister finansów regularnie deklarują taką właśnie wizję Europy. Najpierw dyscyplina (a tu Włosi się łapią), potem solidarność.
Zostaje wprawdzie jeszcze kwestia instytucjonalizacji tego schematu, gwarancji finansowania pomocy, jej automatyzmu, ale postanowienia brukselskiego spotkania sprzed dwóch tygodni dają powody do optymizmu. Wysiłek Włocha (a raczej Włochów cierpiących z powodu cięć i deregulacji rynku pracy) przyniósł w końcu owoce. Pomoc – na to wygląda – nadejdzie; rentowność włoskich obligacji spadnie, a wraz z nią odsunie się widmo bankructwa.
Spóźniony rewizjonizm
Czyżbyśmy zatem wyszli wreszcie na prostą? A może chociaż widzimy światełko w tunelu? Po porażce wyborczej Nicholasa Sarkozy’ego mamy większą równowagę sił w eurolandzie, do tego doszedł czytelny włoski przykład, że jednak można, że nie wszystkim pisany jest los Greków (o których nikt już w zasadzie nie mówi, poza premierem Cypru, jako o winowajcach niedawnych kłopotów jego kraju). Jeśli nie złoty środek, to przynajmniej rozsądny kompromis – i jakoś, małymi krokami, wyjdziemy z tego kryzysu…
Problem w tym, że niesławny podział Europy na pracowitą, solidną Północ i leniwe, żyjące ponad stan Południe z rzeczywistością społeczną i gospodarczą ma niewiele wspólnego. A swą ofertą „my się weźmiemy w garść, a wy nam za to pomożecie” włoski premier nie tyle zwalcza ten stereotyp, ile przyznaje rację diagnozie Angeli Merkel („Bilda”, „Focusa”, „160 wybitnych niemieckich ekonomistów”…). „Jeśli w strefie euro jakiś kraj dokonuje u siebie tak wielkich wyrzeczeń, a wciąż musi płacić tak wysokie odsetki, coś jest nie tak. Chcemy przecież systemu, w którym są i kary, i nagrody”, mówił Mario Monti w głośnym wywiadzie sprzed kilku tygodni. Sfrustrowanemu niemieckiemu podatnikowi powiedziałby natomiast, żeby wyluzował, bo przecież na Włochów wcale nie płaci – to Włosi za to dołożyli się do funduszu ratunkowego, niemal dwadzieścia procent.
Wynika z tego wszystkiego, że podstawowe założenia pakietu fiskalnego są głęboko trafne, że potrzeba tylko konsekwencji w ich realizacji, powrotu do czystych źródeł merkelizmu-schäublizmu. Albo inaczej – merkelizmu-schäublizmu „z ludzką twarzą”, w którym pałą po głowie dostają tylko prawdziwi wrogowie niemieckiego podatnika, ci z analiz ekspertów Deutsche Bank, a nie ci wyimaginowani, z okładek berlińskiego tabloida. Premier Włoch zachowuje się jak rewizjonista ancien régime’u, pragnący czyścić system z obłudy – w sytuacji, kiedy potrzeba zbudowania systemu na nowo.
Nawet gdyby wszystkie, z pozoru racjonalne postulaty włoskiego premiera zostały zrealizowane, nawet gdyby wyrzeczenia słabszych faktycznie nagrodzono pomocą silniejszych, a mechanizm „automatyczna solidarność w zamian za dyscyplinę” zinstytucjonalizowano na którymś kolejnym szczycie, i tak nie powstrzyma to najgłębszego kryzysu Unii Europejskiej w jej historii.
Doraźnie skuteczna pomoc, przedłużająca trwanie strefy euro w jej obecnym kształcie nie zmniejsza niechęci europejskich społeczeństw do brukselsko-berlińskiego Lewiatana. Kolejne, choćby i konsekwentne kroki w stronę unii transferowej nie zmieniają faktu, że dysproporcje między gospodarkami strefy euro wciąż rosną, zamiast, w duchu założeń traktatu z Maastricht, maleć. I wreszcie polityczne przykrojenie Angeli Merkel „do ludzkich rozmiarów” nie oznacza końca dominującego modelu myślenia politycznego w Europie, w którym wszystkie państwa strefy euro powinny – w dłuższym bądź krótszym czasie – zbliżyć się do niemieckiego modelu gospodarowania.
To właśnie te trzy kwestie: postępująca delegitymizacja projektu europejskiego, rosnące rozwarstwienie wewnątrz społeczeństw i pomiędzy nimi, wreszcie hegemonia „modelu niemieckiego”, stanowią najważniejsze, wzajemnie powiązane i jednoczesne wyzwania dla Unii Europejskiej.
Zatrute źródła
„Rewizjonizm” premiera Montiego może być doraźnie skuteczną taktyką, pozwalającą przetrwać Włochom i strefie euro kilka dodatkowych miesięcy. „Powrót do źródeł” nie odwróci jednak zabójczego wzrostu rozwarstwienia w Europie, za który m.in. te właśnie „źródła” są odpowiedzialne.
Kiedyś odmienną specyfikę (czyt. produktywność) gospodarek przyszłej strefy euro łagodziła możliwość dewaluacji narodowych walut; dobrym przykładem są Włochy, które „podkręcały” swój eksport, tylko w latach 1970-1990 obniżając pięciokrotnie (!) wartość lira w stosunku do marki niemieckiej. Przewagę Niemiec równoważyły też kryzysy walutowego reszty Europy – kiedy ataki spekulacyjne na funta szterlinga na początku lat 90. drastycznie wzmocniły markę, Niemcy z eksportera w ciągu pół roku stały się krajem o ujemnym bilansie handlowym.
Wprowadzenie wspólnej waluty musiało w tej sytuacji wzmocnić niemiecki eksport. W połączeniu z presją na płace (Niemcy zarabiają dużo mniej, niż wynikałoby to z ich produktywności, a zatem proporcjonalnie mniej konsumują, towarów swoich i importowanych z Południa) i dotychczasową przewagą technologiczną tego kraju otrzymaliśmy system horrendalnej nierównowagi, gdzie niemieckiej nadwyżce odpowiadały deficyty handlowe niemal dokładnie tych samych krajów, które po roku 2008 popadły w największe kłopoty. Wspólna waluta i niskie stopy procentowe kreowały sztuczny boom na Południu – łatwo dostępny kredyt musiał w tej sytuacji sprzyjać rosnącemu zadłużeniu prywatnemu, którego najbardziej charakterystyczne przejawy znajdziemy nie tylko w Grecji, ale i w Hiszpanii, pod postacią gigantycznej bańki nieruchomościowej.
Zaniżone oprocentowanie obligacji sprzyjające nadmiernemu zapożyczaniu się państw znajduje się na końcu tego łańcucha przyczynowego, a nie na początku, jak uparcie twierdzą zwolennicy dyscyplinowania niesfornego Południa. Schemat, w którym dług prywatny przekłada się na publiczny, powtarza się regularnie, choćby przez konieczność wspierania zagrożonych banków. Czy to bezpośrednio z kasy państwowej, czy to poprzez wyproszony przez Hiszpanów europejski bailout – koszty długów prywatnych i tak ponosi budżet, bo przecież obiecane kilka tygodni temu 100 miliardów dla banków hiszpańskich przełoży się na relację długu publicznego tego kraju do jego PKB, podnosząc tym samym rentowność jego obligacji. Do tego można jeszcze dodać, że kraje zamożniejsze w czasie kryzysu stać było na „keynesowskie” podtrzymywanie koniunktury, a nawet inwestycje w dalszy awans technologiczny gospodarki; kraje słabsze nie miały takich możliwości. Odpływ kapitału z sektora prywatnego zagrożonych krajów przekładał się analogicznie na koszty długu publicznego; i tak dalej, i tym podobne.
Obecny podział Europy (umownie: wzdłuż 44. równoleżnika, jak w ostatnim „Przeglądzie Politycznym” pisze profesor Dariusz Filar) to przede wszystkim efekt tragicznego przełożenia zadłużenia prywatnego na publiczne, a także mechanizmów sprzyjających nierównowadze handlowej przy braku instrumentów jej korygowania i „nacjonalizacji” odpowiedzi na kryzys (bez protekcjonizmu, jak w latach 30., ale z „narodowymi” pakietami stymulacyjnymi), powodującej w efekcie, że kraje zamożne mogły prowadzić politykę „antycykliczną”, a słabsze nie miały takich możliwości, za to po krótkim czasie zostały zmuszone do jak najbardziej „procyklicznych”, to znaczy pogłębiających kryzys cięć.
Ten cały złożony obraz, w którym na niepełną unię walutową nakładają się rynki finansowe i kapitał, tak globalny, jak narodowe są gwarancje związanego z nim ryzyka – sprowadzono do prostackiej opozycji, w której solidność ściera się z dezynwolturą, odpowiedzialność z lekkoduchostwem, a protestancki, „północny” etos pracy ze zwyczajnym „południowym” kultem sjesty, by nie powiedzieć nieróbstwem.
Na tym właśnie polega niemiecka hegemonia – na dominującym sposobie myślenia o kryzysie, jego przyczynach i środkach zaradczych. Odejście od berlińsko-frankfurckiej ortodoksji traktowane jest wyłącznie w kategoriach koniecznych „koncesji” na rzecz partykularnych interesów. Z potocznej świadomości wypiera się rolę niemieckiej nadwyżki handlowej w wywołaniu kryzysu, a narzuconych przez Niemcy cięć w jego pogłębieniu; wypiera się niemieckie korzyści płynące z istnienia strefy euro, a nawet z samego kryzysu innych państw. Wciąż panuje przekonanie, że oparty na zasadniczej nierównowadze model gospodarczy ma stanowić obowiązujący punkt odniesienia dla wszystkich.
***
Opozycja Północ – Południe sprzyja największemu w historii zjednoczonej Europy kryzysowi legitymizacji. Niemcy, Holendrzy, Austriacy, Słowacy czy Finowie są święcie przekonani, że brukselski Lewiatan doi ich ciężko zarobione pieniądze, aby wspomóc Południe; Grecy, Hiszpanie, Włosi, Portugalczycy i Irlandczycy cierpią z powodu wyzysku Lewiatana berlińskiego. Twórczą syntezę obu punktów widzenia stworzyła niemiecka prawica (160 ekonomistów plus niezawodny w takich wypadkach Horst Seehofer z koalicyjnej CSU) – twierdzi ona, że to Angela Merkel za bardzo folguje Południu na koszt ciężko pracujących niemieckich przedsiębiorców. Tak czy inaczej, zjednoczonej Europy (Berlina/Brukseli) nie kocha już nikt.
I chyba nie dlatego, że cierpi ona na strywializowany już dawno „deficyt demokracji”. Bo Unia Europejska i jej poprzednie instytucjonalne wcielenia nigdy nie grzeszyły nadmiarem demokratyzmu. Projekt europejski był (powtórzmy, choćby do znudzenia) zawsze elitarny, demokratycznie zaś legitymizowany ex post. Legitymizowany skutecznie dopóty, dopóki przynosił rosnący dobrobyt. Głośne wezwania oburzonych „Prawdziwa demokracja teraz!” nie pojawiły się dlatego, że zapisany w traktacie lizbońskim poziom partycypacji obywatelskiej okazał się niewystarczający, ale dlatego, że rządzące Europą elity okazały się niezdolne do rozwiązania kryzysu, zwalczenia bezrobocia, zmniejszenia rosnących nierówności dochodowych i niepewności o jutro.
Zapisano setki stron komentarzy na temat tego, czy nowy, „solidarystyczny” projekt europejski wykuje się taktyką małych kroków czy raczej wymaga on instytucjonalnego skoku w stronę federacji. Analitycy sceptyczni wobec pierwszego rozwiązania twierdzą, że dotychczasowe „małe kroki” raczej pogłębiają kryzys i łączną sumę zadłużenia; przeciwnicy drugiego wskazują na brak politycznego poparcia społeczeństw dla takiego rozwiązania. Nawet gdyby udało się przezwyciężyć inercję elit politycznych, np. argumentem strachu (spadek PKB w razie rozpadu strefy euro wyniósłby nawet w Niemczech ponad dziesięć procent), nawet gdyby zaczerpnięto z doświadczenia federacji amerykańskiej (jej powstanie było w końcu niechętną odpowiedzią na realne i katastrofalne zagrożenia – długi, Hiszpanie na Południu, piraci na Atlantyku), projektowi nowej, federalnej Europy groziłoby fiasko analogiczne do hiperelitarnego projektu Konwentu Europejskiego.
Jesteśmy obecnie w sytuacji, w której (1) demokratyczna wola społeczeństw europejskich skłania się raczej ku renacjonalizacji polityk. Zarazem (2) koszty rozpadu strefy euro byłyby horrendalne – tak dla zadłużonego po uszy Południa, jak i dla Niemców, którzy na inwestycjach bezpośrednich na Południu, a także z powodu strat w eksporcie, koniecznej pomocy dla banków oraz plajt własnych przedsiębiorstw mogliby w pierwszym roku po rozpadzie eurozony stracić nawet 500 miliardów euro (dane ze scenariusza szwajcarskiego banku UBS). Nie istnieją (3) obecnie instytucje demokratyczne, które mogłyby sterować procesem „uwspólnotowienia” kolejnych sfer gospodarki, a gdyby nawet istniały – to patrz punkt pierwszy. Co zatem pozostaje w tej sytuacji?
Pozostaje nadzieja, że na krótką metę uda się europejskim elitom wprowadzić choć kilka rozwiązań, które przekonają Europejczyków, że Europa to coś więcej niż Angela Merkel w koszulce z hasłem No, we can’t. Wtedy możliwy będzie nacisk społeczny na dalszą federalizację, lewica w Niemczech, jeśli wygra przyszłe wybory, nie będzie musiała wchodzić w buty swej poprzedniczki, a Mario Monti przestanie być traktowany jak reprezentant „złotego środka”. Tylko co należałoby zrobić konkretnie?
Możliwym krokiem w dobrą stronę byłaby prawdziwa unia bankowa, w której europejskie gwarancje depozytów dopełniałyby możliwość bezpośredniego dokapitalizowania banków z funduszy EMS – bez pośrednictwa państw. Odcięłoby to jedno ze źródeł finansowej niestabilności, przecięło na dobre patologiczny związek między kondycją systemów bankowych i narodowych budżetów, a tym samym usunęło jeden z czynników różnicowania się sytuacji poszczególnych państw. Drugi to polityka inflacyjna Europejskiego Banku Centralnego – zwiększona inflacja, połączona ze zwiększeniem wydatków w krajach centrum, stworzyłaby szansę na skorygowanie dramatycznej nierównowagi handlowej wewnątrz strefy euro. Wreszcie pakt na rzecz wzrostu (tzn. europejski pakiet stymulacyjny) mógłby być czymś więcej niż tylko „przepakowaniem”’ i tak już dostępnych środków do nowych funduszy.
Te trzy zmiany wydają się możliwe NAWET z Angelą Merkel u steru w Berlinie. Znajdują poparcie sporej części elit finansowych i politycznych; prawdopodobnie nie wymagają zmiany niemieckiej konstytucji. I mogą przynieść stosunkowo szybko pozytywny efekt odczuwalny przez społeczeństwa Południa Europy, ale także niemieckiego konsumenta. Dają się politycznie pomyśleć bez „warunkowania„” na niemiecką modłę, to jest bez wymuszania dalszych cięć. A co dalej?
Takie „technokratyczne” rozwiązania pozwoliłyby na zmianę politycznej atmosfery wokół projektu europejskiego – i dotrwanie strefy euro do przyszłorocznych wyborów parlamentarnych w Niemczech. Dopiero w nowej konfiguracji – socjalistyczny prezydent Francji, zielono-czerwona koalicja w Berlinie i Mario Monti zepchnięty „na prawo” – stałyby się możliwe reformy głębsze, począwszy choćby od wprowadzenia „niebieskich ”euroobligacji. Wówczas też miałoby sens powołanie nowego Konwentu Europejskiego, który mógłby, ucząc się na błędach kompletnie oderwanej od społeczeństwa ekipy Giscarda d’Estainga, przygotować zupełnie nową architekturę Europy. Taką, która uwzględni rzeczywistą partycypację obywateli na poziomie mikro i kontrolę technokracji na poziomie makro.
Problem demokracji w Europie polega na tym, że jej realne wzmocnienie dziś doprowadzić może do rozpadu Unii; proeuropejskiego demosu nie da się zbudować bez uprzedniej poprawy sytuacji gospodarczej, zmniejszenia nierówności i zadłużenia. To zaś nie nastąpi bez szybkich działań europejskich elit. Brak oddolnego nacisku sprzyja z kolei ich alienacji. Błędne koło? Niekoniecznie.
O ile sfederalizowanej Europy nie da się zbudować na strachu europejskich społeczeństw, o tyle strach elit bywa czasem produktywny. Powinny ich przerazić koszty zaniechania działań: od klęski gospodarczej począwszy, na eksplozji nacjonalizmów (tych „pro-welfare” i tych „wolnorynkowych”) skończywszy. Od strachu elit do postępowych reform; od reform do europejskiego demosu; od demosu do federacji – to dość skomplikowana wizja. Wymaga sporo wyobraźni. Ale może, parafrazując pewnego prezydenta USA, powinniśmy się najbardziej bać wcale nie strachu, tylko braku wyobraźni.