27 kwietnia 2012 w Berlinie otwiera się 7 Berlińskie Biennale Sztuki Współczesnej. O swojej strategii tworzenia Biennale pisze jego kurator Artur Żmijewski, redaktor artystyczny Krytyki Politycznej. Czy Biennale zmieni się w Biennale Współczesnej Polityki?
[…] Od lat działam w sztuce i na jej rzecz. Stała się ona dla mnie sposobem życia, życiem samym, pasją. Od lat patrzę na jej możliwości i ograniczenia. Ale od kilku lat „przestałem jej potrzebować”. Wcześniej chętnie odwiedzałem galerie, szukając tego dreszczu na widok rzeczywistości przefiltrowanej przez umysł artysty. Dziś na ten sam widok czuję raczej znużenie i wpadam w nastrój bliski depresji. Wywołuje go powtarzające się rozczarowanie propozycjami sztuki.
Sztuka jest mechanizmem, który działa, łącząc siły intelektu, intuicji, pragnienie kontestacji. Efektem tego mogłyby być, zamiast dziwnych i niezbyt zrozumiałych dzieł sztuki, substancjalne narzędzia działania w świecie. Zwykle jednak artystyczna góra rodzi mysz. Oto w niezwykły sposób wyposażeni ludzie – artyści – produkują paradoksalne lub utopijne wizje i krytykę społeczną, której ani oni sami, ani ich widzowie nie zamierzają zamienić na praktykę polityczną lub inną wymierną wartość społeczną.
Dominująca strategia kuratorska polega na administrowaniu obiektami: są one wytwarzane na zamówienie, przewożone i ubezpieczane, dba się o prawa autorskie oraz o ich montaż i demontaż. Ta praktyka jest właściwa całemu artystycznemu światu, gdzie wciąż dominuje przeświadczenie o magicznej sile przedmiotu. Oto wydaje się, że wystarczy wyprodukować jakiś obiekt i rozdystrybuować go między ludźmi, by wywołać efekt zmiany, także tej politycznej. Sam obiekt sztuki, czymkolwiek jest, bez ludzkiego pośrednictwa, bez pracy przekonywania, bez różnicy zdań i bez konfliktu, czyli w istocie bez żadnej polityki, ma wykonać zadaną mu społeczną i polityczną pracę. To w jakimś sensie definicja dzisiejszego dzieła sztuki. Owszem, te obiekty sztuki wykonują pewną pracę – ale jest to praca estetyzacji rzeczywistości, zamiany idei w spektakl, a polityczności w apel, za którym nikt nie podąża.
„Sztuka jest po nic”, „sztuka jest autonomiczna”, „sztuka jest chroniona immunitetem, dzięki czemu możemy więcej/który pozwala nam na więcej?”, „artysta widzi przez ściany” – takich opinii znajdziemy więcej. Jednak do jakiej odczuwalnej i mierzalnej politycznej zmiany przyczynili się chronieni immunitetem artyści? I czy faktycznie możemy mówić o immunitecie sztuki po zamordowaniu reżysera, aktora i aktywisty Juliano Mer-Khamisa, który prowadził Freedom Theater założony w Jenin na Zachodnim Brzegu przez jego matkę Arnę Mer-Khamis, po aresztowaniu chińskiego artysty Ai Weiweia, i po wielokrotnych aresztowaniach członków petersburskiej grupy Wojna? Świat sztuki każdą niemal wystawą deklaruje niechęć do bezpośredniej polityki. Ale wystarczy zająć się substancjalnym politycznym działaniem, a natychmiast spotykają artystów groźby, cenzura, represje, więzienie. Pakt między artystą a władzą już został zerwany. Gdy jeszcze obowiązywał, brzmiał tak: „Władca nie mówi już: «Będziesz myślał tak jak ja albo umrzesz». Powiada: «Jesteś wolny, możesz myśleć inaczej, twoje życie i twoje dobra należą do ciebie, ale odtąd będziesz wśród nas obcy»”[Alexis de Tocqueville, O demokracji w Ameryce, przeł. Marcin Król, Warszawa 1976]. Ludzie sprawujący władzę nie są głupi i wiedzą o politycznych ambicjach artystów i kuratorów. Politycy nie dopuszczą przecież, by konkurent był chroniony jakimkolwiek immunitetem. To, co dzieje się w sferze finansowania kultury – faszyzujący przywódca Partii Wolności w Holandii dyskredytuje sztukę i żąda obcięcia na nią funduszy; w Anglii fundusze te są właśnie drastycznie redukowane – również można rozumieć jako zerwanie immunitetu sztuki. Zaatakowano finansowe podstawy egzystencji kultury. Oznacza to w przyszłości dominację sektora komercyjnego, z jego tendencją do rugowania polityki, promowania aksamitnej i nieskutecznej krytyki oraz zamiany większości artystów w finansowych dysydentów, czyli odsunięcie ich od podziału wypracowywanych na rynku sztuki profitów. Mówiąc prościej – większość artystów, to artystyczny proletariat. Często są to ludzie, którzy prawie nie mają z czego żyć.
Praktycy niemocy
Moja krytyka własnej dziedziny jest bardzo prosta i streszcza się w jednym zdaniu: sztuka nie działa. Mimo że ma niezwykły potencjał kreowania rzeczywistości czy uprawiania polityki, zwykle poprzestaje na prezentacji pomysłów, których i tak nikt nie zamierza wcielić w życie. Jak wyjść z tego „kręgu kreatywnej niemocy”? Jak – za pomocą sztuki – performatywnie tworzyć rzeczywistość?
Jednym z dominujących w świecie kultury przekonań jest to, że sztuka działa zgodnie z logiką cudu. Tutaj wszystko jest możliwe, można zrobić nudne i słabe biennale, ale następne może być cudowne i sexy. Tak jakby możliwość zrobienia nudnego albo porywającego biennale nie wynikała z całego istniejącego systemu sztuki, tyko z jakichś nadzwyczajnych umiejętności i możliwości kuratora czy artystów. Sztuka w mniemaniu jej praktyków może przekroczyć w jednej chwili każde ograniczenie. Tylko że jej możliwości są dokładnie takie, jakimi je wspólnie stworzyliśmy. Cud, czyli możliwość zniesienia wszystkich ograniczeń, jest tutaj złudzeniem, bo trzeba działać wewnątrz systemu ograniczeń, w którym wszędzie obowiązuje ta sama nowomowa: wolność, autonomia, partycypacja. W którym know-how oferują podróżni filozofowie gotowi intelektualnie obsłużyć każdy artystyczny eksces. Jeśli w polu sztuki i poza nim powtarza się opinia, że sztuka stała się dekoracją neoliberalnego systemu, to tą dekoracją są nie tylko obiekty sztuki, ale i intelektualny dyskurs, który je opisuje. Który krąży wokół nich i jak czarna dziura zasysa do swego wnętrza każdą radykalną propozycję, zamieniając ją w spekulację i w dyskurs – byle nie w działanie. Artyści i skupieni wokół ich świata teoretycy, filozofowie, stali się „praktykami niemocy”. I dziś ograniczona wyobraźnia artystów i kuratorów nie jest w stanie przekroczyć progu faktycznego działania. Paradoksalną reakcją na to są „puste” i nieefektywne dzieła sztuki i wystawy. Wszystkim, co sztuka dzisiaj ma, jest spektakl, w którym odgrywa się społeczne i polityczne problemy bez żadnego substancjalnego wpływu na rzeczywistość. Bez żadnego substancjalnego wpływu na samych aktorów pola sztuki, na innych artystów i kuratorów.
Stawki kuratorów, stawki artystów
Jeśli była mowa o cudzie, to cudem byłoby tutaj zniesienie systemowych ograniczeń i uwolnienie sztuki od ideologii niemocy. Jedną z możliwych dróg jest ograniczenie instytucjonalnego wpływu na artystów. Sztuka, w swoim radykalnym i potencjalnie transformacyjnym wydaniu, to społeczny i polityczny enfant terrible, przekleństwo niemal każdej instytucji, a zwłaszcza dużych, finansowanych ze środków publicznych galerii, sprofesjonalizowanych white-cube’ów. Te muszą przede wszystkim grać o materialne przetrwanie, a nie o stawki artystów.
Instytucje trzymają się głównie biurokratycznych procedur i reguł produkcji, a nie podążają za ideami. Niektórzy artyści proponują drogę na skróty, czasem brutalną, czasem szokową, często perwersyjną – będącą w zasadzie nie do pogodzenia z celami instytucji, z ich praktyką eliminowania wszelkich przewidywanych zagrożeń. Od lat obserwujemy proces obezwładniania, w którym radykalizm artystów zamienia się w aksamitną krytykę. Ten proces ma związek z pojawieniem się i narastającą dominacją zawodu kuratora, z wszechobecnym zinstytucjonalizowaniem sztuki. Stawka artysty nie jest tą samą stawką, o jaką gra kurator. Kurator stał się wędrownym producentem wystaw, który miękkim, pozorującym zaangażowanie językiem, mówi o sprawach społecznych.
Bowiem stawką kuratora jest kolejny angaż, a nie radykalny cel społeczny czy polityczny. Sztuka przepuszczona przez filtr interesów, instytucjonalnych lęków i aksamitnie formułowanych celów, wyjaławia się z własnej siły. Status quo sztuki ustaliło się na poziomie estetyzowanej polityczności – albo wręcz jej negacji – i na poziomie artystycznej niemocy. Obecność kilku artystów-straceńców, takich jak np. petersburska grupa Wojna, nie załatwia sprawy. Wpisują się raczej w logikę wyjątku, który jest doskonałym alibi dla wszystkich oportunistów, mogących powiedzieć, że działają w tak radykalnej dziedzinie, jak sztuka. Ten krytycyzm sztuki jest zresztą skierowany do ludzi, którzy nie mają zamiaru podjąć krytycznego wyzwania i przenieść krytycznej idei z galerii do codziennego życia. Nawet jeśli wezwanie i postulaty sztuki są trafne i mądre – a często takie są – nikt za nimi nie idzie.
Kurator zwykle nie rozmawia z artystą, na pewno z nim nie dyskutuje. Dyskusja zakłada spór i może się skończyć kłótnią, a nawet zerwaniem. A kurator na zerwanie z artystą nie może sobie pozwolić. Artysta stał się nietykalnym fetyszem, a nie mieszkańcem tego samego miejsca na Ziemi, z którym rozmawiamy o wspólnych kłopotach. Efekty są zwykle przypadkowe i oceniane nie według kryteriów skuteczności, lecz według reguł „dobrej sztuki” i intelektualnego spektaklu. Brak dyskusji tłumaczy się „dawaniem artystom pełnej wolności”, jakby podejmowanie dyskusji było rodzajem zniewolenia.
Niechęć do polityki spowodowała wręcz, że sztuka stała się swoistym panic room, miejscem ucieczki od polityki i od idei. Tutaj nic artystom nie grozi, żadna prawda życia się tu nie przedrze, nie będzie działania, które pozostawi po sobie jakiekolwiek konsekwencje. Dominuje zgoda na to, że głównym zadaniem instytucji sztuki i zjednoczonych z nimi artystów jest przynoszenie ludziom kultury. Formacyjna idea jest drugorzędna, główną stawką stała się bliżej niezdefiniowana kultura. Puste słowo, pod które można podłożyć każdą możliwą treść. Tak sformułowane zadanie jest w istocie rzeczy podtrzymywaniem autoreprodukcji systemu.
Tymczasem świat gra o swoje stawki – o demokrację i o jej ukrócenie. O wolność i jej granice w kapitalistycznym status quo. W tych zmaganiach nie uczestniczy sztuka (a przynajmniej nie uczestniczy wprost). Są nieliczne wyjątki, artyści gotowi nie tylko na artystyczne ryzyko, ale i na radykalne zerwanie z porządkiem, który ich wyniósł. […]
Indywidualistyczna polityka przetrwania
Tym, co robią dzisiaj artyści, a co staje przed nami w kostiumie sztuki, jest indywidualistyczna polityka przetrwania. Wolność artysty oznacza w istocie potrzebę nieustannego przystosowywania się do wymogów systemu sztuki, do jego mód i krótkotrwałych interesów. Praca tej mimikry zamienia wysiłki artystów w rodzaj jednostkowej polityki przetrwania. Coś, co wygląda jak sztuka, jest w istocie rzeczy sposobem istnienia na rynku. Jak wiele jest niezdecydowania wśród artystów, jak wiele lęku, że popełni się błąd i nie spełni standardów instytucji czy oczekiwań rynku. Wspólnie doprowadziliśmy do tej sytuacji. Zinstytucjonalizowany świat sztuki, który reprezentuje głównie ich interesy [zdobycie funduszy, przetrwanie wśród instytucjonalnych konkurentów], odbiera artystom ich potencjalnie radykalną, formacyjną polityczność. Do tego dochodzi nieustanne schlebianie artystycznemu ego. Artyści zostali wytrenowani tak, że niemal nie znoszą dyskusji. Są w stanie podążać prawie wyłącznie za swoją fantazją i za własnym ego. Ostatecznym celem, najbardziej nawet szlachetnego działania artystycznego, nie jest społeczność, na rzecz której się pracuje, a dzieło, które właśnie powstaje. Jeżeli sztuka jest odpolityczniona, to znaczy, że nie reprezentuje interesów ludzi, tylko obsługuje indywidualne kariery artystów. Upolitycznienie sztuki byłoby ustaleniem jej stawek z osobami spoza jej pola i jawnym reprezentowaniem tych stawek w sferze publicznej. Chciałbym, żeby ta dziedzina była silna, świadoma swojej władzy. Chciałbym, żeby chciała i potrafiła ją politycznie wykorzystać nie dla spektaklu, ale dla substancjalnego manipulowania rzeczywistością.
Najważniejszą stawką, o jaką chcemy dzisiaj zagrać, jest sztuka, która wywołuje zmianę, która nie jest w pusty sposób krytyczna. Która nie produkuje pseudokrytyki, ale jest faktycznie transformacyjna i formacyjna. Dzisiaj szukamy więc ludzi, którzy „zabłądzili” do sztuki, podczas gdy powinni działać w innych dziedzinach – może w czystej polityce, w parlamentach, rządach, może w mediach, może powinni być trybunami ludowymi, może badaczkami w naukach społecznych, a może terapeutami czy lekarzami. Na pewno powinni być tam, gdzie stawką są rozmaite społeczne i polityczne transformacje. […]
***
Model działania kuratorskiego, który przyjąłem, nie polega na administrowaniu obiektami sztuki, wyłuskiwaniu ich spośród dorobku artystów, transporcie, ubezpieczaniu i wieszaniu na ścianach, lecz na moderowaniu, negocjowaniu między sprzecznymi politycznymi stanowiskami, które ubrane są w kostium działania artystycznego. Jedyne, co może naprawdę zniszczyć taką formułę pracy, to lęk, paraliżujący strach przed spowodowaniem realnych skutków i odpowiedzialnością za nie. Ten lęk powoduje, że nie sposób sobie nawet wyobrazić żadnej pragmatycznej formuły działania.
Zakończę tak, jak przewidując reakcję oponentów, zakończył swego czasu wiedziony romantyczną pasją i wiarą, polski i litewski poeta Adam Mickiewicz:
Kto z was podniesie skargę, dla mnie jego skarga,
Będzie jak psa szczekanie, który tak się wdroży
Do cierpliwie i długo noszonej obroży,
Że w końcu gotów kąsać – rękę, co ją targa.
Całość tekstu w Krytyce Politycznej nr 30 „Nie lękajcie się”