Uświadamianie problemu jest konieczne. Przykład Niemiec pokazuje, jak zmieniło się nastawienie ludzi do ekologii.
Michał Sutowski: Obama miał być pierwszym naprawdę „zielonym” prezydentem. Kilka lat temu ostrzegał nawet przed zagrożeniami, jakie wynikają z uzależnienia kraju od paliw kopalnych. A teraz zapowiada wsparcie planów zwiększenia wydobycia amerykańskiej ropy i gazu. Co spowodowało tę zmianę?
Jeremy Brecher: Pech Obamy polega na tym, że zabrał się za rządzenie niewłaściwym krajem [śmiech]. A mówiąc poważnie, to poświęcił bardzo wiele wysiłku, zdolności oratorskich i niewątpliwej inteligencji, by przekonać ludzi, że działa w imię dobra wspólnego ponad partykularnymi podziałami. Tyle że nie działa. Ale nie dlatego, że nas oszukał w 2008 roku – wierzę, że autentycznie chciał wypracować w kwestiach ekologicznych możliwie szeroki konsensus. Tyle że w USA jest ogromna nierównowaga sił między społeczeństwem a elitą władzy, tym „1 procentem”. To oznacza dominację koncernów paliwowych wspieranych przez instytucje finansowe. Na ich tle organizacje chroniące środowisko naturalne, które podnoszą kwestię globalnego ocieplenia czy konieczności przejścia na odnawialne źródła energii, są niemal pozbawione znaczenia.
W 2009 roku wiązano wielkie nadzieje z pakietem stymulacyjnym – mówiło się nawet o „wielkiej transformacji” w stronę zielonego kapitalizmu. Poważni przedsiębiorcy twierdzili, że gdyby nie było ocieplenia klimatu, to z powodów ekonomicznych należałoby je wymyślić…
To prawda, że dzięki pakietowi stymulacyjnemu stworzono być może więcej „zielonych” miejsc pracy niż na skutek jakiejkolwiek inne akcji rządu federalnego. Pamiętajmy o tym, jak mało było czasu i o związanych z pakietem ograniczeniach – chodziło przede wszystkim o przedsięwzięcia doraźne, o projekty, które dadzą gospodarce natychmiastowy impuls do wyjścia z recesji. Wdrażały je już istniejące agencje rządowe, nie stworzono żadnych nowych instytucji. Przede wszystkim jednak to był klasyczny, keynesowski z ducha, interwencjonizm fiskalny, który miał wydobyć gospodarkę z dołka, wypełnić lukę popytową spowodowaną kryzysem. Nie planowano działań systemowych na dłuższą metę, to był taki jednorazowy strzał.
Ożywienie gospodarcze tak, restrukturyzacja gospodarki już niekoniecznie?
Tak – nie zaplanowano w dłuższej perspektywie środków, które mogłyby podtrzymać rozwój tych wciąż przecież zalążkowych sektorów. Nie było powtórki New Dealu Roosevelta, to znaczy wielkiego programu infrastrukturalnego, z zasadniczym udziałem środków publicznych, który zmieniłby oblicze całej gospodarki, a przynajmniej dodał do niej nowe gałęzie i je umocnił.
Dlaczego?
Wśród elity rządzącej – nie myślę nawet o tej „jednej setnej procenta”, która naprawdę rządzi, ale o górnych kilku procentach, na które składają się także środowiska eksperckie, opiniotwórcze, biznes – wciąż dominuje daleko posunięty sceptycyzm co do sensowności interwencji państwa w gospodarkę. Jest przyzwolenie na punktowe ingerencje, ponieważ wszyscy widzą, że zarówno zapewnienie płynności sektora finansowego, jak i keynesizm praktykowany niezależnie od ideologicznych etykietek, po prostu działają. Ale większość tych ludzi głośno tego nie przyzna, choć wiedzą, że aktywność państwa w kryzysie jest po prostu konieczna.
Długotrwałe zaangażowania sektora publicznego w działalność gospodarczą to już jednak co innego. Gdy mowa o trwalszym wsparciu określonych kierunków rozwoju, na przykład technologii, od razu powraca leseferystyczna mantra. Dużo się mówi o zwrocie w ekonomii i nowych głosach w debacie publicznej, ale przeciwnicy zwiększenia udziału sektora publicznego w gospodarce wciąż mają ogromną przewagę.
A zatem problem nie tyle w „zieloności” nowych rozwiązań, ile w tym, że musiałoby je wspierać państwo?
Oczywiście nie tylko. Sektor energetyczny zajmuje szczególną pozycję w naszej „elicie władzy”, chyba nie trzeba nikogo do tego przekonywać. Prowadzi spójną i konsekwentną politykę przy wsparciu sektora finansowego. Jego hegemonia polega między innymi na tym, że potrafi podporządkować sobie wiele innych sektorów i zdominować instytucje, które w teorii powinny służyć większej liczbie podmiotów. Koncentracja polityki państwa – co za paradoks zresztą, gospodarka rzekomo ma być od państwa wolna – na produkcji paliw kopalnych niekoniecznie opłaca się wszystkim sektorom amerykańskiego biznesu, ale na przykład Amerykańska Izba Handlowa koncentruje się właśnie na wspieraniu branży wydobywczej.
A w czym przejawia się jej polityczny wpływ?
Chociażby w kampanii negującej realność globalnego ocieplenia. Problem niekorzystnych zmian klimatycznych przedstawia się jako spisek liberalnej lewicy ze Wschodniego Wybrzeża, której celem jest wprowadzenie w Ameryce socjalizmu; świetnie opisała to kilka miesięcy temu Naomi Klein w tekście Kapitalizm kontra klimat na łamach „The Nation”. Prawica rozgrywa ten temat na planie kolektywizm kontra indywidualizm, badania naukowe dotyczące przyczyn ocieplenia to tylko skromny przypis.
Prawica – to znaczy kto?
Przede wszystkim Tea Party, jako główna siła wpływająca dziś na linię Partii Republikańskiej i spychająca ją jeszcze bardziej na prawo. Tea Party konsekwentnie głosi zasadę „Drill, baby, drill”, krótko mówiąc – uważa wydobywanie ropy i gazu gdziekolwiek i jakkolwiek za wysoce pożądane. Wynika to nie tylko z przekonań ideologicznych, choć trzeba przyznać, że część ludzi zupełnie szczerze wpisuje negatywne posty na forach internetowych pod jakimkolwiek tekstem, w którym jest mowa o tym, że za ocieplenie klimatu odpowiada człowiek.
Kluczowe jest jednak bezpośrednie sterowanie „Herbaciarzami” i finansowanie ich z kasy firm paliwowych. Najlepszy przykład to bracia David i Charles Koch, szefowie gigantycznej korporacji Koch Industries, która wspiera ten ruch, a także inne inicjatywy wymierzone w ekologię, na przykład kalifornijskie referendum przeciwko zielonej polityce tego stanu, finansuje think tanki i naukowców negujących problem ocieplenia. To oczywiście tylko fragment szerszego lobbingu; bracia Koch wspierają też Scotta Walkera, gubernatora stanu Wisconsin, w jego oporze wobec reformy ochrony zdrowia.
Można zatem mówić o fundamentalnej opozycji – branża paliwowa kontra ekolodzy?
Jak to zwykle bywa, rozgrywki tych grup są dość skomplikowane. Niemniej decyzje polityczne w sprawach amerykańskiej gospodarki stanowią w dużej mierze wypadkową tego układu sił. Najmocniejszy jest sektor naftowy, po nim sektor gazu ziemnego, sektor węglowy, dużo mniejszą rolę odgrywają koncerny nuklearne, nie wspominając o branży odnawialnych źródeł energii. Sektor węglowy konkuruje w dużej mierze z gazem ziemnym; dość często zdarzają się sojusze sektora gazowego z ekologami.
Z czego to poparcie ekologów wynika?
Główny nurt organizacji walczących z ociepleniem klimatu – nie dotyczy to Greenpeace’u czy Friends of the Earth – uważa gaz ziemny za mniejsze zło, w związku z czym korzysta ze wsparcia tych firm, walcząc o zamykanie kopalń. Nie sądzę, by chodziło tu wyłącznie o pieniądze – części umiarkowanych środowisk ekologicznych naprawdę zależy na przestawieniu energetyki z węglowej na gazową.
Jest wiele powodów, by tak działać, choć mi akurat teorie o „bezpieczeństwie klimatycznym” gazu ziemnego wydają się dość wątpliwe. Gaz jest „czystszy” z punktu widzenia społeczności lokalnych, ale w skali globalnej jego przewaga nad pozostałymi paliwami kopalnymi nie jest istotna. Oczywiście te rozważania dotyczą tylko konwencjonalnych metod wydobycia gazu, bo w przypadku frakcjonowania, to znaczy tego, co potocznie nazywa się wydobyciem gazu łupkowego, nie ma kontrowersji po stronie ekologów. Właściwie wszyscy są przeciwko.
Dlaczego? Wielu uważa gaz łupkowy za stosunkowo „czystą” energię, przynajmniej jeśli chodzi o na ocieplenie klimatu.
Krytycy gazu łupkowego, do których się zaliczam, podkreślają najczęściej bezpośrednie zagrożenia ekologiczne – niebezpieczeństwo zanieczyszczenia wód gruntowych, kłopoty ze składowaniem odpadów po frakcjonowaniu czy niebezpieczeństwo lokalnych tąpnięć, a nawet trzęsień ziemi. Technologie wydobywcze są dość nowe, co powoduje, że zabezpieczenia są wciąż niedoskonałe. Dochodzi jeszcze rachunek kosztów. Zróżnicowanie geologiczne złóż i niepewne warunki wydobycia utrudniają ich szacowanie – jeśli frakcjonowanie w danym miejscu okaże się droższe niż to firma początkowo zakładała, to na czymś będą musieli zaoszczędzić. I nie zdziwiłbym się, gdyby były to właśnie technologie zabezpieczające.
Ale skoro to tylko sprawa technologii, to chyba można liczyć na postępy w najbliższych latach?
Na razie nie jesteśmy nawet w stanie precyzyjnie oszacować, ile w ogóle mamy złóż, co ma przecież ogromne znaczenie dla planowanych nakładów inwestycyjnych. Ale oprócz „klasycznego” zanieczyszczenia środowiska wątpliwości budzi również wpływ gazu łupkowego na klimat. Nie jest pewne, czy rzeczywiście jest neutralny dla ocieplenia.
Po pierwsze dlatego, że „ślad CO2” obejmuje nie tylko bezpośrednią emisję związaną z wydobyciem i spalaniem, musimy też brać pod uwagę wyjątkowo energochłonną infrastrukturę wydobywczą, koszt energii potrzebnej do jej budowy, a potem do transportu surowca. A po drugie, inaczej niż w przypadku eksploatacji konwencjonalnej, firmy wydobywcze wyjątkowo nie radzą sobie z przechwytywaniem metanu, stanowiącego przecież część gazu ziemnego. Szacujemy obecnie, że przy wydobyciu gazu łupkowego ulatuje go do atmosfery aż 8 procent. A to wielokrotnie bardziej „cieplarniany” gaz niż CO2. Z badań Roberta Howartha z Cornell University wynika, że ostateczny koszt klimatyczny gazu łupkowego może nawet przewyższać koszty węgla kamiennego.
Przy okazji planów budowy rurociągu Keystone z kanadyjskiej prowincji Alberta do Teksasu podnoszono problem „suwerenności” i „bezpieczeństwa narodowego” – mówiono, że dostawy ropy z sojuszniczego kraju zabezpieczą USA przed ryzykiem związanym z jej zakupem na Bliskim Wschodzie. Z perspektywy lewicy można powiedzieć, że to chyba dobrze – może USA rzadziej będą najeżdżać inne kraje…
Spór o budowę Keystone to jedna z najważniejszych batalii ekologicznych i gospodarczych w USA w ostatnich latach. I bardzo symptomatyczna, ponieważ widać tu całą skomplikowaną grę interesów i ideologii. Argument z „bezpieczeństwa narodowego” faktycznie jest często przywoływany, mówi się, że Kanada to przyjazny i przewidywalny dostawca. Jest tylko jeden drobiazg – to nie żadna „Kanada”, tylko prywatny koncern, konkretnie TransCanada, miałby budować i obsługiwać rurociąg. Jest wiele analiz wskazujących, że z jego punktu widzenia najbardziej opłacalna byłaby nie sprzedaż ropy do USA, tylko na eksport, chociażby do Chin. A w Teksasie są wolnocłowe terminale przeładunkowe i rafinerie… Republikanie oczywiście doskonale o tych wątpliwościach wiedzą, ale przecież nie o szczerość intencji tu chodzi.
A co z argumentem o miejscach pracy? Osoby lobbujące na rzecz Keystone, łącznie ze wspomnianymi braćmi Koch, nazywali przeciwników rurociągu, w tym prezydenta Obamę, job killers…
Także w tym przypadku argumenty nie bardzo odpowiadają rzeczywistości. Fakty są bezlitosne. Pod względem tworzenia miejsc pracy w energetyce najbardziej efektywne są technologie oszczędzające energię, potem zaś źródła odnawialne: geotermalne, wiatrowe i słoneczne. Każda wyprodukowana tam, albo zaoszczędzona jednostka energii wymaga zatrudnienia dwa do trzech razy więcej osób niż w wypadku źródeł konwencjonalnych; te są kapitałochłonne, ale pracochłonne już nie bardzo.
Problem w tym, że każda transformacja technologiczna oznacza utratę konkretnych miejsc pracy, a wizja ich utworzenia w przyszłości jest abstrakcyjna. Prawica bardzo często podsyca niechęć do ekologów, wskazując konkretną zamkniętą kopalnię i konkretne setki czy tysiące osób, które straciły zarobek. Na kim zrobi wrażenie wyliczanka, że przy produkcji tych samych kilowatów energii za pomocą wiatraków więcej ludzi zyska lepszą pracę? To mało przekonujące, a i Fox News o tym nie opowie. Pomijam już tak banalną kwestię, że można po prostu kłamać. Zwolennicy Keystone opowiadali, że rurociąg stworzy „setki tysięcy miejsc pracy”, co jest kompletną bzdurą, bo z ich własnej dokumentacji wynikało, że nie setki, tylko sześć tysięcy, i to na czas określony. Nie wspominano też o utraconych miejscach pracy – wyobraża pan sobie agroturystykę pod rurociągiem?
A jakie jest w tych sprawach stanowisko związków zawodowych?
Niestety, wiele z nich dało się wykorzystać jako rzecznicy haseł o „niszczeniu miejsc pracy” przez ekologów. Część związków wycofała się z Sojuszu Niebiesko-Zielonego (Blue-Green Alliance), założonego niegdyś przez Sierra Club, najstarszą w USA organizację ekologiczną i metalowców. Trans Canada zagwarantował cztery tysiące miejsc pracy przy rurociągu i przeciągnął tym na swoją stronę między innymi związki operatorów maszyn, hydraulików czy kierowców ciężarówek.
Czy to faktycznie tak dużo w skali całego kraju?
Nie, ale, po pierwsze, mówimy o federacjach związkowych, a nie pojedynczych związkach reprezentujących interesy danej grupy. różnymi branżami. Przy budowie rurociągów w USA pracuje zaledwie 100 tysięcy pracowników, ale ich pozycja w ramach federacji może ją skłonić do opowiedzenia się po ich stronie. Po drugie, związki w sektorze prywatnym są w stanie permanentnego oblężenia i częśto po prostu zdane na łaskę wielkich pracodawców. Warto pamiętać, jaką rzadkością są dziś w USA umowy zbiorowe – w takim kontekście nawet te nędzne cztery tysiące gwarantowanych miejsc pracy można potraktować jako duże osiągnięcie i źródło tak potrzebnej dziś związkom legitymacji.
Zwolennicy zwiększania wydobycia tradycyjnych surowców w Ameryce wskazują też na problem niestabilności cen importowanej ropy. A obywateli najłatwiej przekonać do określonych rozwiązań właśnie argumentem finansowym…
To prawda, zwolennicy Keystone i współpracy z Kanadą twierdzą, że obniży to cenę benzyny. Ale to bzdura – w części kraju cena benzyny może nawet wzrosnąć. Obecnie w rejonie Upper Midwest [region USA obejmujący takie stany jak Dakota Północna i Południowa, Nebraska, Minnesota, Iowa i Wisconsin – przyp. red.] występują nadwyżki ropy, co nieco obniża ceny paliw. Rurociąg ułatwi eksport tych nadwyżek na południe, a potem za granicę.
Ale wydobywanie gazu łupkowego faktycznie obniżyło ceny.
To prawda, od 2008 do dziś dzięki wydobyciu z zastosowaniem technologii „łupkowej” ceny gazu ziemnego w USA spadły z 464 do 89 dolarów za tysiąc metrów sześciennych surowca a jego rezerwy wzrosły o 21 procent.
To oznacza mniejsze opłaty za gaz, tańszą produkcję energii elektrycznej, opłacalność produkcji samochodów na gaz…
Tak, ale są też inne efekty. Energia z węgla czy atomu staje się mniej konkurencyjna – co oczywiście nie jest problemem. Gorzej, że to samo dotyczy energii odnawialnych. Choć ich efektywność rośnie, to nie może się równać z tempem spadku cen gazu. Krótko mówiąc, niezwykle tani gaz ziemny wypycha z rynku inne surowce i inne technologie i zmniejsza potencjalną stopę zwrotu inwestycji w zielone technologie.
Może jednak Ameryka przeżyje bez paneli słonecznych, skoro ma tak tani gaz?
Prezydent Obama mówił, że zasoby wystarczą na sto lat. Ale tu pojawiają się co najmniej trzy problemy. Po pierwsze, to nie jest „czyste” źródło energii, więc z punktu widzenia ocieplenia klimatu niewiele zmienia, za to zagraża rozwojowi faktycznie odnawialnych technologii. Po drugie, jak już wspomniałem, te szacunki dotyczące naszych zasobów są bardzo kruche. Energetyczna Agencja Informacyjna (EIA) ocenia „potwierdzone” zasoby jedynie na 11 lat, a całość rezerw szacuje na 92 lata przy obecnym poziomie wydobycia, ale uwzględnia w tym złoża morskie i na North Slope na Alasce, gdzie doprowadzenie rurociągów byłoby horrendalnie drogie, o problemach ekologicznych nie wspominając. I trzecia kwestia – stabilność ceny.
Nie może wiecznie spadać?
Koncerny wydobywcze już obniżają wydobycie, bo zbliżają się do progu opłacalności – pamiętajmy, że to nowe i drogie technologie. I tak jak przy ropociągu Keystone zaczynają szukać możliwości eksportu, między innymi do Korei Południowej. Zaczęto już nawet przebudowywać istniejące terminale importowe gazu płynnego na eksportowe. A to oznacza ponowny wzrost cen, bo to nie konsument, o klimacie nie wspominając, ale zysk przedsiębiorstwa będzie priorytetem.
Ktoś niedawno przypomniał, że w roku 1992 też byliśmy przekonani, że gaz już zawsze będzie kosztował te dwa dolary… Wybudowaliśmy niesłychaną liczbę elektrowni gazowych – po czym ceny wystrzeliły w górę. To jest bardzo chwiejny rynek. Co nie zmienia faktu, że obecna tendencja skłania do inwestycji tylko w tym obszarze, uderzając w inne, korzystne środowiskowo technologie.
Prognozy konsumpcji paliw płynnych i energii w USA zakładają, że w najbliższych latach nastąpi poważny wzrost. To obok miejsc pracy i bezpieczeństwa narodowego kolejny argument na rzecz zwiększonego wydobycia surowców w kraju. Na co w tej sytuacji zamierza postawić ruch ekologiczny w USA?
Oszczędzanie energii jest najbardziej palącą kwestią. Zużywamy jej niemal dwukrotnie więcej niż zachodnia Europa. Pomijając kulturę, która przyzwyczaiła nas do krążowników szos, dziś zastąpionych przez SUV-y, powodów jest kilka. Po pierwsze stan infrastruktury – wiele sieci energetycznych jest przestarzałych, czego świadectwem była seria blackoutów kilka lat temu. Oznacza to też duże straty na przesyle.
Druga kwestia to tak zwane porażki rynku. Brakuje właściwych bodźców do inwestowania w energooszczędne technologie. Trudno to robić, jeśli na przykład wynajmuje się mieszkanie tylko na jakiś czas, a z drugiej strony właściciel kamienicy czy domu też niespecjalnie ma w tym interes, bo przecież to nie on ostatecznie płaci rachunki.
I trzeci powód, mocno związany z ogólnym stanem kapitalizmu w USA. Takie inwestycje są wciąż stosunkowo mało rentowne, zwłaszcza w porównaniu do zysków, jakie do niedawna można było osiągnąć na rynkach finansowych. Te gigantyczne nadwyżki kapitału po prostu nie spłynęły do „zielonego” sektora, choć tam byłyby akurat bardzo potrzebne.
W takim razie potrzebne są działania na poziomie makro; nie wystarczy promowanie ekologicznego stylu życia i kolektorów słonecznych na dachach domów jednorodzinnych. Jakie konkretne rozwiązania polityczne mogłyby pomóc „zielonej transformacji” USA?
Uświadamianie ludziom problemu jest konieczne. Przykład Niemiec pokazuje, jak bardzo ruchy oddolne zmieniły nastawienie opinii publicznej do ekologii, a to z kolei przełożyło się na obywatelską presję na rząd. Ale zgadzam się, że do wielkiej transformacji potrzeba bodźców z polityki gospodarczej – rozwiązania są zresztą znane i obecne w debacie publicznej.
Niedawno grupa noblistów zwróciła się do Obamy w sprawie podatku węglowego. Inwestycje publiczne w „zieloną” infrastrukturę, w tym transport publiczny, mogłyby stanowić element długotrwałej polityki stymulacyjnej. I do tego zachęty podatkowe – USA ma bogatą tradycję ulg, które można by zastosować w bardziej rozsądny sposób niż dzisiaj. Przedsiębiorcy inwestujący w „zielone” technologie chyba bardziej na nie zasługują niż nasz niesławny „jeden procent”.
Kto pana zdaniem wyjdzie z taką inicjatywą?
Na państwa narodowe trudno liczyć, zresztą byłaby to skala nieadekwatna do zadań. Aby użyć wszystkich mechanizmów zmiany: edukacyjnego, rynkowego i bezpośredniej interwencji publicznej w tworzenie zielonych miejsc pracy, potrzeba ruchu ponadnarodowego. Sukcesy ruchów antyatomowych pokazują, że wszystko jest możliwe.
Jeremy Brecher – ekolog, historyk ruchów społecznych, scenarzysta, autor m.in. książek Strike!, Brass Valley, Globalization from Below, publicysta „The Nation”.