Świat

Reich: Pożytek z zapomnianych lekcji

Gdy przychody i bogactwo zaczęły się skupiać na samym czubku piramidy, to samo stało się z władzą polityczną.

Dlaczego zapomnieliśmy o trzech najważniejszych lekcjach ekonomii, których mogły nas nauczyć trzy kolejne dziesięciolecia po II wojnie światowej?

 

Zanim odpowiem na to pytanie, chcę przypomnieć, o jakich lekcjach mowa:

 

Po pierwsze: to dzięki konsumentom, a konkretnie: dzięki wzrostowi płac, mamy w ogóle w Ameryce nowe miejsca pracy i wzrost gospodarczy. Bez godziwej płacy przeciętnych obywatelek i obywateli nie ma mowy o wyjściu z kryzysu i stabilnym, zrównoważonym wzroście.

 

Przez te trzydzieści lat biznes miał się świetnie, bo amerykańscy robotnicy dostawali podwyżki, a za swoje płace mogli nabyć to, co produkował rozwijający się przemysł. Silne związki zawodowe dbały o to, by pracownicy i pracownice mieli sprawiedliwy udział w dystrybucji zysków. Tak działało ożywcze koło gospodarki.

 

Po drugie: także bogatym wiedzie się lepiej przy mniejszym udziale w rozwijającej się gospodarce, niż gdy są w posiadaniu lwiej części gospodarki znajdującej się w stagnacji, jak dziś.

 

W latach 1946–1974 mieliśmy do czynienia ze wzrostem szybszym niż uśredniony wzrost od tego czasu do dziś dlatego, że udało się rozwinąć najliczniejszą w historii klasę średnią. Wielkość gospodarki się podwoiła, podobnie zarobki. Prezesi rzadko kiedy przynosili do domów pensję większą niż czterdziestokrotność wypłaty zwykłego robotnika, a mimo to powodziło im się całkiem dobrze.

 

Po trzecie: wysokie podatki dla zamożnych – pozwalające na duże inwestycje publiczne: lepsze drogi, lepszą edukację podstawową, badania, transport publiczny, szeroko dostępne szkolnictwo wyższe – umożliwiają wydajność gospodarki, także w przyszłości. A z tych inwestycji korzystają wszyscy, także bogaci.

 

W tamtych latach najwyższy podatek dla najlepiej zarabiających nie spadał poniżej 70%. Za czasów prezydentury Eisenhowera, republikanina, podatek ten wynosił 91%. Razem z dużymi wpływami do budżetu możliwymi dzięki rosnącym szeregom klasy średniej pieniądze pozyskiwane z podatków pozwalały na budowę sieci autostrad międzystanowych, a także niesłychanie szybkie zwiększenie dostępności do publicznej edukacji wyższej, która szybko stała się przedmiotem zazdrości całego świata.

 

Nauczyliśmy się, że powszechny dobrobyt nie jest jedynie osiągnięciem zdrowej gospodarki, wynagradzającej każdego i każdą – jest tej gospodarki podstawą.

 

Ale równie szybko zapomnieliśmy te lekcje. Przez ostatnie trzy dekady nasza gospodarka, owszem, rosła, ale pensje większości pracowników i pracownic ani drgnęły. Od początku pokryzysowego „ożywienia” 95% podwyżek w zarobkach trafiło do najbogatszego jednego procenta .

 

Co się stało?

 

Należałoby zacząć od tego, że zbyt wielu z nas uwierzyło w dogmaty mówiące, że wielkie korporacje i najbogatsi tworzą miejsca pracy – a gdy zmniejszyć im podatki, bogactwo zacznie skapywać także na dół. Oczywiście, nic nie kapie.

 

Równolegle pozwoliliśmy wielkiemu biznesowi rozbijać związki zawodowe, których liczebność spadła z prawie jednej trzeciej całej siły roboczej w sektorze prywatnym do niecałych siedmiu procent.

 

Przy naszej milczącej zgodzie z powodu zaniedbań zaczęły się kruszyć drogi, mosty i system transportu publicznego. Pogarszał się standard szkolnictwa. A edukacja wyższa kompensowała sobie niedostatek funduszy ciągłymi podwyżkami czesnego i tak stała się luksusem niedostępnym dla kolejnego pokolenia pracujących Amerykanów i Amerykanek.

 

Zderegulowano Wall Street – co doprowadziło do powstania „kasynowego kapitalizmu”, którego skutkiem był wybuch kryzysu przed sześcioma laty. Do dziś skutki tego kryzysu ciążą właścicielom domów w postaci hipotek i niespłacalnych kredytów. A prezesi największych firm przynoszą do domów pensje 300 razy większe niż ich szeregowi pracownicy.

 

Dlaczego?

 

Częściową odpowiedzią jest niesłychany zwrot, którego przyczyny są stricte polityczne. Gdy przychody i bogactwo zaczęły się skupiać na samym czubku piramidy, to samo stało się z władzą polityczną. Szefowie przemysłu i duzi gracze z Wall Street wiedzieli co jest grane, część z nich odegrała znaczącą rolę w tej transformacji.

 

Ale czemu nie pamiętali o lekcjach, które po trzech dekadach powojennego wzrostu powinny wydawać się oczywiste – że będący udziałem wielu ludzi dobrobyt służy wszystkim, nie wykluczając najbogatszych?

 

Może po prostu nie chcieli pamiętać. Doszli do wniosku, że bogactwo jest względne – nie chodzi jedynie o to, jak dobrze im się żyje, ale jak dobrze im się żyje w porównaniu do całej reszty.

 

I gdy przepaść między bogaczami a klasą średnią rośnie, ci na górze rzeczywiście mają poczucie, że są jeszcze bogatsi. Bo zamiast wysokiej fali, która podnosi wszystkie łódki, wybrali małe fale i wielkie jachty.

 

przeł. Jakub Dymek

 

Tekst pochodzi ze strony  http://robertreich.org

Robert Reich – profesor polityki społecznej na Uniwersytecie w Berkeley, były sekretarz pracy w administracji Billa Clintona, magazyn „Time” uznał go za jednego z dziesięciu najskuteczniejszych członków amerykańskiego rządu w ostatnim stuleciu.

 

Czytaj także:

Jakub Dymek, Dla kogo ten kryzys się skończył?

 

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Robert Reich
Robert Reich
Amerykański polityk i ekonomista
Profesor polityki społecznej na Uniwersytecie w Berkeley, były sekretarz pracy w administracji Billa Clintona. Magazyn „Time” uznał go za jednego z dziesięciu najskuteczniejszych członków amerykańskiego rządu w ostatnim stuleciu.
Zamknij