Kraj

Władza krytyki się nie lęka, a przed big techem (nie) klęka

Praca kreatywna praca prekarna

Wynik głosowania o prawie autorskim i prawach pokrewnych 28 czerwca w Sejmie pokazuje, że liberałowie chcą mediów bez reklam całkiem wcale żadnych oraz mediów zupełnie i w ogóle oderwanych od gigantów big techu. I to się nazywa suwerenność!

Na stole mamy ustawę o prawie autorskim i prawach pokrewnych, razem z implementacją unijnej dyrektywy DSM, dotyczącej wynagrodzenia za wykorzystywanie utworów, w tym publikacji, przez big techy – wyszukiwarki, media społecznościowe, platformy streamingowe i VOD. W tym samym czasie w Ministerstwie Kultury rozpoczynają się prace nad ustawą medialną, w tle której jest drugi dokument europejski, czyli Akt o Wolności Mediów, który wszedł w życie 7 maja.

Myślę, że na obie ustawy trzeba patrzeć całościowo i zobaczyć je w kontekście naczelnego hasła tej kadencji, jakim jest bezpieczeństwo. Jeśli tak to widzą politycy, którzy odrzucili poprawki do ustawy o prawach autorskich, powinni to czym prędzej ogłosić, żebyśmy już mogli zacząć być im wdzięczni. Jeśli nie, cóż, strzelili sobie i nam wszystkim straszliwego samobója.

Gugiel zjada polskie media

Pod koniec czerwca liberałowie, razem z PSL-em i Konfederacją, odrzucili poprawki do ustawy o prawach autorskich przygotowane przez Lewicę i Razem, które miały zapewnić wydawcom wsparcie państwa w negocjacjach z big techami. Bez tego wsparcia Google, Meta czy Microsoft nie podzielą się przychodami z wydawcami prasy i portali albo procesy o rekompensaty będą trwały tak długo, że media mogą nie doczekać ich końca.

Lewica, Razem, ale i Izba Wydawców Prasy, Stowarzyszenie Repropol, Związek Pracodawców Wydawców Cyfrowych, Stowarzyszenie Gazet Lokalnych i Stowarzyszenie Mediów Lokalnych, które poprawki Lewicy uważają za kluczowe dla przetrwania mediów, podnoszą, że wszystkie kraje Unii Europejskiej, które dyrektywę już implementowały, wstawiły się za swoimi krajowymi mediami. Tylko nie Polska.

Wydawcy pisali do marszałka Sejmu Szymona Hołowni z rozpaczą: „wprowadzenie implementacji dyrektywy DSM (Digital Single Market – przyp. aut.) w proponowanym kształcie utrwali patologie rynkowe i jeszcze bardziej umocni hegemonię zagranicznych gigantów technologicznych. […] Nie wprowadzono rozwiązań, które sprawiłyby, iż wprowadzane dyrektywą DSM prawa pokrewne wydawców prasy mogły być skutecznie egzekwowane. Celem regulacji unijnej jest wprowadzenie systemu rekompensat dla wydawców i dziennikarzy za wykorzystywanie materiałów prasowych […] na co dzień przez światowe koncerny. Po przyjęciu implementacji przedstawiciele wydawców będą negocjować warunki współpracy i kwoty rekompensat. Chcemy jednak podkreślić, że w projekcie nie zaproponowano żadnego rozwiązania, w którym zostałyby sprecyzowane warunki niezbędne w przypadku pata w rozmowach lub ich nadmiernego przedłużania”.

„Gównodziennikarstwo”: Władza patrzy na ręce dziennikarzom

A przedłużanie, paty, procesy i nieprawdopodobnie silny lobbing to coś, na co koncerny mają bardzo dużo pieniędzy, a wydawcy nie. Działania tych firm opisuje Sylwia Czubkowska, ekspertka od big techów: zastępy prawników, opóźnienia w egzekwowaniu i przyjmowaniu przepisów, aktywny lobbying, przepływ między światem polityki a korporacji, „przypadkowo” zgrane w czasie z procesem legislacyjnym, który mógłby zagrozić hegemonom, wizyty „wujków z Ameryki”, przywożących pieniądze na inwestycje. Media, nawet zorganizowane w Izbę Wydawców, nie mają szans.

Doświadczenia Kanady, Australii, kolejnych krajów europejskich: Belgii, Grecji, Włoch, Czech czy Francji pokazują jednak, że państwo może więcej. Państwowa interwencja pozwala na zawieranie porozumień korzystniejszych dla wydawców i dziennikarzy oraz wypłacanie rekompensat za używanie treści.

Używane treści są oczywiście nośnikami dla reklam, a te są istotną składową budżetu wydawnictw. Jak przypomina Czubkowska: „od 2004 do 2019 roku zamknięto w USA 1800 lokalnych gazet. Wyparowało 20 proc. rynku. W 2005 w mediach pracowało 365 tys. osób, w tym 75 tys. dziennikarzy. W 2022 odpowiednio 106 tys. i 32 tys. Stoi za tym AdTech, czyli zautomatyzowane mechanizmy kupowania, publikowania i mierzenia zasięgów reklam cyfrowych”. Hegemonami są tu Google i Meta, pochłaniając ponad 60 proc. przychodów z reklam. Pisze Czubkowska – „w 2017 roku Alphabet – holding powołany przez Google – na reklamie zarobił 95 mld, w 2023 już… 234 mld (całe przychody grupy to 307 mld!). Facebook w 2023 zarobił 132 mld dolarów na reklamach, a to 97,5 proc. ich przychodów”.

Panie Robercie, dlaczego pan ośmiesza dziennikarstwo?

Oczywiście reklamy to nie wszystko, potrzebni są subskrybenci, a w krajach o ugruntowanej demokracji media spełniające kryteria rzetelności dotuje państwo. Tak jest w Niemczech, Francji, Norwegii i innych krajach. Trzy filary finansowania dają mediom stabilność. Tam też państwo chroni je przed żarłocznością big techów.

Sami sobie zrobimy?

„Wszystkie inne rodzaje utworów, ich twórców i producentów projekt implementacji chroni. Wydawców i dziennikarzy – nie” – piszą wydawcy. Ale może martwią się niepotrzebnie. Wszak na tapecie jest ustawa medialna wraz z Aktem o wolności mediów.

Na stronie Ministerstwa Kultury, w zakładce o pracach nad ustawą medialną, już w pierwszym zdaniu czytamy, że ministerstwu zależy na niezależności mediów. W jej założeniach jest mowa o finansowaniu ich z budżetu państwa, w wysokości przynajmniej 0,09 proc. PKB rocznie, co ma zmniejszyć ilość reklam, o reformie KRRiT i zmianach w sposobie nadzorowania mediów, tak by zabezpieczyć je przed zakusami polityków.

0,09 proc. PKB rocznie to bardzo mało, a w świetle uwalenia poprawek Lewicy nie śmiem podejrzewać, że ustawodawcom chodzi wyłącznie o media publiczne. Czas rządów PiS pokazał, że potrzebne są media publiczne i prywatne, że dla zagwarantowania obywatelom konstytucyjnego (art. 14) prawa do wolności prasy i innych środków społecznego przekazu konieczna jest dywersyfikacja mediów. Skoro więc te prywatne mają być wysysane z reklam i treści przez big techy, to państwo zakłada dla nich inny rodzaj wsparcia. No, ale konsultacje do ustawy medialnej dopiero się rozpoczęły, więc i wysokość dotacji na pewno będzie negocjowana.

Media w erze walk na dezinformację

Wydaje się, że parlamentarzyści KO, Konfederaci i PSL właśnie pokazują big techom gest Kozakiewicza! Zrozumieli, że media to nie jest rozrywka, ale element strategiczny dla budowy bezpieczeństwa państwa. Weźcie sobie swoje reklamy, napchajcie się własną hegemonią, my sami utrzymamy nasze media i wreszcie nad Wisłą będzie BBC plus. Albo Chiny plus – sami sobie założymy wyszukiwarkę i jak ktoś będzie szukał informacji, a nie fejków, to tam je znajdzie. Brawo! Radykalnie, raz a dobrze, z okrzykiem „wolne media!”.

Dość już zabierania czytelnikom czasu, rozpraszania ich uwagi, co sprawia, że stają się coraz łatwiejszym celem dla siejących fake newsy. Media są dziedziną strategiczną i mają bezpośredni wpływ na bezpieczeństwo państwa. Wiemy przynajmniej od brexitu, jeśli nie od wyborów w USA w 2016, kiedy na wyniki miały wpływ farmy trolli, że rzetelna informacja jest przynajmniej tak ważna, jak „tarcza Tuska”.

Molestowanie i mobbing uchodzą sprawcom na sucho

Jeśli nie, jeśli ustawy o prawie autorskim i ustawa medialna się nie widzą, jest to strzał w kolano. To podważenie całej koncepcji na Polskę bezpieczną, jaką ogłosił w exposé Donald Tusk.

Miałam nadzieję, że „bezpieczeństwo” zostanie rozpisane na partyturę, na wzmocnienie poszczególnych państwowych i zależnych od państwa instytucji: ochronę zdrowia, edukację czy właśnie media – informację. Miałam nadzieję, że kryzys, w jakim nasz kraj znalazł się po rządach PiS, doświadczenia pandemii i kryzys bezpieczeństwa wywołany przez Rosję, będą okazją do wzmocnienia instytucji i poważnego potraktowania mediów, wyciągnięcia ich z przegródki „rozrywka i usługi”. Bo bez silnych mediów, zdolnych zbijać dezinformację, będziemy skazani na pisanie rozwiązań pod populistów i hejterów, którzy na X/Twitterze zachłystują się „Polską dla Polaków i to tylko niektórych”, niszczą solidarność przeciw Rosji i zasłaniają realne zagrożenie, jakim ona jest, innymi, fałszywymi.

Jak omnipotencja zmienia się w impotencję. Przypadek Roberta Mazurka

To sfera publiczna czyni obywatela

Rządy PiS pokazały, że media publiczne mogą być zagrożone i ratunkiem są wówczas media prywatne. A kto ochroni te ostatnie przed big techami? Po co w ogóle chronić media?

Bo są naszą najszerszą sferą publiczną. Dostać się do niej można, jeśli umie się czytać. Do tego dochodzi wolny czas, który można poświęcić na uczestniczenie w sferze publicznej, telefon z dostępem do internetu i pieniądze na gazetę. A jeszcze status obywatela, który, by wziąć udział w kolektywnym namyśle, musi uznać, że może, że ma do tego prawo, możliwości, że jego zdanie będzie istotne.

To w sferze publicznej wykuwają się poglądy, dojrzewają decyzje, można propozycje rozwiązań poddać pod ten kolektywny namysł. Taka odwieczna, ludzka forma wielopoziomowej, wieloaspektowej analizy, którą teraz próbujemy scedować na AI, skoro nasze mózgi zapchane są śmieciem z TikToka.

Nietrudno zrozumieć, że od jakości sfery publicznej zależeć będą efekty namysłu, czyli poziom demokracji, racjonalność decyzji. Dezinformacja, pomieszanie treści, chaos wizualny, ogromna ilość tekstów czy obrazów, które wyłącznie rozpraszają, do tego reklamy, teksty sponsorowane – to wszystko pokazuje, jak żałosny stał się w Polsce status obywatela. Można go karmić ohydną papką, a on wszystko łyknie. Dietetycy mówią: jestem tym, co jem, a ja: jestem tym, co czytam. Jedno i drugie wpływa na samopoczucie, poziom frustracji, gotowość do brania udziału w życiu publicznym, choćby w wyborach.

To sfera publiczna czyni obywatela. Jeśli media nie służą budowaniu postaw obywatelskich, świadomości, że każdy głos się liczy i jest potrzebny, że namysł i perspektywa każdego są potrzebne – nie będziemy mieć obywateli albo będzie ich za mało na utrzymanie demokracji.

To ostatni dzwonek. Tę nieszczęsną ustawę, w której państwo zrzeka się ochrony sfery publicznej, można jeszcze naprawić w Senacie. A ustawę medialną wzbogacić o dotacje dla rzetelnych tytułów prywatnych, zatrudniających na etatach dziennikarzy, a nie AI.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Katarzyna Przyborska
Katarzyna Przyborska
Dziennikarka KrytykaPolityczna.pl
Dziennikarka KrytykaPolityczna.pl, antropolożka kultury, absolwentka The Graduate School for Social Research IFiS PAN; mama. Była redaktorką w Ośrodku KARTA i w „Newsweeku Historia”. Współredaktorka książki „Salon. Niezależni w »świetlicy« Anny Erdman i Tadeusza Walendowskiego 1976-79”. Autorka książki „Żaba”, wydanej przez Krytykę Polityczną.
Zamknij