„Kompromis aborcyjny” ma już 22 lata. To ważna rocznica, ale nie najlepsza okazja do świętowania.
Kilka lat temu znajoma starsza pani – osiem krzyżyków na karku, trójka dzieci – przywołując w towarzyskiej rozmowie zalety ukochanego męża w ferworze opowieści podliczała: „Był takim cudownym kochankiem, potrafiliśmy to robić sześć razy jednej nocy! Trzy skrobanki musiałam w życiu zrobić!”. Niby nic w tym chwalebnego (ani specjalnie zdrożnego), ale uderzające było to, że starsza pani nie wiedziała, że wypowiedzenie takiej kwestii na głos jest obecnie w naszym kraju aktem dużej odwagi. Nie zdawała sobie sprawy – te problemy dawno za nią – że w świetle dzisiejszego prawa byłaby traktowana jak przestępczyni. Jeśli chodzi o prawa reprodukcyjne, to jej wypowiedź pochodzi po prostu z innej epoki. Starsza pani pozostała bowiem w rzeczywistości, w której to kobieta decydowała o tym, ile będzie mieć dzieci, i nie musiała się ze swoimi wyborami kryć. W takiej – minionej, co dobrze uświadamia rozmowa z kobietami pamiętającymi inne okoliczności – sytuacji kobiety, jeśli zawiodły inne środki, mogły (pozostając pod ochroną publicznej służby zdrowia) legalnie przerwać niechcianą ciążę.
Tymczasem w Polsce zdążyło dorosnąć już całe pokolenie kobiet, które nie tylko tego nie pamiętają, ale po prostu nigdy nie mieszkały w kraju, w którym przerwanie ciąży byłoby legalną możliwością i dostępną deską ratunku w sytuacji bez (innego) wyjścia.
Bo 7 stycznia 1993 roku Sejm uchwalił Ustawę o planowaniu rodziny, ochronie płodu ludzkiego i warunkach dopuszczalności przerywania ciąży.
A zatem „kompromis aborcyjny” ma już 22 lata. Choć tak niewinne postawienie sprawy prosi się o natychmiastową erratę. Słowo „kompromis” zakłada przecież zgodę i 22 lata zgody w tej sprawie byłoby naprawdę dobrą okazją do święta. Tylko że nigdy nie było ani kompromisu, ani zgody, nie było nawet debaty czy okazji do polemiki, która kompromis – gdyby to w ogóle było możliwe – mogła wypracować. Od 22 lat mamy natomiast jedno – wprowadzony drogą politycznych targów między politykami a Kościołem i z pominięciem zdania samych kobiet zakaz aborcji. Co to oznacza? Że 22 lata temu kobietom przemocą odebrano prawo do samostanowienia w najintymniejszej sferze ich życia. To ważna rocznica, ale nie najlepsza okazja do świętowania. W każdym razie nie dla kobiet, przedmiotu Ustawy o planowaniu rodziny, ochronie płodu ludzkiego i warunkach dopuszczalności przerywania ciąży, bo dla jej autorów i zwolenników pewnie i tak.
Już nazwa ustawy z 1993 roku i jej pierwszy artykuł („Każda istota ludzka ma od chwili poczęcia przyrodzone prawo do życia”) oraz następująca po nim deklaracja prawnej ochrony „życia dziecka od chwili poczęcia” pokazują dobitnie intencję autorów dokumentu. Wiele w tej ustawie było o życiu i poczęciu, mniej o planowaniu rodziny. Więcej o „warunkach dopuszczalności” aborcji – choć nie jest tam tak nazwana, przecież chodzi o „śmierć dziecka”, którą ustawa penalizuje, a nie o dopuszczalność aborcji – a prawie nic o prawach kobiety i matki. Czy było miejsce na niezgodę i czy można mówić o czymkolwiek innym niż natychmiastowy zakaz i odebranie praw, jeśli (art. 11) „ustawa wchodzi w życie po upływie 14 dni od dnia ogłoszenia”? 20 stycznia przerywasz ciążę usuwając zarodek, 21 zabijasz „dziecko poczęte”, 20 korzystasz z przysługującego ci prawa, a dzień później łamiesz prawo do życia.
Po 22 latach, które bynajmniej nie były latami zgody i kompromisu – przeciwko ustawie zebrano 1,5 miliona podpisów, lewica próbowała ją poprawiać, kwestionował ją parlamentarny zespół kobiet, głos zabierał Trybunał Konstytucyjny i organizacje międzynarodowe, nie mówiąc już o lokalnych środowiskach kobiecych – nie tylko jej podstawowe założenia pozostają w mocy, ale dotyka nas jeszcze selektywna amnezja.
Dlaczego? Bo nawet jeśli ustawa w jakimkolwiek wymiarze była kompromisem (w co nie wierzymy: co to za kompromis, którego honorowanie jest wymuszone, a warunki dyktuje cały czas jedna strona? I interpretuje je jak chce?), to te założenia owego kompromisu, które miały dać kobietom konkretne wsparcie w zamian za częściowe ubezwłasnowolnienie, nigdy nie zostały wypełnione. Otóż w ustawie, która 22 lata temu kryminalizowała aborcję – dając początek lukratywnemu podziemiu aborcyjnemu, którego nie zakładały przecież za zagraniczne granty złośliwe feministki – jest mowa o „wprowadzeniu do szkół wiedzy o życiu seksualnym człowieka” oraz o „metodach i środkach świadomej prokreacji”.
Z „wiedzy o prokreacji” jest może i katecheza, ale z „wiedzy o życiu seksualnym” i świadomego planowania rodziny nie zostało w Polskich szkołach nic, czego nie blokowano by dziś pod hasłami wojny z gender i przebieraniem chłopców w sukienki.
Co zostało z zapowiedzianego w ustawie „zapewnienia kobietom w ciąży opieki socjalnej, medycznej i prawnej”, też wiemy. Jak pokazała słynna sprawa Alicji Tysiąc i tysiące o wiele mniej słynnych dramatów kobiet, o których możecie poczytać w internecie, a także niedawna sprawa Chazana czy nawet telewizyjny program Teen Mom Poland, opieką prawną i państwową objęte jest być może „donoszenie dziecka”, ale nie życie, status i zdrowie matki. Ustawa z 1993 roku osiągnęła wszystko, co planowała, pod warunkiem, że jako „wszystko” rozumieć będziemy tylko intencje ustawodawcy, ale nie założenia ustawy i prawa. Z tych zostało to, co konstytuuje zakaz, nie ułatwia zaś planowania rodziny, nie mówiąc o planowaniu „odpowiedzialnym” i „świadomym”. To udało się ustawą z 1993 roku osiągnąć: zrealizować (nawet jeśli nie zawsze wypowiadane w sejmie, to niewątpliwie obecne) żądania całkowitego zakazu przerywania ciąży. Bo nawet to najsurowsze prawo, zwane dziś ugodowo „kompromisem” z 1993 roku, było i tak bardziej liberalne niż faktycznie działający dziś „kompromis”, polegający na nieprzeprowadzaniu zabiegów wcale – to znaczy nie legalnie i w świetle dnia, nie tam, gdzie panuje „sumienie”, a najlepiej w ogóle nie w Polsce, choćby kobieta w imię „przyrodzonego prawa do życia” miała je stracić.
Ustawę bowiem napisano także tak, żeby lekarz miał pole do interpretacji – mówi się w niej o „prawdopodobieństwie upośledzenia płodu”, a nie o tym, że owo upośledzenie musi być jednoznacznie stwierdzone. Ponieważ lekarze nie są obciążeni żadną odpowiedzialnością za niewykonanie legalnej aborcji, wolą odmawiać pomocy kobietom, niż narażać się na gniew samozwańczych strażników kobiecych brzuchów.
Co zostaje z tych 22 lat działania zakazu? Po pierwsze państwo zwolniło się z odpowiedzialności za zdrowie i bezpieczeństwo kobiet.
Bo kobiety przerywały ciążę, robią to teraz i będą to robić, ponieważ aborcja to nie jest coś, co robi się dla zabawy. Robi się to wtedy, kiedy nie ma się innego wyjścia. Ale ponieważ państwo i Kościół odebrały kobietom prawo do decydowania o własnej przyszłości, a panowie: politycy, lekarze, mężowie, ojcowie umyli ręce, zapędzone w kozi róg robią to po cichu, niebezpiecznie, bez ochrony i pomocy ze strony lekarzy ( oczywiście o ile nie mają luźnych trzech tysięcy).
Z badań CBOS-u wynika, że „w ciągu swojego życia ciążę przerwała, z dużym prawdopodobieństwem, nie mniej niż co czwarta, ale też nie więcej niż co trzecia dorosła Polka. W skali całego społeczeństwa daje to od 4,1 do 5,8 miliona kobiet”. A przecież oficjalnie w Polsce wykonuje się rocznie kilkaset zabiegów przerwania ciąży. Oznacza to, że prawie wszystkie spośród tych pięciu milionów kobiet, które przerwały ciążę po 1993 roku, były zmuszone zrobić to nielegalnie i że nie wiemy, ile z nich przypłaciło brak ochrony ze strony państwa zdrowiem.
Ta liczba oznacza też, że i ty najprawdopodobniej masz wokół siebie i znasz kobiety, które przerwały ciążę. Może jest wśród nich twoja babcia, matka albo ciotka, może koleżanka z pracy lub sąsiadka.
Nie sądzisz? A może nie ufają ci na tyle, żeby o tym opowiedzieć? To także efekt ustawy z 1993 roku. Kobiety musiały nauczyć się milczeć i pomagać sobie bezcenną wiedzą w konspiracji. Dowiedzenie się, gdzie można przerwać ciążę w dowolnym polskim mieście, to kwestia kilku godzin, potem wystarczy mieć tylko kilka tysięcy i kogoś bliskiego, kto pomoże.
Niestety wiele kobiet nie ma kilku tysięcy i nikogo, kogo może poprosić o pomoc w dramatycznej sytuacji wymagającej przekroczenia restrykcyjnego prawa. To one płacą za kompromis zdrowiem, a bywa, że i życiem w mrocznych zakątkach podziemia aborcyjnego. To w nie najbardziej uderza ustawa, bo jej kolejnym skutkiem jest wypłukiwanie solidarności społecznej.
Działa to tak: te, które na to stać, mogą za te kilka tysięcy skorzystać z pomocy usłużnych i kompetentnych ginekologów w dobrze wyposażonych prywatnych gabinetach. Oczywiście z zastrzeżeniem, że w razie powikłań lądują na ulicy, a odpowiedzialność za źle przeprowadzony zabieg nie spoczywa na nikim, bo zabiegu przecież nie było. Ale jeśli wszystko pójdzie dobrze, zostawiają to straszne doświadczenie za sobą i razem z partnerami cieszą się, że udało im się obejść system. Nie przychodzi im do głowy, żeby upomnieć się o los tych, które są skazane na tańsze i o wiele mniej bezpieczne metody przerywania ciąży, bo musiałyby przecież przyznać się do przestępstwa. Naprawdę sprytnie to wszystko wymyślono, prawda? W kontekście tak często przywoływanego przez nas hasła o „prywatyzacji wolności”, która dokonała się w Polsce po 1989 roku, trzeba przypomnieć, że prawa reprodukcyjne sprywatyzowano bardzo brutalnie i skutecznie – wszystkie kobiety są w Polsce zakładniczkami tego prawa, ale bogatsze mogą się choćby częściowo wykupić. Jak działa to na biedniejsze i system w całości, dodawać nie trzeba. A aborcji nie ubywa.
Jak pokazał opracowany kilka lat temu raport Guttmacher Institute, który przeprowadził trwające 10 lat badanie w 197 krajach świata, prawne zakazy wykonywania aborcji nie mają żadnego wpływu na ich liczbę, wpływają tylko na to, w jakich warunkach kobiety poddają się tym zabiegom. Według twórców raportu „co roku wskutek niebezpiecznych aborcji umiera około 70 tysięcy kobiet, zostawiając blisko ćwierć miliona dzieci bez matki. Dalsze pięć milionów odczuwa różnego rodzaju powikłania”.
Ile kobiet choruje lub umiera w Polsce z powodu restrykcyjnego prawa aborcyjnego? Ile zostaje dzieciobójczyniami? Ile cierpi w ubóstwie, bo nie jest w stanie nakarmić zbyt dużej liczby dzieci, na które skazał je brak edukacji seksualnej i zakaz aborcji? Nie wiadomo. Nikogo z tych, którzy mogliby coś zmienić, te kwestie nie obchodzą. Przecież zawsze mają w zanadrzu te trzy tysiące – no i tak zwane sumienie w ciągłej erekcji.
W zeszłym roku hucznie świętowaliśmy w Polsce 25 lat wolności. Jak zabrać się do świętowania niewoli połowy społeczeństwa? 25-lecie zakazu już za trzy lata.