Intensywne obcowanie z prozą Ewy Szelburg-Zarembiny to męczące, ale na swój sposób narkotyczne przeżycie. Rozumiem doskonale fascynację Anny Marchewki.
Ślady nieobecności to intymne sprawozdanie z fascynacji badaczki Anny Marchewki pisarką Ewą Szelburg-Zarembiną, książka o niemożności dotarcia do prawdy, zarówno tej małej, czysto biograficznej, jak i większej, skrywającej się w szczelinach życia i twórczości autorki. I na taką bezsilność w starciu z wyschniętymi źródłami trzeba być przygotowanym, sięgając po tę obłożoną w śliczny, delikatny papier publikację.
Na Ślady… czekałam z niecierpliwością – od pewnego czasu staram się nadrabiać luki w znajomości dorobku polskich pisarek i wiem, jak trudno dotrzeć do informacji na ich temat – zdawkowa notatka w Wikipedii, lista odznaczeń, lista publikacji, często zdjęcie grobu (tak wygląda na przykład wpis poświęcony Marii Krüger!) i koniec, to jedyne tropy dostępne na gorąco. Zostawiwszy natomiast za sobą lata studenckie, nie mam czasu ani środków na biblioteczne kwerendy, kompilowanie notatek z zapomnianych roczników pism literackich, analizowanie tropów.
Wydaje się, że na szczególny rodzaj zapomnienia narażone są twórczynie, które łączyły pisanie dla dzieci z literaturą przeznaczoną dla dojrzałego odbiorcy.
Twórczość dla dorosłych jest często marginalizowana (Chądzyńska, Krüger). Ich dziecięcy dorobek analizy nie wymaga, bo i po co. Patrzę w tym momencie na półkę, w stronę książki Marioli Pryzwan Mama Plastusia, poświęconej Marii Kownackiej. Jest to wydany bez minimalnej nawet redakcji lub myśli krytycznej zbiór wywiadów z ludźmi, którzy pisarkę znali – od siostrzeńców i pociotków po ministra kultury i garderobianą (rozmowy ułożone są przypadkowo). Mówią oni rzeczy bardzo ciekawe, między innymi właśnie o pomniejszającym skalę twórczości piętnie „autorki dziecięcej”, ale potencjał książki został całkowicie zmarnowany, stanowi ona jedynie zbiór materiałów do opracowania (wstyd, że taką prowizorkę firmuje Państwowy Instytut Wydawniczy). Szczęście miała Maria Konopnicka, przez wiele lat wtłoczona w ramy mało reprezentatywnego dla jej twórczości tercetu z podstawówki: Na jagody (wymiennie z O krasnoludkach i sierotce Marysi), Naszej szkapy i Roty. Na tym kończy się recepcja poetki i prozaiczki, w swoich czasach uznawanej za kontynuatorkę wieszczowskiej tradycji Mickiewicza i fetowanej na równi z Sienkiewiczem. Rozprawka, notatka, klasówka, i zapominamy na resztę życia, że taka pani była. Szczęście, o którym wspomniałam, łączy się z niedawnym zainteresowaniem Konopnicką w związku z genderową paranoją (Konopnicka i Dulębianka są patronkami instytutu gender studies Państwowej Akademii Nauk): memy głoszące narodowcom, że autorka lubianego przez nich patriotycznego hymnu była lesbijką, obiegły cały internet. Bądź co bądź powierzchowne zainteresowanie chwilowo wydobyło pisarkę z otchłani zapomnienia (wszystkim głębiej zainteresowanym polecam znakomitą książkę Leny Magnone Lustra i symptomy, poświęconą analizie biografii pisarki i mitologizacji jej twórczości).
A co z literatkami, których biografia nie skrywa takich rzekomo pikantnych szczegółów? Nic. Coraz dalsza półka w bibliotece, kartonowe pudełko na podłodze, stolik z darami dla czytelników.
I w tę właśnie koleinę wpada Ewa Szelburg-Zarembina, znana obecnie jako autorka literackich baśni i wierszyków dla dzieci („Idzie niebo ciemną nocą, ma w koszyczku pełno gwiazd” – pamiętacie, co jest dalej?), a zapomniana w roli poważnej pisarki, tworzącej nowatorskie powieści z bogatym katalogiem niebanalnych bohaterek kobiecych i zaangażowanej społecznie (chociaż Myjcie owoce, porażające sprawozdanie z pokazowego procesu białoruskich chłopów, włączył do swojego zbioru klasyków XX-wiecznego reportażu Mariusz Szczygieł).
Z tej przestrzeni niepamięci usiłuje wydobyć ją Anna Marchewka, zastanawiając się jednocześnie, co stało się z samą pisarką, która po wojnie decyduje się na odrzucenie swojego dotychczasowego warsztatu i tworzenie głównie dla najmłodszych, zmienia imię, przyjmuje nazwisko drugiego męża w specyficznej, od-mężowskiej właśnie formie. W to wszystko wpleciony zostaje wątek introspekcji, w którym wędrująca śladami Zarembiny Marchewka pyta samą siebie: „Po co to robię? Po co toczyć tę nierówną walkę z niepamięcią? Czy robię to dla pisarki, czy dla siebie?”. W rozmowie z Agnieszką Drotkiewicz, opublikowanej w Dwutygodniku, Marchewka mówi o poczuciu obowiązku wobec pisarki, której zagubione ślady bada – intymność za intymność, moje zwierzenia za twoje sekrety. Motyw osobistego zaangażowania, prawie odczuwalna męka szperania w zakurzonych archiwach, bezcelowe spacery po upalnych, zakurzonych uliczkach prowincjonalnych miasteczek, niemożność rozstania się z pracą, której poświęciło się tak wiele bez osiągnięcia namacalnych rezultatów – to stanowi w moim odczuciu prawdziwą siłę opowieści Marchewki i oś narracyjną bardziej w pewnym sensie interesującą od zamazanych losów samej Szelburg-Zarembiny.
Na specyfikę Śladów obecności trzeba być gotowym – nie jest to pasjonujące sprawozdanie z rozwiązywania zagadki literacko-biograficznej, w której na koniec elementy wskoczą na miejsce i westchniemy z podziwem, patrząc na mozaikowy portret. Nie jest to opowieść podążająca wiernie chronologicznym tropem życia. Nie jest to wreszcie analiza pisarskiego dorobku i wyobraźni literackiej Szelburg na tle epoki i innych twórczyń czy chociażby próba systematyki jej zadziwiających bohaterek (czego osobiście odrobinę żałuję, gdyż ten wątek mocno wybrzmiewał w wywiadach zapowiadających książkę). Uporządkowana początkowo relacja w pewnym momencie nabiera lekko chaotycznego charakteru, niektóre informacje powtarzają się, od debiutu literackiego Zarembiny wracamy do lat studenckich, dzieciństwo w domu rodziców miesza się z wizytami w salonie Zofii Nałkowskiej, niektóre źródła wydają się zupełnie nieistotne, umieszczone w tekście na zasadzie „Znalazłam jeszcze to, może się przyda” (całe strony reprodukcji podań o kolejne paszporty pisarki), inne z kolei dają smak tego, jak pasjonująca mogłaby być taka biografia, gdyby udało się ją w pełni odtworzyć (wątki rodzinne czy emancypacyjne, dotyczące matki Ireny Szelburżanki, prowincjonalnej krawcowej skazanej na ten „kobiecy zawód” i zależnej od kaprysów klientek, kwestia edukacji przyszłej pisarki, wynoszącej ją ponad miejsce właściwe dziewczynie z dość biednej rodziny i izolującej).
Taka struktura narracji pasuje do przyjętego tematu, pozostawia jednak czytelnika ze sporym niedosytem, który z jednej strony wpisany jest już w tytuł – Zarembiny nie ma, zostały ślady – z drugiej jednak wydaje się, że niektóre wątki mogłyby zostać pociągnięte mocniej, nawet bez „obecności” samej zainteresowanej. Na przykład koncentracja na literaturze dziecięcej – ten temat zostaje bardzo ciekawie zarysowany w rozdziale poświęconym Józefowi Zarembie, mężowi pisarki i prominentnemu działaczowi na polu oświaty i książek. „[Zaremba] zajmował się, do wybuchu powstania warszawskiego, gromadzeniem materiałów do podręczników dla kolejnych powojennych roczników. Wydawać by się mogło, że według Zaremby w czasie zagrożenia należy myśleć najintensywniej o edukacji, a podręczniki szkolne są najpoważniejszą bronią, która pozwoli przetrwać językowi i narodowi”. Po wojnie Zaremba przystępuje do dzieła, a jego żona staje się jedną z najbardziej liczących się pisarek dziecięcych. „Ogromne nakłady, jakie osiągały książki zaangażowane w budowanie nowego społeczeństwa złożonego z nowych obywateli, autorom i autorkom dawały posmak sławy i sukcesu. Książki Szelburg zajmują najwyższe miejsca w zestawieniach wysokości nakładów w okresie PRL (…). Szelburg zagarnęła dużą powierzchnię przestrzeni literackiej, była twórczynią wszechstronną, ponieważ nie tyle zmieniała rejestr, ile odmieniała przez przypadki opowieść tak, by mogła dotrzeć do różnych czytelników” – pisze Marchewka i w tym kontekście trudno zrozumieć przewijającą się w Śladach nieobecności tezę, że ograniczając się do twórczości dziecięcej Szelburg-Zarembina dokonała artystycznego samobójstwa, zamykając się w gorzkiej skorupie literackiego odosobnienia.
Czy dla zaangażowanej społeczniczki okresu międzywojennego, autorki poruszających opowiadań o nędzy dzieci we wspaniałej, wreszcie niepodległej Polsce, wreszcie: nauczycielki najbardziej zaniedbanych „oślaków”, pozycja kultowej autorki dziecięcej była rzeczywiście krokiem w dół?
Na to pytanie Ślady nieobecności nie dają jednoznacznej odpowiedzi, gubiąc się we własnych wątpliwościach.
Ze skonstruowanego przez Ewę Szelburg-Zarembinę biograficznego labiryntu Anna Marchewka wychodzi może nie tyle na tarczy, co ciężko wlokąc ją za sobą przez zapylone uliczki i biblioteczne alejki. Ale jest to pozorna porażka – w tym wypadku, jak wspomniałam powyżej, bardziej niż cel liczy się sama podróż, walka z oporną materią, ze sobą i ze swoimi oczekiwaniami. Możemy odkryć tylko to, co zostało dla nas do odkrycia pozostawione. Nie da się sięgnąć głębiej – konstatuje w zakończeniu Marchewka. I brzmi to tylko odrobinę gorzko.
W osobnym wątku warto wspomnieć o technicznej stronie książki. Ślady nieobecności są pięknie wydane, obłożone w delikatny papier wzorem przypominający dawne tapety albo obicia tapicerskie, zawartość ładnie, przejrzyście rozmieszczona. Świetnym pomysłem jest też dopełniająca opowieść Anny Marchewki antologia tekstów Zarembiny. Wprawdzie są to w większości fragmenty, ale nie każdy od razu po zakończeniu lektury będzie miał czas i ochotę pędzić do biblioteki w celu zapoznania się z pełnymi wersjami (wspomniane ogromne nakłady sprawiły, że w większości katalogów powieści Ewy Szelburg-Zarembiny dla dorosłych są nadal dostępne). Przygotowany przez autorkę Śladów… zbiór daje szansę natychmiastowego zapoznania się z frazą i specyficzną literacką wyobraźnią pisarki.
Ja natomiast karnie udałam się do biblioteki osiedlowej, żeby wypożyczyć solidnie zagrzebany na tyle regału cykl powieściowy Rzeka kłamstwa i zbiór opowiadań, wydany przez Czytelnika. Po lekturze pięciu tomów powieści i kilkunastu krótszych form mogę powiedzieć, że potwierdza się diagnoza Marchewki: Zarembina to pisarka bardzo nierówna. Wędrówka Joanny jest prawdziwym czytelniczym odkryciem, powieścią zanurzoną w zadziwiającej mieszance magicznego, ludowego realizmu i surowego naturalizmu, opowieścią o świecie, w którym nawet przyroda jest odpychająca, o przemierzających go ludziach nie wspominając. Z niecierpliwością czekałam na kontynuację losów niezwykłej, zimnej, a jednocześnie wzruszającej bohaterki, która deklaruje, że chce żyć dla samej siebie. Drugi tom przynosi jeszcze frapujący obraz rewolucji 1905 roku w oczach kobiet, a potem cały cykl rozmywa się w obrazach, impresjach, opisie życia ciągnącym się przez setki stron. Trudno uwierzyć, że pozbawione jakiegokolwiek smaku, przypominające mniej udane Noce i dnie tomy wyszły spod pióra tej samej osoby co zaskakująca Wędrówka Joanny. Tak samo jest z opowiadaniami – niesamowicie silne, krytyczne wobec II RP Pani kupi irysy czy Myjcie owoce, czy baśniowe Złote koźlątko opłakujące los żydowskich dzieci, sąsiadują z miniaturami całkowicie nijakimi, po których oczy prześlizgują się nieuważnie. Intensywne obcowanie z prozą Ewy Szelburg-Zarembiny to męczące, ale na swój sposób narkotyczne przeżycie i rozumiem doskonale fascynację Anny Marchewki, prowadzącą do napisania Śladów nieobecności.
Natomiast podążanie tymi śladami nie jest doświadczeniem łatwym ani satysfakcjonującym – i o tym trzeba pamiętać, sięgając po tę specyficzną próbę biografii.
Anna Marchewka, „Ślady nieobecności”, DodoEditor 2014