„Polska nie jest rusofobiczna, jak uważała spora część zachodnich elit, ale rusorealistyczna”. Czego jeszcze nauczyła nas rosyjska agresja na Ukrainę? Jak zmienił się świat przez ostatnie 50 dni? Komentują publicyści zaprzyjaźnionych redakcji projektu „Spięcie”.
Wojna w Ukrainie i kryzys klimatyczny są ze sobą splecione
Michał Sutowski, Krytyka Polityczna
Odchodzenie świata od paliw kopalnych sprawia, że na realizację imperialnych ambicji Rosja ma coraz mniej czasu.
Wojna – a więc wszystkie sprawy i zagadnienia schodzą na plan dalszy. Nieprawdaż? Kiedy Mariupol bestialsko równany jest z ziemią, a Kijów się heroicznie broni; kiedy uchodźcy we Lwowie nie wiedzą, czy nie dołączą zaraz do tych w Warszawie, a wolontariusze w Polsce marzą o chwili wytchnienia – niełatwo uciec przed taką myślą. Że te wszystkie sprawy, które nas zajmowały dotychczas, tracą nie tyle na ważności nawet, ile na pilności. Że choć rosyjska ręka rachunków krzywd u nas nie przekreśla, to jednak… znajmy proporcje. A już na pewno hierarchie i kolejność: walka z ocieplaniem się Ziemi musi poczekać, gdy za rogiem, czy za murami Kremla, czyha być może i nuklearna zima. A w trójkącie klimat–gospodarka–bezpieczeństwo oczywisty priorytet zyskuje to ostatnie.
Tyle że to wszystko nieporozumienie.
Wojna, co zrozumiałe, odwraca naszą uwagę od kryzysu klimatycznego, ale sam proces i jego skutki nie znikną od tego, że wojska Putina mordują naszych sąsiadów i dewastują ich kraj. A i polityka klimatyczna ma z nią dużo wspólnego. Oczywiście, za tę agresję odpowiada konkretny człowiek ze swymi obsesjami oraz jego służby. W tym szaleństwie jest jednak metoda: odchodzenie świata od paliw kopalnych sprawia, że na realizację imperialnych ambicji Rosja ma coraz mniej czasu.
Ważniejsze praktycznie jest jednak co innego. Raz, że skutki tej wojny to wersja demo kryzysu klimatycznego w świecie opartym na paliwach węglowodorowych. A dwa, że konieczne wobec niej środki zaradcze zbiegają się z tymi, które posłużą i mitygacji zmiany klimatu, i adaptacji do niej.
W tym koszmarnym trailerze przyszłości w Europie (bo gdzie indziej to już dawno dzień powszedni!) spotkamy liczonych w milionach ludzi, którzy z dnia na dzień nie mają się gdzie podziać. Zobaczymy rosnące ceny żywności w sklepach, a mniej szczęśliwe narody oglądać będą wręcz puste półki. Rachunki za prąd, benzynę i ogrzewanie obniżają nasz standard życia o całe lata, dla niektórych o całe pokolenia – i to wszystko wydarzyć się może z miesiąca na miesiąc. Tak wygląda świat, w którym rosną temperatury i stężenie CO2 w atmosferze, nie licząc rzecz jasna częstszych ulew i powodzi, upałów i susz, trąb powietrznych i ginących gatunków roślin i zwierząt.
Oczywiście, Ukraińcy walczą, giną i cierpią dziś za swój kraj i z powodu Rosji, a nie po to, żeby nas ubogacać poznawczo i edukować klimatycznie. Ale właściwa reakcja na tę wojnę – poza dozbrajaniem sąsiadów najlepiej, jak potrafimy – jest w wielu punktach dokładnie tym, czego domaga się od nas gorejąca planeta.
Niezależne od paliw kopalnych źródła energii, a przede wszystkim zmniejszanie jej zużycia, są tak samo niezbędne do ratowania warunków życia na Ziemi, jak i dewastacji budżetu rosyjskiego MON. Choć jednak szybka „derusyfikacja” dostaw to oczywisty priorytet na dziś, na jutro i pojutrze – nie wystarczy. Zastąpienie gazu z rosyjskich rurociągów tym z Norwegii albo surowcem skroplonym z Kataru, USA czy Australii, podobnie jak zamiana ropy z Rosnieftu na tę od Saudi Aramco nie tylko generuje te same lub nawet zwiększa koszty środowiskowe, ale też prowadzi do wzrostu cen na rynkach światowych. Jeśli nie spadnie globalny popyt na węgiel, ropę i gaz – co wymaga oszczędzania energii i przechodzenia na czyste jej źródła – Rosja sprzedawać ich będzie może i mniej, ale za to po wyższej cenie.
Dalej, rozwój lokalnych, najlepiej spółdzielczych i samorządowych producentów energii nie tylko buduje poparcie społeczne dla transformacji energetycznej, ale ogranicza podatność na ataki wymierzone w zasilanie – uderzenie w scentralizowany system produkcji i przesyłu prądu dużo bardziej grozi blackoutem niż wówczas, gdy społeczności posiadają lokalny backup z wiatru i słońca.
Wzrost zalesienia, a także odtwarzanie mokradeł i renaturalizacja rzek adaptują nas do zmiany klimatu i ograniczają ocieplenie – ale jeszcze bardziej redukują prędkość i możliwości poruszania się wrogich oddziałów wojska po naszym terytorium.
Bagna i drzewa zamiast muru? Sienkiewicz: Nie tylko ludzie bronią ziemi, ale i ziemia ludzi
czytaj także
Redukcja spożycia mięsa i skrócenie łańcuchów produkcji żywności zmniejszają emisje gazów cieplarnianych i zużycie gleb, ale też redukują lokalną zależność od światowych rynków i dostaw nawozów, która w czasie wojny wzmacnia rosyjską dźwignię nacisku na Zachód i jego peryferie.
Wreszcie, przyszłościowe źródła energii – słońce, wiatr, wodór, zapewne też atom – to wielka szansa Ukrainy nie tylko na powojenną odbudowę gospodarczą, ale i status nieodzownej części Europy. Bo łaska pańska, tak samo jak wdzięczność i uznanie Zachodu dla poświęceń Ukraińców, na bardzo pstrym koniu jeżdżą: aby bezpieczeństwo naszych sąsiadów i ich rozwój na trwałe były zagwarantowane, Ukrainę trzeba będzie wpisać w wielkie europejskie projekty cywilizacyjne. Tylko jeśli zielona transformacja Europy bez tego kraju będzie nie do pomyślenia, niewyobrażalne będzie zostawienie Kijowa na lodzie wobec kryzysu gospodarczego i rosyjskich ambicji imperialnych.
Dobrze pojęty realizm zakłada dziś tyle, że wojna w Ukrainie i kryzys klimatyczny są ze sobą splecione, podobnie jak niezbędne środki zaradcze. Przeciwstawianie jednego drugiemu byłoby nie tylko zbrodnią wobec naszej cywilizacji, ale i błędem strategicznym.
**
Michał Sutowski – politolog, absolwent Kolegium MISH UW, tłumacz, publicysta. Członek zespołu Krytyki Politycznej.
O lewicowej bezradności
Hubert Walczyński, Magazyn Kontakt
Dominującym uczuciem towarzyszącym wybuchowi wojny w Ukrainie była dla mnie bezradność. Bezradność dwojaka – po pierwsze, związana ze skalą przemocy za naszą wschodnią granicą, na którą nie jestem w stanie w żaden sposób odpowiedzieć. Po drugie – bezradność intelektualna i poczucie, że główny nurt lewicowej analizy nie daje narzędzi do zrozumienia tej wojny.
Tradycyjna lewicowa teoria sugeruje, że imperializm jest po prostu bardzo brutalnym narzędziem akumulacji kapitału. Kiedy kończą się możliwości wyzysku lokalnej siły roboczej, zasoby naturalne na terenie własnego kraju przestają wystarczać, a lokalne rynki się wysycają, konieczne jest znalezienie nowych źródeł środków produkcji.
Z grubsza tak wyglądały sprawy od narodzin kapitalizmu przemysłowego. Na tym polegał proces osiemnastowiecznego grodzenia i prywatyzowania pól, łąk i lasów. W tym samym duchu należy rozumieć kolonializm, który pozwolił utowarowić pracę w najbardziej dosłownym znaczeniu – poprzez zamienienie ludzi w towary. Wreszcie na tym polegały dwudziestowieczne imperialne wojny i „interwencje” w krajach ubogich – po pierwsze chodziło w nich o ochronę interesów międzynarodowych korporacji (jak w Gwatemali, na Kubie czy w Chile) czy o przejęcie kontroli nad złożami surowców niezbędnych do rozwoju krajom najbogatszym. Po drugie, o rywalizację pomiędzy kapitalizmem a radzieckim modelem komunizmu – taki był kontekst zimnej wojny, wyeksportowanej do krajów globalnego Południa.
Problem polega na tym, że wojna w Ukrainie nijak do tego schematu nie przystaje. Nie chodzi w niej przecież o zasoby rud manganowych, uranu czy żelaza, nie chodzi też o obronę interesów rosyjskich korporacji – które w wyniku zachodnich sankcji z pewnością na niej nie zarobią. I choć niektórzy publicyści i komentatorzy porównują Putina do Stalina i twierdzą, że jego celem jest odbudowa Związku Radzieckiego, to przecież ani Federacja Rosyjska, ani sam Putin nie mają do zaproponowania żadnej alternatywy dla zachodniego kapitalizmu, budując państwo oparte na oligarchicznych fortunach i nędzy życia fundamentalnej większości obywateli.
Być może więc nie należy tej wojny analizować w kategoriach materialnych, tylko symbolicznych – to nie wojna o pieniądze, kapitał czy ziemię, a o miejsce w globalnym układzie sił, utrzymanie imperialnej pozycji czy o Wielką Rosję z wizji Dugina. Rzecz tylko w tym, że wszystkie te kategorie zostały przez lewicę w znacznym stopniu porzucone, więc brakuje nam narzędzi do rzetelnego opisu polityki międzynarodowej.
czytaj także
Pojęcie narodu nigdy nie było z perspektywy lewicowej szczególnie interesujące. Kluczowe było zawsze pojęcie klasy – wychodząc z założenia, że więcej łączy kasjerkę z Tomaszowa Lubelskiego z kasjerką z Lizbony niż pierwszą z nich z analityczką finansową z Warszawy. Jest to oczywiście prawda, która jednak nie zmienia faktu, że dla większości społeczeństwa przynależność narodowa jest jednym z fundamentalnych elementów tożsamości, a państwa narodowe pozostają podstawowym aktorem w stosunkach międzynarodowych.
I choć jest to banał, którego przecież nikt nie kwestionuje, to jednocześnie mało kto na lewicy traktuje go jako punkt wyjścia do analizy. Wystarczy spojrzeć na ofertę kilku lewicowych wydawnictw, które mamy w Polsce, żeby zobaczyć, że na próżno w nich szukać książek o stosunkach międzynarodowych czy globalnym balansie sił. O ile mamy w debacie publicznej kilkunastu lewicowych ekonomistów i dziesiątki lewicowych socjolożek, o tyle ze świecą szukać choć kilku politologów, których lewica by czytała, i książek, o których byśmy dyskutowali.
Do zachodniej lewicy: Nie trzeba kochać NATO, ale Rosja nie jest słabszą, zagrożoną stroną
czytaj także
Lewicowa teoria z początku XXI wieku jest teorią na czas pokoju. W pewnym przewrotnym sensie uwierzyliśmy w koniec historii, choć w znaczeniu dokładnie przeciwnym niż to, które miał na myśli Fukuyama. Uznaliśmy, że granice państw – przynajmniej w naszym regionie świata – pozostaną stabilne, a dywagacje o wojnach narodowych możemy zostawić prawicy, podczas gdy my w spokoju zajmiemy się analizą nadwiślańskiego modelu kapitalizmu. Pozostaje mieć nadzieję, że historycy nie nazwą kiedyś tego epizodu dekadami naiwności.
**
Hubert Walczyński – absolwent ekonomii w Szkole Głównej Handlowej oraz filozofii nauk społecznych w London School of Economics. Interesuje się socjologią wiedzy ekonomicznej. Szef działu Obywatel w „Magazynie Kontakt”.
Państwo frontowe nie może sobie pozwolić na antyeuropejski populizm
Jakub Bodziony, Kultura Liberalna
Awersja polskiej prawicy do Zachodu odbiera naszej polityce zagranicznej racjonalność. Zamiast dokonać poważniejszej refleksji w sprawie własnych sojuszy, polski rząd zdaje się wyznawać zasadę „na złość liberałom odmrożę sobie uszy”.
Od 24 lutego rola Polski na scenie międzynarodowej znacząco wzrosła. Składa się na to zarówno nasze położenie geograficzne, polityka władz, jak i bezprecedensowa solidarność społeczna okazana ukraińskim uchodźcom. W efekcie zyskaliśmy ogromny kapitał polityczny, który można zmarnować albo pomnożyć. Aby udało się to ostatnie, trzeba dokonać korekty w polskiej polityce zagranicznej.
Rosyjska agresja na Ukrainę zweryfikowała wiele istniejących dotychczas mitów. Kluczowym była rzekoma słabość Zachodu, zarówno Stanów Zjednoczonych, jak i Unii Europejskiej. Była to stała narracja rządzącej prawicy, która przedstawiała Zachód jako rozlazły i kunktatorski.
Jeszcze przed 24 lutego teza ta nie wytrzymywała starcia z rzeczywistością, zwłaszcza w przypadku Joe Bidena. W PiS-owskim przekazie, który do niedawna stawiał wszystko na Donalda Trumpa, obecny amerykański prezydent był przedstawiany jako leciwy, nie do końca świadomy rzeczywistości staruszek. Okazało się jednak, że to właśnie Biden przewodzi działaniom Zachodu przeciwko Rosji i na rzecz Ukrainy. Podobnie jest w przypadku Unii Europejskiej, która nakłada bezprecedensowe sankcje na Moskwę, wspiera Kijów dostawami uzbrojenia oraz pomocy humanitarnej. Można i trzeba oczekiwać bardziej zdecydowanych działań, ale obranego obecnie kierunku Bruksela nie będzie w stanie szybko zmienić.
Ostolski: Rosję Putina wyhodowało szacowne centrum zachodnioeuropejskiej polityki
czytaj także
Fałszywa moralna wyższość
Działania Rosji udowodniły również, że Polska nie jest rusofobiczna, jak uważała spora część zachodnich elit, ale rusorealistyczna. Faktem jest również bankructwo trzech dekad niemieckiej polityki zagranicznej względem Rosji. Jednak to, że PiS (i ogromna większość polskich polityków) miał w tej sprawie rację, nie może być argumentem do budowy autorytaryzmu nad Wisłą. Szczególnie że rząd, który chętnie wytyka rosyjskie powiązania zachodnim elitom, osłabił swój głos w UE, budując sojusze ze skrajną, antyeuropejską i prorosyjską prawicą. To poczucie moralnej wyższości jest więc okraszone sporą dozą hipokryzji.
Już po rosyjskiej agresji pojawiły się kpiące komentarze zarówno przedstawicieli obozu władzy, jak i sprzyjających im mediów, wyśmiewające protesty przeciwko łamaniu praworządności. W podobnym tonie wypowiadali się politycy, którzy niesłusznie domagali się od Brukseli odblokowania środków na tak zwany Krajowy Plan Odbudowy, argumentując, że Polska przyjęła niemal 2 miliony ukraińskich uchodźców. Chwalebna postawa polskiego społeczeństwa i dużej części klasy politycznej nie może być podstawą do odrzucenia rządów prawa. To właśnie silne zakorzenienie Polski w zachodnich strukturach – UE i NATO – jest gwarantem naszego bezpieczeństwa. Alternatywą jest europejska izolacja, która osłabia nasze związki z UE na korzyść Rosji.
Na złość liberałom
Tymczasem jeszcze w grudniu, kiedy amerykańskie służby miały poinformować sojuszników o tym, że agresja Rosji na Ukrainę jest pewna, polski premier witał z honorami w Warszawie Marine Le Pen, jawną przedstawicielkę interesów Kremla w Europie. Na finiszu francuskiej kampanii prezydenckiej Morawiecki otwarcie atakował Emmanuela Macrona, porównując jego telefony do Władimira Putina do rozmów z Hitlerem. Abstrahując od skuteczności polityki francuskiego prezydenta wobec Rosji, alternatywa w postaci rządów skrajnej prawicy jest dla Polski gorsza.
Coraz bardziej kłopotliwy staje się również dla Polski sojusz z Viktorem Orbánem, który wprost stwierdził, że jednym z jego przeciwników w kampanii był Wołodymyr Zełenski. Jednak, zamiast dokonać odpowiedniej refleksji, polski rząd zdaje się wyznawać zasadę „na złość liberałom odmrożę sobie uszy”. Dlatego od szeroko rozumianych partii liberalno-demokratycznych często woli prorosyjskich populistów. Awersja do Zachodu odbiera polskiej polityce zagranicznej racjonalność.
Polityczne piekło nad Dunajem. Cała opozycja nie dała rady Orbánowi
czytaj także
Na tym tle wyróżnia się zachowanie prezydenta Andrzeja Dudy, który zmienił retorykę już na kilka miesięcy przed rosyjską inwazją. Nie tak dawno prezydent mówił o „wyimaginowanej wspólnocie, z której dla nas niewiele wynika” i gratulował Joe Bidenowi „udanej kampanii”, a nie wyboru na prezydenta USA. Teraz jawi się jako najbardziej prozachodni polityk obozu rządzącego. Pytanie o motywacje jest w tej kwestii drugorzędne. Ważniejsze jest to, czy ten zwrot okaże się trwały. Duda pokazuje jednak, że taka korekta jest możliwa, a co więcej – cieszy się poparciem wyborców.
Pragmatyczna walka o polski interes w ramach Unii Europejskiej nie powinna oznaczać naiwnego euroentuzjazmu. Nie może też jednak być równoznaczna ze wsparciem sił dążących do rozsadzania wspólnoty od środka. Również w przypadku Stanów Zjednoczonych nasza polityka miota się od nadmiernej uległości po pseudomocarstwowe gesty, w rodzaju wymuszania na kandydacie na ambasadora USA w Polsce, aby zrzekł się polskiego obywatelstwa (którego ten nigdy nie miał). Polityka budowana na antyzachodnim resentymencie służy przede wszystkim Rosji. Trudno o lepszy moment na zwrot ku liberalnej demokracji i zbudowanie relacji z Zachodem na lepszych podstawach. W przeciwnym wypadku Polska szybko roztrwoni nadzwyczajny polityczny kapitał, który zyskała w tym szczególnym momencie historii.
Jakub Bodziony – zastępca szefa działu politycznego i szef publicystki w „Kulturze Liberalnej”. Autor cotygodniowego podcastu o sprawach międzynarodowych Bodziony w piątek. Absolwent Uniwersytetu Warszawskiego i Szkoły Głównej Handlowej w Warszawie. Twitter: @bodzionykuba
Wojna wolontariusza z państwem? Nie zmarnujmy potencjału nowej „Solidarności”
Bartosz Brzyski, Klub Jagielloński
Wojna jest najbardziej radykalnym momentem „sprawdzam”, jakiego możemy doświadczyć jako społeczeństwo. Tak jak pandemia uruchomiła nadzieje na systemowe zmiany, a w praktyce wzmocniła jedynie negatywne procesy sprzed 2020, tak wojna, zamiast odmieniać sumienia narodów, przede wszystkim dokonuje ich wiwisekcji. Pozwala nam odpowiedzieć na pytanie, kim jesteśmy i kim są inni.
Przez trzydzieści lat Polacy nie mierzyli się z wyzwaniem tej skali co trwający właśnie kryzys uchodźczy. Nic więc dziwnego, że w tych wyjątkowych okolicznościach sięgnęliśmy po język i metaforykę, która dla niektórych osób wydać się może wręcz przesadzona w swojej pompatyczności i moralnej temperaturze. W ten sposób do debaty publicznej weszło hasło nowej „Solidarności”.
W ciągu kilku tygodni siłą społecznej mobilizacji udało nam się przyjąć ponad 2 miliony uchodźców – więcej niż w pamiętnym roku 2015 przyjęła cała Europa. Po raz kolejny w polskiej historii okazało się, że w sytuacji podbramkowej, która wymaga nas od zdolności do organizacyjnej improwizacji, stanęliśmy na wysokości zadania.
W tym samym czasie, kiedy władze w Berlinie – świadome własnych instytucjonalnych ograniczeń – informowały o utracie drożności systemu przyjmowania uchodźców, w naszym kraju Ukraińcy trafiali pod dachy prywatnych mieszkań Polaków, a rząd chwalił się brakiem potrzeby budowy specjalnych ośrodków dla uciekających przed wojną.
Niestety, to tylko jedna strona medalu. Tak jak karnawał starej „Solidarności” się skończył, tak i obecna fala społecznej mobilizacji niedługo opadnie. Dlatego kluczowe wyzwanie, przed jakim dziś stoimy, polega na porzuceniu szkodliwego mitu o dychotomii między dobrym społeczeństwem i złym państwem.
Historyczny ruch „Solidarności” siłą rzeczy miał wyraziste oblicze antypaństwowe. Nie możemy jednak pozwolić, aby ta nowa „Solidarność” również traktowała państwo jako przeciwnika lub zawalidrogę w społecznej samoorganizacji. Sama mobilizacja wolontariuszy nie wystarczy – niezbędne jest zbudowanie efektywnej synergii pomiędzy instytucjami publicznymi a społeczeństwem obywatelskim.
Jednocześnie nowa „Solidarność” pozwala gromadzić nam jako państwo kapitał moralny na skalę niespotykaną od czasów pierwszej „S”. Wizerunek Polski w oczach międzynarodowej opinii publicznej od dekad nie był bardziej pozytywny niż obecnie. Najlepiej aktualną sytuację oddaje hasło o polskim imperium humanitarnym. Jednocześnie osłabiło to polskie kompleksy wobec Zachodu, niwelując poczucie niższości wobec takich państw jak Niemcy czy Francja, których reakcja na rosyjską inwazję budzi powszechne wątpliwości, w przeciwieństwie do aktywności Polski.
Nowa „Solidarność” to także okazja, której nie powinniśmy zmarnować, starając się uzyskany kapitał moralny wykorzystać dla wzmocnienia potencjału naszego państwa w innych obszarach, na przykład militarnym (transfer sprzętu wojskowego, korzystniejsze kontrakty) czy gospodarczym (intensyfikacja inwestycji zagranicznych korporacji).
Kto tu jest nazistą? Jak Rosjanie manipulują historią i statusem ofiary
czytaj także
Nie zmienia to podstawowego politycznego faktu: marzenie o narodowej zgodzie nie ma większego sensu. Wojna wyznacza nowe podziały socjopolityczne, a najważniejszym z nich staje się dziś zarzut o prorosyjskość i działanie na korzyść Putina. Z jednej strony jest to dobre – bowiem uniemożliwia realne istnienie sił prorosyjskich. Z drugiej istnieje ryzyko, że epitet „ruska onuca” zamieni się w wygodną pałkę w bieżącej walce politycznej. W konsekwencji każda próba dyskusji nad realnymi wyzwaniami w związku z obecnością w Polsce ponad 2 milionów uchodźców może być redukowana do zarzutu o agenturalność i „putinizację”.
Reasumując, stoją dziś przed nami trzy fundamentalne wyzwania: wypracowanie modelu efektywnej współpracy między społeczeństwem obywatelskim oraz instytucjami państwa, przekucie polskiego kapitału moralnego w kapitał polityczny, militarny czy gospodarczy oraz odrzucenie walki w „ruskiego agenta” i skupienie się na rozwiązywaniu realnych wyzwań.
**
Bartosz Brzyski – rzecznik Klubu Jagiellońskiego i szef działu Architektura społeczna na portalu opinii Klubu Jagiellońskiego. Członek redakcji czasopisma idei „Pressje”. Współprowadzi podcast Kultura poświęcona. Publikował m.in. na łamach tygodnika „Plus Minus”, „Tygodnika PolsatNews.pl” i „Wszystko, co Najważniejsze”. Z wykształcenia politolog.
Ryzyko złego pokoju
Robert Kuraszkiewicz, Nowa Konfederacja
Ostatnie 50 dni było aż gęste od wydarzeń, a wiele z nich ma istotne znaczenie długoterminowe. Proponuję, żeby skoncentrować się punktowo na „nieoczywistych oczywistościach”, które będą determinowały politykę regionalną i globalną, a korzenie mają w trwającej wojnie.
Nie mogę zacząć inaczej, niż podkreślając, że wszelkie nasze rozważania mogą mieć miejsce dlatego, że w każdej minucie Ukraińcy walczący o swoją wolność i nasz pokój ponoszą przy tym ogromne ludzkie i materialne ofiary. Nieustająco musimy o tym pamiętać, starając się na chłodno analizować ostatnie wydarzenia, co oczywiście też jest naszym obowiązkiem.
Na naszych oczach kończy się proces powstawania nowoczesnego narodu ukraińskiego. Wojna z Rosją zdecydowanie oznacza, że wspólnotowe doświadczenie oporu i współpracy powoduje, że ugruntowała się nowoczesna tożsamość ukraińska i to niezależnie od języka, którym Ukraińcy się posługują. Nie ma już żadnych wątpliwości, że Ukraina to jeden kraj od Lwowa do Charkowa i od Kijowa do Odessy. Dla nas jest ważne, że ten proces dokonuje się bez widocznej obecności dziedzictwa Stepana Bandery i UPA. Ukraina w tej wojnie będzie miała wystarczająco dużo współczesnych bohaterów, wokół których już teraz powstają legendy narodowe. Jeżeli połączymy to z ogromnym pospolitym ruszeniem Polaków, którzy pomagają Ukraińcom ratować się przed horrorem wojny, to mamy solidną i dobrą mieszankę, która przyczyni się do zbudowania pozytywnych relacji między naszymi narodami.
Niezależnie od licznych objawów malkontenctwa, trzeba wyraźnie stwierdzić, że informacje o śmierci Zachodu, liberalnego Zachodu, były przedwczesne. Administracja Bidena pozbierała gruzy po unilateralnym podejściu i awanturnictwie Trumpa i potrafiła zjednoczyć kraje Zachodu we wspólnej akcji przeciw Rosji. Trzeba to wyraźnie podkreślić, że bez wsparcia Amerykanów i całego Zachodu Ukraina już by przegrała tę wojnę. Nie chodzi tutaj bynajmniej o poparcie „moralne” i sankcje, ale zorganizowaną akcję wsparcia Ukrainy w walce. Przede wszystkim w wymiarze militarnym, ale również finansowym. Mało kto zauważa, że państwo ukraińskie działa. Zakłady wypłacają pensje, a bankomaty pieniądze. Bez wsparcia instytucji finansowych Zachodu państwo ukraińskie już by się załamało. Bez dostaw broni nawet największe bohaterstwo w obliczu bezwzględności Rosjan nie miałoby sensu.
Dzieje się tak między innymi dlatego, że USA dostrzegły okienko strategiczne, w którym mogą Rosję bardzo wyraźnie osłabić w kontekście budowy nowego ładu światowego. Waszyngton wbrew pozorom nie jest reaktywny wobec Moskwy i spóźniony z sankcjami. Prowadzi zorganizowaną kampanię poniżej progu wojny na rzecz osłabienia Rosji. Od jakiegoś już czasu powtarzam, że globalna polityka przeszła z fazy statycznej do dynamicznej, czyli struktury polityczne zmieniają zasady funkcjonowania i powstaje nowy świat. Dotyczy to również całej Europy, w tym Unii Europejskiej. Ameryka prezentuje wojnę z Rosją jako starcie świata wolności i demokracji z autorytaryzmem – i odbiorcą tego przesłania jest w równym stopniu Rosja, jak i Chiny.
Kolejną fundamentalnie ważną kwestią w kontekście wojny Rosji z Ukrainą jest wzrost znaczenia broni jądrowej. Jest oczywiste, że tylko szantaż atomowy ustrzegł Rosję przed wkroczeniem wojsk Zachodu do wojny. Z drugiej strony, bez posiadania takiego argumentu Rosja najprawdopodobniej nie zaatakowałaby Ukrainy, zdając sobie sprawę z różnicy potencjałów między armią rosyjską i wojskami NATO. Do tej pory broń atomowa i groźba jej użycia była czynnikiem bezpieczeństwa stabilizującym sytuację. Po raz pierwszy użycie straszaka nuklearnego pozwoliło na efektywne rozpoczęcie wojny. To kolejny objaw nowego świata. W krótkim terminie zwiększy to na pewno nuklearny wyścig zbrojeń. Chiny jako równorzędne mocarstwo światowe muszą radykalnie zwiększyć swój potencjał nuklearny, bo są bardzo daleko od realizacji doktryny mutual destruction jako jedynej gwarancji bezpieczeństwa. Zwiększy się presja w kilku krajach na świecie na posiadanie broni jądrowej również jako jedynej gwarancji bezpieczeństwa.
Wracając do samej Ukrainy. Na horyzoncie wyłania się ryzyko „złego pokoju”, czyli zakończenia walk jako takich bez jednoznacznego rozstrzygnięcia. Strategicznie Rosja już poniosła klęskę w tej wojnie i wyjdzie z niej w każdym wariancie osłabiona. Wydaje się, że na dzisiaj minimalnym celem Putina jest zdobycie terytorium całego Donbasu i zbudowanie szerokiego pasa ziemi łączącego Donbas z Krymem. Niezbędnym warunkiem tego planu jest zdobycie Mariupola. Po osiągnięciu tych celów Putin może ogłosić jednostronne „zawieszenie” broni i przedstawić się jako przywódca, który zawsze miłował pokój, a na wykrwawionych okrutną wojną Ukraińców może pojawić się presja kilku krajów europejskich na rzecz przerwania działań zbrojnych. Wtedy ogromne ofiary pójdą na marne, bo w efekcie wojny nie powstanie stabilne państwo ukraińskie zdolne do integracji z Zachodem.
**
Robert Kuraszkiewicz – współpracownik Nowej Konfederacji. W latach 80. działacz opozycji antykomunistycznej, publicysta, przedsiębiorca i menadżer, odznaczony Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski i Krzyżem Wolności i Solidarności. Autor książki Polska w nowym świecie.