Unia Europejska

I do szabli, i do szklanki, i do antysemityzmu, i do illiberalizmu

„Kto atakuje mój rząd, ten atakuje cały naród”.

Kolejne protesty związane z CEU wskazują, że jest on instytucją ważną nie tylko dla mieszkańców Budapesztu. Czym właściwie jest CEU i dlaczego ludzie wychodzą na ulice w jego obronie?

Szilárd István Pap, politolog, dziennikarz Kettős Mérce: CEU został założony przez George’a Sorosa na początku transformacji. Oficjalnym celem było wspieranie budowy społeczeństwa otwartego w regionach, które przechodzą przekształcenia ustrojowe. CEU miał kształcić elity gospodarcze i polityczne, a także współtworzyć społeczeństwo obywatelskie. Pomysł polegał na tym, by ludzie z Europy Środkowej i Wschodniej przyjeżdżali na studia, a potem wracali do swoich krajów „szerzyć demokrację”. I pod wieloma względami to działa: dzięki swojej ofercie CEU tworzy transnarodową, regionalną solidarność. A nawet szerszą, bo wielu ekonomistów, socjologów i osób publicznych kształconych tam pochodzi z Azji Środkowej i Bliskiego Wschodu. CEU jest bardzo atrakcyjne dla studentów, ponieważ oferuje edukację wysokiej jakości, prowadzoną po angielsku, międzynarodową kadrę naukową i jest o wiele przystępniejsze pod względem wysokości czesnego niż jakikolwiek uniwersytet zachodnioeuropejski.

CEU działało pod rządami Fideszu przez siedem lat. Co się stało, że zostało zaatakowane właśnie teraz?

Trudno powiedzieć, plany rządu nie są zbyt transparentne. Wiosną 2018 odbędą się wybory parlamentarne, a rząd Orbana próbuje zintensyfikować działania w okresie kampanii, żeby zmobilizować swoich wyborców. Być może spodziewa się też, że po wyborze Trumpa nie pojawi się presja ze strony USA. Ale trzeba powiedzieć, że ta wrogość nie zaczęła się wczoraj: George Soros od samego początku transformacji odgrywa rolę kozła ofiarnego dla wszystkich nieliberalnych sił w Europie Wschodniej.

Węgierski uniwersytet dołączył do „wrogów narodu”. Po co Orbanowi ta wojna?

Ale czy CEU naprawdę tworzy na Węgrzech jakąś grupę, która może stanowić dla Victora Orbana zagrożenie? Czy nie jest to po prostu wymysł?

CEU nie stanowi żadnego istotnego zagrożenia dla rządu. Ale podobnie jak w Polsce, rząd Orbana zawsze stara się zidentyfikować osoby i instytucje, które nie zgadzają się z jego oficjalną, konserwatywną, narodową i chrześcijańską ideologią i demonizuje je. Jedną z najważniejszych kwestii roztrząsanych w mediach sprzyjających rządowi był fakt, że CEU ma wydział gender studies i że „naucza” feminizmu i innych zagadnień sprzecznych z tradycyjnymi wartościami rodzinnymi.

Brzmi znajomo.

Tak, ale podejście to było obecne w prawicowej retoryce jeszcze zanim nastał Victor Orban. Ale wraz z Orbanem zaczęło się coś, co nazwałbym dyskursem protofaszystowskim: „zdrowe społeczeństwo węgierskie jest zagrożone przez c h o r o b y, które nim toczą”. W ten sposób przedstawia się CEU – jako element kosmopolityczny, antynarodowy, obcy na ciele węgierskiego narodu.

A że na CEU pracuje tak naprawdę wielu chrześcijańskich wykładowców, ukończyło go też wielu członków Fidesz, na czele z rzecznikiem partii, a teraz studiuje tam jeden z urzędników Ministerstwa Spraw Zagranicznych, a rząd płaci jego czesne?

CEU naprawdę jest poważnie zagrożone?

Tak. CEU ma teraz kłopot natury prawnej, ponieważ jest jednocześnie dwiema instytucjami – funkcjonuje jako uniwersytet akredytowany w USA i – pod tą samą nazwą w węgierskim tłumaczeniu – jako węgierski uniwersytet akredytowany na Węgrzech. Jednocześnie nie prowadzi żadnej działalności edukacyjnej w Stanach Zjednoczonych per se, ale mimo tego osoby studiujące w budapesztańskim kampusie mogą otrzymać dyplom akredytowany również w USA.

Rząd Orbana próbuje teraz rozdzielić od siebie te dwie jednostki instytucjonalne. Jaki będzie to miało efekt?

Jeśli tak się stanie, to instytucja węgierska nie będzie przyciągać już tylu osób: przyjeżdżają oni do CEU z całego świata ze względu na amerykański dyplom. Jednocześnie rząd chce przyjąć wymóg, że zagraniczny uniwersytet może prowadzić działalność na terenie Węgier tylko, jeśli została ona poprzedzona oficjalną umową pomiędzy obydwoma państwami – w tym przypadku między Węgrami i USA. To są dość ogólne regulacje, ale dotyczą one wprost amerykańskiej części CEU, która nie przetrwa zmiany prawa.

Kiedy jakiś rząd atakuje uniwersytet to można domniemywać, że jest to element szerszej wrogości wobec intelektualistów. Ale jak antyelitarny jest właściwie Orban?

W przypadku CEU rząd nie skupiał się przesadnie na kwestii antyelitaryzmu, ale raczej na niechęci wobec obcych i wobec kosmopolityzmu. Fidesz próbuje prezentować rząd jako przedstawiciela narodu węgierskiego – kto krytykuje rząd, krytykuje naród węgierski. Kto atakuje rząd, atakuje naród węgierski.

To też już gdzieś słyszałam.

Na Węgrzech to jest tak wszechobecna narracja, że po siedmiu latach rządów Orbana już się jej niemal nie zauważa. Ale to nie czysty jest antyelitaryzm – Fidesz był dawniej antyelitarny i niósł na sztandarach obalenie skorumpowanych elit. Ale kiedy rządzi się tak długo, o wiele trudniej jest przekonywać ludzi, że jest się przeciw elitom, a o wiele łatwiej podtrzymywać nacjonalistyczną retorykę.

Z kolei na poziomie polityki jest już całkiem oczywiste, że Fidesz nie jest po stronie zwykłych ludzi. Ich cała polityka gospodarcza jest wręcz krzykliwie elitarna, ostentacyjnie sprzyja bogatym. Rozmontowywane są elementy państwa opiekuńczego, to samo dzieje się z publiczną edukacją i publiczną służbą zdrowia. Podatek dla korporacji został w zeszłym roku obniżony z 19 do 9 procent – to spadek o dziesięć punktów, gdy jednocześnie nie było żadnej obniżki podatków da przeciętnego obywatela.

Węgierski rząd ogłosił zwycięstwo w walce z ubóstwem dzieci

Skoro atak na CEU trzeba widzieć jako walkę czysto narodową, w której naród węgierski ściera się z obcymi wpływami, to czy oznacza to, że za tym wszystkim czają się sentymenty antyżydowskie?

Oczywiście – antysemityzm pobrzmiewa w tle. Ale rząd w zasadzie nie mówi o tym otwarcie. Ta retoryka należy do sfery nieformalnej, można ja dostrzec wśród niższych kadr partyjnych na prowincji, czasem jest obecna na ulicy. Jest bardzo charakterystyczne dla Fideszu, że sięga po każdy społeczny lęk, by przekształcić go w walkę między narodem węgierskim a agentami obcych sił. Antysemityzm nie jest tu wyjątkiem. Fidesz działa wedle tego schematu w każdej sytuacji, ostatnio np. w sprawie uchodźców: opowiada, że zostali oni nasłani przez Sorosa, zaproszeni przez Merkel i przez zgniłych zachodnich liberałów. W te same tony uderzono oburzając się na Brukselę, która rzekomo zagraża suwerenności narodowej – co skądinąd jest interesującą retoryką, zważywszy że rząd węgierski wykorzystuje środki unijne do sponsorowania swojej własnej, skorumpowanej klienteli.

I ta antykosmopolityczna narracja działa?

Ona jest bardzo potężna i pociągająca, bo wszystko, każdy najmniejszy jej element, pasuje do układanki. Mamy powiązania pomiędzy uchodźcami, liberałami, Brukselą, CEU, zachodem, Sorosem, środowiskami postępowymi na Węgrzech, NGO-sami, opozycyjną prasą – wszystko to tworzy jeden wielki diaboliczny konglomerat. Konkretną sprawę można zawsze powiązać z jakąś częścią tego zagrożenia i, rozszerzając, z całą tą złowieszczą mieszanką. Kiedy mamy, powiedzmy, sprawę mediów opozycyjnych, można łatwo powiązać je z liberalnymi elitami, a te elity można powiązać z zagrażającą suwerenności kraju Brukselą. Inny przykład: za każdym razem, kiedy zaczyna się jakiś protest, prorządowa prasa znajduje jakąś osobę, którą można „powiązać” z Sorosem. Stąd w pewnym momencie media i opinia publiczna przestają się zajmować faktami, choćby tym, że rząd zamyka jeden z najpopularniejszych węgierskich uniwersytetów, i zajmują tymi rzekomymi powiązaniami.

Demokracja jako system odwlekania decyzji

Ale ile osób można przekonać taką strategią, jeśli jest oczywiste, że rząd wymyśla czy hiperbolizuje te wszystkie powiązania?

Ta strategia nie działa w ten sposób, że całe Węgry uległy praniu mózgu i ludzie po prostu wierzą w bzdury, które mówi rząd. Coś takiego ma miejsce tylko w przypadku niewielkiego odsetka Węgrów, twardego elektoratu Fideszu. Problem w tym, że równolegle, z powodu tych bezsensownych dyskusji, dochodzi do podziału i demobilizacji większości populacji. W 2012 r. miały miejsce wielkie protesty studenckie przeciwko wprowadzeniu czesnego i w obronie autonomii szkolnictwa wyższego. Rząd natychmiast znalazł dwie czy trzy osoby związane z CEU i ze dyskredytowaną partią socjalistyczną, która również stanowi część wielkiej liberalno-zagranicznej układanki. Kiedy dzieje się coś takiego, każda osoba niebędąca zaangażowanym aktywistą opozycyjnym zazwyczaj tylko wzdycha I czuje się zniechęcona do ponownego postawienia się rządowi.

Skoro mowa o opozycji: co z nią? Z zewnątrz można odnieść wrażenie, że węgierska opozycja gra w tę ustawioną przez Orbana grę, na przykład prosząc zagranicę o interwencję, jak w sprawie CEU. Z jednej strony to dość oczywiste posunięcie, ale z drugiej ono tylko pogłębia klincz.

Przy wielu okazjach opozycja węgierska rzeczywiście dostarcza materiału rządowej retoryce. Jednak sytuacja jest trudna przede wszystkim dlatego, że cokolwiek się zrobi, zmasowana propaganda medialna przypisze to działanie do czegoś, co rząd zdefiniował jako zagrożenie.

Nie można też chyba na serio mówić, że obecna opozycja nie ma związków ze starymi, skompromitowanymi siłami politycznymi.

Częściowo tak, częściowo nie. Niektóre partie opozycyjne są oczywiście jakoś związane z partiami, które rządziły Węgrami przed 2010 r. Ale inne nie są. A co ważniejsze, wszelkie protesty, które odbywały się w ostatnich kilku latach, nie były z nimi związane. Organizowali je przeważnie młodzi ludzie, którzy nigdy wcześniej nie brali udziału w polityce. To oni też mobilizowali się przeciwko rządowi w ostatnim czasie.

Co kilka miesięcy na Węgrzech odbywają się protesty i za każdym razem rodzi się nadzieja, że może tym razem wreszcie nastąpi przełom. Protesty studencie, zamknięcie Népszabadság, największej niezależnej gazety na Węgrzech, a teraz CEU. A potem zawsze następuje wielkie rozczarowanie: ludzie po prostu wracają do domów. Czy z tych wszystkich mobilizacji coś wynika?

Rzeczywiście istnieje problem ze strukturami, a opozycji parlamentarnej nie udało się jak dotąd rozwiązać problemu przekazywania wiedzy i doświadczenia, organizacji infrastruktury i stworzenia trwałego ruchu, który byłby w stanie przerwać na dłuższą metę. Obecny model polega na tym, że wychodzimy na ulice, pojawia się tam 10-20 tysięcy ludzi, krzyczymy, że nie pozwolimy rządowi przeprowadzić tego, co właśnie zamierza, a potem wracamy do domu i rząd robi, co chce. Ten obraz jest nieco karykaturalny, ale nie jest też daleki od realistycznej charakterystyki węgierskiej kultury protestu.

Orban – kat niezależnych mediów

W Polsce znów sytuacja jest niemal identyczna, a komentatorzy mówią, że chodzi o to, iż większość protestujących jest przeciwna upolitycznieniu protestu. Mówią: „nie mamy nic wspólnego z polityką, jesteśmy po prostu obywatelami”.

Protestującymi na Węgrzech też rządzą takie odruchy: polityka jest zła, nie chcemy działać politycznie, nie przyznajemy, że faktycznie robimy politykę – po prostu domagamy się, żeby rząd wycofał się z jakiejś konkretnej decyzji. Do tego dochodzą bardzo silne odruchy z lat 90.: chcemy Europy, chcemy demokracji. One mogą działać tylko na już zmobilizowane grupy, ale nie są pociągające dla większości. Z drugiej strony, i nie chcę tu brzmieć jakbym usprawiedliwiał niedostatki opozycji, trzeba przyznać, że rząd robi wszystko, by takie właśnie nastroje w ludziach umacniać.

W jaki sposób?

Choćby sugerując, że uprawianie polityki jest sprzeczne z interesem narodowym. Dlatego kiedy atakuje CEU, mówi, że uniwersytet uprawia politykę. Czyni też użytek z szerszej, postsocjalistycznej kultury odpolitycznienia. Panuje przekonanie, że komuniści byli nadmiernie polityczni i upolityczniali absolutnie wszystko, chcieli wpoić nam politykę pod postacią np. naukowego socjalizmu czy marksizmu. Ale w latach 90. wyzwoliliśmy się od tego, dlatego powinniśmy usunąć politykę ze szkół, nauczyciel nie może mówić o polityce, nawet na uniwersytecie. Uniwersytety mają być instytucjami apolitycznymi.

Od tego już tylko krok do przekonania, że człowiek jest istotą wyłącznie prywatną. A zatem chcemy mieć protesty i spotkania, ale nie chcemy robić polityki. Doprowadzona do skrajności logika ta podpowiada, że wszystko, co polityczne, jest też złe. A oskarżenie, że CEU czy ktokolwiek inny uprawia politykę, jest strategią demobilizującą.

Na Węgrzech powstała teraz nowa partia, Momentum. Czy dotyczy to również ich?

Momentum jest bardzo ciekawym zjawiskiem. Jako ruch ujawniło się dopiero parę miesięcy temu, podczas kampanii przeciwko igrzyskom olimpijskim w Budapeszcie w 2024 r. Ale organizowali się potajemnie przez dwa lata, stworzyli sieć kilkuset osób i profesjonalną infrastrukturę. Posiadają potężną strukturę i instytucję, która jest w oczywisty sposób alternatywą dla doraźnej kultury protestu na Węgrzech, która nastała po 2010 r. Momentum to bardzo świadomy i nieimprowizowany projekt. W prywatnych rozmowach jego członkowie mówią o tym otwarcie: chcą być inni, bo to, co się działo do tej pory, donikąd nas zaprowadziło.

Niestety z drugiej strony Momentum w żaden sposób nie kwestionuje odruchów politycznych wykształconych na postsocjalistycznych Węgrzech. To kolejna aideologiczna, technokratyczna partia, przywiązana do idei i klisz, takich jak „musimy słuchać Unii Europejskiej” i „globalizacja jest dobra”. Dlatego jestem sceptyczny jeśli chodzi o ich deklarację, że ich obecność na scenie politycznej zrobi rzeczywistą różnicę.

Lewica zarówno na Węgrzech, jak i w Polsce, znalazła się w opozycji do wyraźnie nacjonalistycznych, prawicowych rządów – i tkwi tam ręka w rękę z liberałami. W Polsce jednym z bardzo żywych pytań jest, czy w związku z tym lewica i liberałowie powinni iść razem i budować wspólny front. Z kolei na Węgrzech można odnieść wrażenie, że opozycja liberalna i opozycja lewicowa działają właściwie zawsze razem.

I tak, i nie. Rzecz w tym, że opozycja odwołuje się do silnego, bardzo powszechnego odruchu, że należy trzymać się razem, że oto jesteśmy mniejszością i zagraża nam potężny wróg. Należy odłożyć na bok różnicę i iść wspólnie naprzód. Kończy się to przeważnie tym, że idee i postulaty liberalne wysuwają się na pierwszy plan, a postulaty lewicy są spychane na bok.

Co jednak ciekawe, w 2009 r. powstała partia Polityka może być inna (LMP), dystansująca się od tej retoryki. Nie używała określenia „lewica”, ale wyrosła z międzynarodowych ruchów ekologicznych i antyglobalizacyjnych i przedstawiła bardzo spójny, lewicowy program. LMP nadal jest w parlamencie, ale wątpię, żeby znalazła się tam po wyborach w przyszłym roku. Ich strategią było niedopuszczenie do sklejenia się z dawnymi liberalnymi elitami. W wyborach w 2010 r. wywołali duży entuzjazm: ludzie byli wkurzeni na dawne lewicowo-liberalne układy i zwrócili się w stronę LMP jako do czystej, lewicowej alternatywy. Dzięki temu partia osiągnęła dobry wynik i weszła do parlamentu. W kampanii 2014 r. LMP była znów jedyną partią, która nie dołączyła do wielkiego bloku opozycji, do którego weszło wielu skompromitowanych polityków i który skończył się wielkim fiaskiem. Zapewne dlatego LMP przekroczyła 5% próg wyborczy i znów zdobyła miejsca w parlamencie. Niestety, przed wyborami w 2014 r. doszło do konfliktu w partii wokół tego, czy przyłączać się, czy też nie do anty-Orbanowej koalicji. Ci, którzy byli za, wyszli z LMP i stworzyli nowe ugrupowanie, które ma teraz wyniki niemierzalne w sondażach. A zatem ich strategia okazała się fatalna. Jednak sama LMP popełniła wiele błędów i dalej nie urosła, a wręcz przeciwnie – ich poparcie zmalało, co również rzuca pewne światło na strategię trzymania się z dala od liberałów. Nie mówię, że ta strategia jest skazana na porażkę, ale na razie nie mieliśmy na Węgrzech żadnych obiecujących przykładów.

A co z partią socjalistyczną? Czy wyciągnęła wnioski ze swojej spektakularnej porażki przeciwko Victorowi Orbanowi?

W partii socjalistycznej (MSZP) zauważam bardzo ciekawy trend. Ta partia to dawna Węgierska Socjalistyczna Partia Robotnicza sprzed 1989 r., która jednak po 1990 r. stała się partią neoliberalną. Rządziła Węgrami przez 12 lat i w końcu całkowicie się zdyskredytowała. Jednak niedawno jeden z członków MSZP,  László Botka, mer jednego z większych miast na Węgrzech, został wybrany partyjnym kandydatem na premiera. Przedstawił on bardzo mocny, socjaldemokratyczny program, obejmujący całkowite przekształcenie systemu podatkowego i stawiający na tradycyjne postulaty lewicowe. Zadeklarował również, że nie jest zainteresowany starymi liberalnymi elitami: „nie powinniśmy słuchać liberalnej inteligencji, jesteśmy zainteresowani zwykłymi ludźmi, chcemy ich odbić dla partii programem na rzecz równości i sprawiedliwości”,  tak mniej więcej brzmi jego przekaz dla członków partii. Rzecz jasna, Botka jest atakowany z pozycji liberalnych, a jego działania nazywane są populizmem.

Jest jednak i inna kwestia, która bardzo mnie interesuje: jak jego program sprawiedliwości, równości i solidarności będzie działał w obrębie samej Węgierskiej Partii Socjalistycznej. To oni doprowadzili do upadku Węgier i przegrali w demokratycznych wyborach w 2010 r. Ta porażka nie wzięła się znikąd i nadal rezonuje w społeczeństwie. Socjaliści to w gruncie rzeczy swoista nie-partia, organizacja, w której brak jakiegokolwiek spójnego kodu moralnego czy tożsamości. Połowa jej członków chodzi na pasku Fideszu i rządu, a wielu innych po prostu stara się przetrwać.

Rządy Orbána to pod każdym względem porażka [rozmowa]

Czy w takim krajobrazie politycznym rysuje się możliwość zagrożenia Fideszowi w przyszłorocznych wyborach?

Sondaże pokazują, że Fidesz jest nadal bardzo popularną partią, ale większość wyborców nie podoba się kierunek, w którym zmierza kraj. Pozycja Fideszu wydaje się bardzo silna, kontroluje bardzo dużą część mediów, ordynacja wyborcza jej sprzyja i jest wszechmocna gospodarczo. A jednak podczas protestów w sprawie CEU czuć było jakąś zmianę w powietrzu. Coraz więcej ludzi aktywnie rozgląda się za politycznymi alternatywami. Jobbik, będący dotąd partią skrajnie prawicową, stara się przeobrazić w partię umiarkowanie prawicową i właśnie rozpoczął wielka kampanię antykorupcyjną. Socjaliści także przejawiają oznaki przebudzenia i, jak mówiłem, jestem pewien, że Momentum również ma parę niezłych kart w rękawie. Jeśli tylko ta energie przetrwają do wyborów, jest pewna szansa na pozbawienie Fideszu większości w parlamencie. Nadal byłby pewnie największą partią, ale byłby zmuszony do kompromisów, co patrząc na ostatnie siedem lat byłoby rewolucyjną odmianą.

Na koniec zatem: czy uda się uratować CEU?

Ustawa „likwidacyjna” została przegłosowana i prezydent János Áder ją podpisał, a zatem wejdzie w życie. Jedyną instytucją, która nadal jest w stanie ją zablokować, jest Trybunał Konstytucyjny, kitóry jest jednak bardzo przychylny rządowi, ale kilka razy zadziałał już jako przeciwwaga dla jego poczynań. Musimy zobaczyć, co powiedzą sędziowie. Innym czynnikiem jest rząd USA. Departament Stanu zabierał głos sprzeciwiając się ustawie, więc rozmowy dyplomatyczne toczące się w tle będą ważne dla przyszłości CEU. A przyszłość CEU będzie miała wpływ na przyszłość Węgier. Jeśli rządowi uda się przeforsować swoje rozwiązania, wszyscy na Węgrzech będziemy w tarapatach, a reżim Orbana stanie się jeszcze gorszy.

**
Wywiad ukazał się na PoliticalCritique.org. Z angielskiego przełożyła Marta Tycner.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Marta Tycner
Marta Tycner
Historyczka, ekonomistka, publicystka
W 2007 r. ukończyła studia magisterskie w Szkole Głównej Handlowej oraz w Instytucie Historycznym UW. W 2013 r. obroniła pracę doktorską. W latach 2007-2011 pracowała jako asystentka naukowa dyrektora Niemieckiego Instytutu Historycznego w Warszawie. Od 2014 r. zatrudniona w Instytucie Historycznym UW w projekcie realizowanym wspólnie z Uniwersytetem Oksfordzkim. Członkini Partii Razem.
Zamknij