Unia Europejska

Jeden z dziewięciu. Odcinek specjalny: czeskie wybory prezydenckie

Dziś i jutro wybory prezydenckie w Republice Czeskiej. Kim są kandydaci, kto ma szanse na zwycięstwo i zastąpienie tego starego alkoholika Zemana? Korespondencja Michala Chmeli.

Nadeszła wiekopomna chwila: oto wreszcie Republika Czeska w końcu uwolni się spod panowania mściwego, sterowanego przez demencję i alkohol Miloša Zemana.

Jakże nietrafione okazały się wszelkie przewidywania, jak płonne życzenia! Prezydent Zeman, czy też coś, co przypomina jego ciało, dotrwał jakimś cudem do końca swojej drugiej kadencji prezydenckiej. Teraz czekają nas wybory nowej głowy państwa, która przejmie zarząd nad całym tym cyrkiem zwanym Czechami.

Wydawałoby się, że nikt gorszy niż Zeman już nie może się Czechom przytrafić, prawda? Czytajcie dalej.

Chociaż prezydent pełni u nas przede wszystkim funkcję reprezentacyjną, mściwy Zeman nie szczędził wysiłków, by pokazać, do czego może posunąć się pozbawiona wszelkich skrupułów głowa państwa. W realizacji własnych celów a to nominował absolutnie niestosownych kandydatów na stanowiska dające im władzę, a to nadużywał prezydenckiego immunitetu do rozpowszechniania szkodliwych kłamstw i dezinformacji, a to udzielał ułaskawienia „swoim” ludziom, kiedy tylko na jaw wyszły ich występki. Że o wtrącaniu się w sprawy ustawowo przynależne czeskiemu rządowi nie wspomnę.

W rezultacie przed nowym prezydentem rozpościera się spory wachlarz nowych możliwości, w tym m.in. przyjęcie na siebie w krajowej polityce bardziej aktywnej roli, niż zakładali wcześniej (najwyraźniej) wszyscy, włącznie z konstytucją.

Kandydaci równoległych rzeczywistości

O fotel prezydenta ubiega się dziewięciu kandydatów. I zaiste trudno powiedzieć, jaki mają ostatecznie program. Jak nakazuje wieloletnia tradycja, kampania przedwyborcza w Czechach nie ma nic wspólnego ani z realnymi problemami ludzi, ani w ogóle z rzeczywistością. Zdominował ją ostatni krzyk kampanijnej mody, czyli „wartości”. Wszyscy mówią, że są po ich stronie. Bo wartości są cudowne i nie wymagają podejmowania żadnych konkretnych działań, prawda?

Poza tym kandydaci w kampanii prześcigają się w obiecywaniu rozwiązań całkowicie wykraczających poza prezydenckie prerogatywy konstytucyjne. Świetni byli w tym szczególnie dwaj kandydaci, którzy niestety (dla spektaklu) nie zebrali dość podpisów i nie dostali się do ścisłej czołówki w prezydenckim wyścigu.

Szkoda, bo obaj ci kandydaci lewitowali w równoległej rzeczywistości i ciekawie było tego doświadczać. Pierwszy to Karel Janeček, ekscentryczny miliarder, orędownik alternatywnej medycyny, totalny, stuprocentowy cymbał. Nie wiedzieć czemu część zebranych przez Karela podpisów z poparciem okazała się albo nieczytelna (w tym, co dość zabawne, również jego własny), niepełna albo zwyczajnie – podrobiona.

I nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, bo przecież takie rzeczy zdarzają się niemal na każdej innej petycji, gdyby nie fakt, że w przypadku Karela sklasyfikowano tak w sumie blisko jedną trzecią podpisów złożonych na jego listach.

Oczywiście, błędy się zdarzają, ale zdarzają się też przewały tak grube, że nawet czeski urzędnik w końcu się zorientuje. Dobra robota, geniuszu biznesu! I jeszcze większe gratulacje za zwrócenie na to uwagi opinii publicznej, zakończonej skierowaniem sprawy do sądu.

Inną strategię przyjął drugi geniusz biznesu poruszający się po przeciwnej stronie spektrum – Pavel Zítko. Głosiciel teorii spiskowych, a z natury – zawodowa pijawka. Na początek kampanii obwieścił, że zgromadził już wymaganych 50 tys. podpisów, a resztę zbiera na zapas. Z użyciem niezwykle nieprzekonujących metod – głównie bardzo, bardzo, bardzo amatorskich filmików – udało mu się przekonać fanów do tego, by przekazali na jego polityczny wehikuł ponad pół miliona koron.

Pieniądze te Zítko zaczął niezwłocznie wypłacać ze swojego rachunku funduszu wyborczego albo zwyczajnie przepierdolił, tak po prostu, na siebie, na auto, na jedzenie. Najsmutniejsze jest to, że proceder trwał, choć w międzyczasie okazało się, że Zítko zebrał w sumie marne 2 tys. podpisów. Hajs w sieci zbierał się jednak dalej, a patobiznesmen przekonywał, że da radę zebrać więcej. Wystarczy tylko, żeby ludzie wpłacali. No to wpłacają. Prawdopodobnie kiedy wy czytacie te słowa, Zítko zarabia.

Paranoja i urojenia Janečka i bezwstydne kanciarstwo Zítki z oczywistych względów zdyskwalifikują ich z udziału w wyborach na ten jakże szacowny urząd. Ale tak szczerze, to ta dziewiątka, która się ostała, też nie jest najszlachetniejszą paczką, jaką spotkacie.

Jeśli czytacie dalej, to nieraz jeszcze zaświta wam w głowie zagwozdka: „Jak to, do cholery, możliwe, że ten człowiek uważa, że nadaje się na prezydenta?”.

Jednak jest jeszcze jedno, bardziej przerażające pytanie. „A co, jak go/ją faktycznie wybiorą?”

Tercet egzotyczny

Finałową grupę kandydatów, którzy zebrali podpisy i których nazwiska znajdują się na kartach w lokalach wyborczych, można podzielić na dwie podgrupy. Tych, co mają szansę, i tych, którzy marnują nasz czas.

Przyjrzyjmy się trzem pewniakom w kategorii przegrywów.

Karel Diviš

Jeżeli na widok tego nazwiska pierwsze pytanie, które nasuwa ci się, drogi czytelniku i droga czytelniczko, to: „Staszek Dziwisz? Nie? Aha, Karel Diviš? A któż to, do kroćset fur beczek, jest?”, to gratulacje! Witaj w klubie przeciętnych obywateli Republiki Czeskiej.

Diviš to milioner, właściciel firmy z branży IT, który jest znany z tego, że kiedyś był komentatorem sportowym. Sposób, w jaki się sam prezentuje, jest pozbawiony większych kontrowersji, a jego program wygląda jak lista kontrolna. Ptaszek przy haśle lubię UE? Jest. Lubię Ukrainę? Jest. Lubię technologię? Jest.

Chyba jego najbardziej oryginalnym pomysłem jest stworzenie urzędu prezydenckiego ambasadora na rzecz ducha współpracy, czyli… A, zresztą, jakie to ma znaczenie, co autor chciał przez to powiedzieć. Następny, proszę!

Tomáš Zima

Tutaj mamy już do czynienia ze znacznie bardziej znaną postacią. Zima zasłynął niechlubnie jako rektor praskiego Uniwersytetu Karola, promujący i wspierający osoby publikujące swoje prace w drapieżnych czasopismach i otwarcie popełniające plagiaty.

Prawdziwym przebłyskiem jego politycznego geniuszu była próba, niestety udaremniona, pozyskania na rzecz uniwersytetu sponsora w postaci lichwiarskiej firmy Home Credit w zamian za obietnicę, że uniwersytet nie zrobi nic, co mogłoby zaszkodzić dobremu imieniu tejże, co oznaczałoby w tamtym czasie konieczność zamknięcia przez uniwersytet akademickiego medium, zajmującego się wydarzeniami w Chinach (gdzie Home Credit kręci spore lody).

Koniec końców do niczego nie doszło, ale sprawa pokazała jasno i wyraźnie, jak porusza się kompas moralny pana Zimy. Gdybyśmy zatem szukali godnego następcy Zemana i jego „dyplomacji ekonomicznej” (czytaj: całowania w dupę reżimów totalitarnych w zamian za ich pieniądze, których i tak nikt nigdy w Czechach nie zobaczy), Zima nadawałby się idealnie. Na szczęście ma on charyzmę rozmiękłego kartonu i w większości sondaży nie przekracza 1 proc. głosów.

Jaroslav Bašta

Powiew przeszłości z mocno obrzydliwą teraźniejszością. Bašta był w latach 70. i 80. dysydentem-antykomunistą, w latach 90. zawodowym politykiem, dorabiając się nawet stanowiska ministra (w rządzie Zemana, co, patrząc z dzisiejszej perspektywy, powinno było nam dać do myślenia), i ambasadorem w Rosji i Ukrainie. To zakończyło się skandalem korupcyjnym, związanym z kupczeniem czeskimi wizami, po którym Bašta spiesznie opuścił polityczną arenę.

Niestety po dziesięciu latach powrócił, zasilając szeregi ksenofobicznej prawicowej partii SPD. Nie jest co prawda klasycznym, toczącym pianę SPD-owskim parlamentarzystą-pół-analfabetą, jednak jego poglądy są mocno zbliżone do linii macierzystej partii, śmiało przekraczając granicę równoległych wszechświatów.

Za swój pierwszy cel na stanowisku prezydenta Bašta obrał sobie rozwiązanie rządu (czego rzeczywistość czeska za bardzo prezydentowi nie umożliwia), następnie zaś – wyjście z UE (jak ostatnio stwierdził w wywiadzie dla rosyjskiej telewizji, „nieudanej kopii ZSRR”) i zjednoczenie się z udzielnymi władcami ze Wschodu w jakimś obłąkanym panslawizmie.

Kampania Bašty przebiega na tyle dobrze, że SPD musiała spreparować sondaż przygotowany przez nieistniejący ośrodek badania opinii publicznej. Ale nawet tam dano mu szansę na zaledwie 18 proc. głosów, bo chyba sami przestraszyli się własnego zuchwalstwa i woleli nie zakłamywać rzeczywistości na taką skalę.

Trzech karierowiczów

Trzej kolejni kandydaci nie są może takimi przegrywami, ale też nie mają szans, by zostać prezydentem Czech. Uświadomili sobie jednak, że kampania pozwoli im zrobić wokół siebie sporo szumu, co potem mogą wykorzystać politycznie.

Josef Středula

Przywódca związkowy był jedynym nieśmiało lewicowym kandydatem na liście. A jako taki jest w Czechach skazany na porażkę.

Středula zwracał uwagę na problemy społeczne: na ceny energii, na to, że płace nie nadążają za inflacją, że koszty utrzymania rosną. Tego liberalne media oczywiście nie puszczą mu płazem. Ale są też konkretne powody do zastrzeżeń wobec lewicowego kandydata. Trochę za bardzo cieszy go naruszanie praw człowieka przez „tych dobrych”, np. reżim w Izraelu (wszystkie słowa, w których dałoby się usłyszeć ledwo echo krytyki tego państwa, są na czeskim podwórku równoznaczne z politycznym harakiri).

Co gorsza, doradcy Středuli mają dość szemrane powiązania, sięgające aż prezydenta Zemana i jego najbliższego otoczenia. Z wymienionych powodów Středuli i tak nie udałoby się zrealizować czegokolwiek z programu politycznego nawet w przypadku zwycięstwa, więc nawet nie było mi szczególnie smutno, gdy już po pierwszej telewizyjnej debacie Středula zdecydował się na spektakularny krok. Publicznie wycofał się z wyścigu o fotel prezydenta podczas telewizyjnego programu na żywo, udzielając poparcia prawicowej ekonomistce Danuše Nerudovej.

Tak czy owak, światłe tradycje w naszym czeskim kraju pokazują, że liderzy o progresywnych poglądach są prawie tak popularni jak najbardziej zakaźne choroby skóry.

Marek Hilšer

Chyba najbardziej oczywisty awans zawodowy. Hilšer to lekarz i liberalny aktywista, któremu udało się przekuć nieudany udział w wyborach prezydenckich w 2018 roku na popularność polityczną wystarczającą do tego, by dostać się potem do Senatu.

Spośród wszystkich kandydatów wydaje się największym idealistą, co należy uznać za podmuch świeżości i całkiem jasny sygnał, że w razie zwycięstwa grupy wpływów zgromadzone wokół prezydenckiego fotela pożrą go żywcem.

Politycznie Hilšer jest sztampowym liberałem, ale przynajmniej przyznaje, że istnieją pewne problemy społeczne. Jako sztampowy liberał nie potrafi jednak zaproponować dla nich żadnego wiarygodnego rozwiązania. Za to umie śpiewać piosenki w różnych programach telewizyjnych:

Pavel Fischer

Ulubieniec każdego prawomyślnego konserwatywnego czeskiego chrześcijanina, których na szczęście nie chodzi po czeskim padole zbyt wielu (pozdrawiam w tym miejscu wszystkich Polaków).

Z zawodu dyplomata, który pod koniec lat 90. pracował w kancelarii prezydenta i rozpoczął swoją przygodę z czeską polityką podobnie jak kolega Hilšer: w 2018 roku start w wyborach prezydenckich, a już rok później – cyk, posadka w Senacie.

Jego deklarowane w kampanii pomysły na politykę zagraniczną mogą na pierwszy rzut oka wydawać się rozsądne, jednak cóż z tego, skoro zrodziły się w zakutej bani wojującego homofoba, który niedawno zaczął łączyć kwestię małżeństw jednopłciowych z handlem dziećmi.

Trójca (nie)święta

Sondaże obstawiają, że do drugiej tury wyborów wejdzie ktoś z tej trójki kandydatów, którą zajmiemy się teraz. To wtedy wyborcy i wyborczynie staną przed pytaniem kształtującym czeską politykę mniej więcej od 2011 roku: jesteś za Andrejem czy przeciw niemu?

Andrej Babiš

Najsławniejszy żyjący czeski polityk. Miliarder, właściciel gospodarstw rolnych, zakładów chemicznych, mediów i bóg jeden wie czego jeszcze. Babiš za sprawą serii absurdalnie kosztownych kampanii promocyjnych i przy wsparciu wykupywanych przez siebie mediów wstrzelił się do czeskiego rządu, wprowadzając nową w czeskich realiach koncepcję populizmu: bez przerwy obiecuj wszystko każdemu.

Kiedy Babiš zasiadł w rządzie, okazało się, że jego cele są całkiem proste: jako ministrowi finansów albo premierowi chodziło mu zawsze tylko o to, by zrobić z kraju dział fundraisingowy własnego imperium gospodarczego. W drugiej kolejności zaś przejąć instytucje, które mają takie działania regulować i wykorzystywać je coraz bardziej nieudolnie do defraudowania środków unijnych, a potem nawet środków z budżetu państwowego.

Ostatnio Babiš nie miał zbyt dobrej politycznej passy. Nie dość, że utknął w nieskutecznej opozycji parlamentarnej, to jeszcze postawiono mu zarzuty za defraudację funduszy, które wpadły do czarnej dziury jego nieprzejrzystych firm. Nadal nie brakuje mu sporych zastępów oddanych wyborców: czy to fanatycznych wielbicieli z przeszłości, czy tych, którzy widzą w nim jako tako rozsądną opozycję wobec obecnego, brutalnie antyspołecznego rządu (w obliczu śmierci klinicznej czeskiej lewicy i jedynej dostępnej alternatywy w osobie rasistowskich buraków z SPD).

Mimo to widać, że zespół marketingowy Babiša ma spore problemy, by przedstawić swego kandydata w pozytywnym świetle. Nie pomogło nawet nuklearne wprost zagranie poniżej pasa: zdjęcie z kotem. Kot nie był zadowolony. Ani trochę.

Andrej Babiš. Fot. Facebook.com

Petr Pavel

A oto na czym polega problem w przypadku pozostałych dwóch demokratycznych kandydatów: pod względem politycznym niczym się od siebie nie różnią. Emerytowany generał czeskiej armii Petr Pavel najwyraźniej nie ma żadnego programu. On ma wartości. Przyzwoitość. Siła. Szacunek.

Generał Petr Pavel. Fot. Twitter.com

Ze sposobu, w jaki się prezentuje, wynika, że jeżeli zostanie wybrany, powrócą czasy, kiedy na stanowisku prezydenta wystarczyło wyglądać w miarę dostojnie, a zarazem modlić się gorliwie, by nikt nie przykładał zbyt dużo uwagi do tego, co się mówi.

Jednak za pozą typowego, nieco liberalnego (choć nie do końca) prawicowca, co samo w sobie chyba nie jest niczym złym, wyczuć można jego wojskowe pochodzenie, zwłaszcza zaś to, że przez trzy lata piastował jedno z najwyższych stanowisk w NATO – jako przewodniczący Komitetu Wojskowego.

Dla wielu już sam fakt, że na czele państwa miałby stać żołnierz, jest wystarczająco niepokojący. Ale jego przeciwnicy polityczni wyciągnęli przeciwko niemu w kampanii coś innego niż bezgraniczne poparcie dla sojuszu militarnego – jego dwuletnie szkolenie się w wojskowych służbach wywiadowczych jeszcze za komuny (tuż przed jej upadkiem w 1989 roku).

Danuše Nerudová

Jedyna w wyścigu o prezydencki fotel kobieta stanęła w kampanijne szranki jako tabula rasa, którą stopniowo zapełniały takie czy inne opinie polityczne urozmaicane wychodzącymi na jaw kontrowersjami – pomimo starań Nerudovej, by jej wizerunek pozostawał jak najmniej kontrowersyjny.

Nerudová jest ekonomistką, byłą rektorką Uniwersytetu Mendla. Co prawda jej kariera akademicka nie jest usłana skandalami na miarę jej kontrkandydata, rektora Zimy, jednak podczas jej rządów na uniwersytecie rzeczywiście odnotowano zaskakująco dużą liczbę absolwentów, którzy za niewielką opłatą uzyskali wymarzony tytuł nieco szybciej, którzy nie stronili od starych, dobrych technik plagiatorstwa czy w dość przedziwnych okolicznościach lawirowali między różnymi kierunkami studiów.

Danuše Nerudová, fot. Facebook.com

Chyba to, co w Nerudovej najlepsze, to sposób, w jaki reaguje na pytania o te ujawnienia. Zawodowa polityczka raczej pewnie grałaby na zwłokę lub odwrócenie uwagi. Ale nie Danuše, jak sama pisze o sobie na plakatach, cierpiąca na niefortunną skłonność do freudowskich przejęzyczeń, w których ujawnia zazwyczaj więcej, niż chciała.

Nerudová zapytana o przyznawanie tytułów naukowych w przyspieszonym trybie, odpowiedziała coś niejasnego, porównując się do myśliwego, który złapał kłusownika. Nie trzeba się za bardzo znać na prawie leśnym, by domyślić się, że karą za kłusownictwo zazwyczaj nie jest wręczenie delikwentowi doktoratu i biletu do Austrii. Raczej trąci to próbą zamiatania śladów skandalu pod dywan, połączoną z desperackimi, nieudanymi wysiłkami, by zachować własną przewagę moralną nad innymi kandydatami.

Natomiast przedsiębiorczy, powiedzmy, duch Nerudovej, najbardziej uwidacznia się w koneksjach, które wprowadza do wyścigu prezydenckiego. Pomijając wsparcie ze strony różnych bogatych biznesmenów, którym oczywiście przez myśl nawet nie przeszło zapewnianie sobie w ten sposób wpływów politycznych, jej mąż jest współwłaścicielem największej kancelarii prawnej w Czechach, która – no popatrz, co za przypadek?! – wygrywa seryjnie zlecenia państwowe na reprezentację prawną na jej uniwersytecie.

Potencjalny Pierwszy Dżentelmen odmówił zdystansowania się od kancelarii w razie zwycięstwa żony, przyobiecując w zamian uroczyście, że będzie oddzielał sprawy prezydenckie i kancelaryjne, i w ogóle, to dlaczego nikt mu nie wierzy? Cóż za urocza para, nieprawdaż?

Dwoje na jednego

Biorąc pod uwagę pokrywające się elektoraty, w drugiej rundzie najprawdopodobniej spotka się Babiš z Pavlem albo z Nerudovą.

Prezydencja Babiša będzie godną kontynuacją żenujących poczynań prezydenta Zemana, a były premier (w sumie to też tradycja – Zeman, a wcześniej jego poprzednik, Klaus też wielokrotnie piastowali urząd prezesa rady ministrów) będzie tak samo bezwstydnie wyrachowany, choć od Zemana znacznie głupszy. Przestępcze zakusy Babiša też nie były niczym nietypowym dla innych czeskich polityków, jemu po prostu nie chciało się ich za bardzo tuszować.

Pavel czy Nerudová? Na kogo tu zagłosować? Na liście zwolenników i doradców wypranej z politycznej treści Nerudovej już teraz znaleźć można szulerów niemalże godnych świty Zemana, a generał Pavel to przecież wojskowy trep. O, tempora!

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Michal Chmela
Michal Chmela
Tłumacz, dziennikarz
Tłumacz, dziennikarz, korespondent Krytyki Politycznej w Republice Czeskiej.
Zamknij