– Łapała mnie policja. Wsadzali do furgonetki, zabierali telefon, a potem bili pałkami i szczuli psami – mówi jeden z bohaterów reportażu Pawła Pieniążka.
Belgradzkie baraki nazywają nowym Calais. To dlatego, że panujące tam warunki są równie złe jak we francuskim koczowisku.
Tuż przed trzynastą ustawia się ogromna kolejka. Ciągnie się wzdłuż opuszczonych baraków tuż za głównym dworcem w Belgradzie. Stoją w niej mężczyźni i chłopcy. Z nielicznymi wyjątkami to obywatele Afganistanu i Pakistanu, którzy utknęli w Serbii. O trzynastej każdego dnia mogą liczyć na ciepły posiłek wydawany przez wolontariuszy.
Przy przyczepie, z której wydawane jest jedzenie, stoi Brytyjczyk Paul Liengaard. Jest jednym z założycieli Hot Food Idomeni, odpowiedzialnej za pomoc mieszkańcom baraków. Wysoki w koszuli z krótkim rękawem i kaszkietem wyróżnia się z tłumu.
– Na podstawie wydawanych posiłków możemy oszacować, że jest tysiąc osób w obozie, a spoza obozu zwraca się kolejny tysiąc – mówi Liengaard.
Hot Food Idomeni działa w Serbii od lipca, a w barkach od października. Codziennie wydają około tony jedzenia, w dużym stopniu warzywa.
– To trudna praca, ale mamy wspaniałych wolontariuszy, którzy świetnie dają sobie radę. Są Szwajcarzy, Włosi, Niemcy, czasami Polacy i Serbowie – mówi.
Próbujemy rozmawiać, ale przychodzi to z trudem. Liengaard ciągle się rozgląda. Jest skupiony na tym, by kolejka spokojnie stała. Najwięcej zamieszania wprowadzają nastolatkowie, którzy jej omijanie traktują jak zabawę. Ciągle ktoś się zakrada, chowa, próbuje przemknąć niezauważony i wepchnąć bliżej jej początku.
– No dobra, ty możesz nie stać w kolejce, bo jesteś dzieckiem – mówi Liengaard do kilkunastoletniego chłopca.
Po trudnej zimie
Serbia była kluczowym punktem na trasie uchodźców i migrantów, którzy masowo wyruszyli do Europy w 2015 roku. Przeszło tędy kilkaset tysięcy osób. Serbia była jednym z wielu punktów tranzytowych na trasie do innych państw europejskich. Serbskie władze od samego początku nie sprawiały problemów przechodzącym, bo rozumiały, że to nie tutaj chcą zostawać. Miały rację. Według różnych szacunków ostatecznie w Serbii pozostało od niemal ośmiu do dziesięciu tysięcy osób. Bardzo często to osoby, które utknęły w trakcie drogi – jak mieszkańcy baraków. Część z nich mieszka w obozach przygotowanych przez państwo. Jeden z nich znajduje się w północnej części kraju w pobliżu Suboticy. To ogrodzony ośrodek dawniej służący za akademik, a w 2015 roku zmodernizowany i przystosowany do tego, by przyjąć uchodźców.
Belgradzkie baraki są tego przeciwieństwem. Panują tam makabryczne warunki. Stare budynki mają powybijane okna, nie mają izolacji, a drzwi są nieszczelne. Śmieci wysypują się z przepełnionych śmietników i walają się po ziemie. Nie ma też wystarczające liczby instalacji sanitarnych.
Najgorzej było zimą, bo baraków nie dało się dobrze ogrzać. Wówczas uchodźcy i migranci cierpieli z zimna, czasami odmrażając sobie kończyny. Nie mogli liczyć na ciepłe ubrania i właściwą pomoc medyczną.
Doskwiera im też nuda, bo niewiele da się tu zrobić. Gdy przychodzę po dwunastej, to kilkanaście osób kończy grać w piłkę, bo muszą ustawić się w kolejce, by dostać posiłek od Hot Food Idomeni. Potem trzeba odstać swoje w kilkusetosobowym ludzkim sznurze. Po obiedzie w zasadzie już niewiele się dzieje. Każdy dzień upływa w monotonni.
– Kręcimy się od rana do wieczora bez celu – mówi smutno szesnastoletni Szams z Kabulu.
Minęło już pół roku, gdy opuścił dom, a wciąż nie widzi możliwości, by dotrzeć do celu. Podróż sfinansowała mu rodzina, z której jako jedyny ruszył do Europy.
Dlaczego tylko mężczyźni?
Uderzające jest to, że w kolejce i obozie nie ma ani jednej kobiety. W 2015 roku też dominowali przedstawiciele płci męskiej, ale oprócz nich można było spotkać wiele rodzin z dziećmi. Często z Syrii i Iraku. Afgańczycy i Pakistańczycy wtedy, a również teraz, szli samotnie lub z grupą przyjaciół. Ludwika Włodek, zajmująca się także Afganistanem socjolożka i reporterka, wymienia kilka przyczyn, które powodują, że to mężczyźni wyruszają w drogę.
– W Syrii jest jednak inne zagrożenie, to znaczy regularna wojna. Uciekają więc całymi rodzinami. W Afganistanie zagrożeni bezpośrednimi działaniami wojennymi są nieliczni, ci z najbardziej niespokojnych prowincji. Pozostali poszukują życia bez zamachów, porwań i licznych zabójstw, związanych z działalnością antyrządowych rebeliantów lub z bandyckimi porachunkami czy wszechwładzą byłych komendantów polowych, którzy dziś, często w roli państwowych urzędników, w podporządkowanych sobie prowincjach są panami ludzkiego życia i śmierci – mówi.
Poza zagrożeniami wynikającymi z trwającego konfliktu są też przyczyny związane z patriarchalną kulturą panującą w tych krajach. W synów i wnuków bardziej się inwestuje, bo zostaną w rodzinie. Kobiety natomiast wyjdą za mąż i będą należały do innej. Ponadto mężczyzn uważa się za bardziej mobilnych i mniej narażonych na niebezpieczeństwa, na które można natknąć się w trakcie podróży. Stąd rodzina inwestuje środki w osobę, która najlepiej rokuje. Ona, jak się urządzi w lepszym świecie, może dopiero próbować ściągnąć resztę rodziny.
Pobicia na granicy
Wiele osób z obozu już kilkukrotnie próbowało wydostać się z Serbii, ale bezskutecznie. Spotykali się z przemocą i kradzieżami. W kolejce po obiad spotykam dwudziestotrzyletniego Fajazchana z Kabulu. Wyruszył z domu, bo – jak mówi – chce zmienić swoje życie. Skłoniły go do tego liczne niebezpieczeństwa i problemy, które dotykały go w Afganistanie. Wymienia: zamachy i porwania, trudną sytuację gospodarczą w kraju.
Fajazchan szeroko się uśmiecha, chociaż nie ma zbyt wielu powodów do radości. Marzy, by dostać się do Belgii. Z domu wyruszył osiem miesięcy temu, z czego pięć spędził w Serbii. Poza czekaniem na bardziej sprzyjające nastroje w państwach Unii Europejskiej nie ma lepszego pomysłu, jak się z Serbii wydostać. Już sam nie pamięta, ile dokładnie razy próbował się przedostać na Węgry czy do Chorwacji. Od miesiąca nie podejmuje kolejnych prób.
– Poczekam jeszcze, może się coś zmieni, a jeśli nie, wrócę do domu – przyznaje.
Szczególnie, że każde nieudane przekroczenie granicy wiąże się z pobiciami i cierpieniem.
– Łapała mnie policja. Wsadzali do furgonetki, zabierali telefon, a potem bili pałkami i szczuli psami – mówi Fajazchan.
Z przemocą miał też się spotkać dwudziestodwulatek Naser Hossein z pakistańskiej prowincji Charsadda. Jego historia jest podobna. Dom opuścił niemal rok temu, bo uciekał przed Talibami i biedą. Utknął w Serbii i kilkukrotnie próbował się z niej wydostać, ale bezskutecznie. Tak jak Fajazchana, miała bić go węgierska policja. W zasadzie ich historię różni tylko to, że Naser Hossein nie zamierza rezygnować z dalszych prób przedarcia się przez granicę.