Przywdziej strój buntownika, który mówi prosto z mostu, a nawet jeśli jest kłamcą, to szczerym, bo walczy przeciwko elitom. Wywołuj poczucie nieustannego zagrożenia ze strony „radykalnej lewicy” i miej wsparcie bogatych grup interesu – to niebezpiecznie skuteczna metoda prawicy na rząd dusz.
Oto kilka postaci, na pozór każda z innego świata. Elon Musk – najpopularniejszy obecnie miliarder na świecie, stylizujący się na geniusza, który wyśle nas na Marsa i ocali planetę samochodami elektrycznymi. Tucker Carlson – znany prezenter, który nawet dla skrajnie prawicowego Fox News okazał się zbyt niewygodny, więc niedawno został z niej wyrzucony. Michael Shellenberger – ekomodernista, wierzący, że rozwiązaniem problemów klimatycznych jest rozwój techniczny, stawiający na „rozum”, a nie „emocje”. Wreszcie Matt Taibbi, dziennikarz polityczny, autor poczytnej książki Nienawiść sp. z o.o., w której powołując się między innymi na Noama Chomsky’ego, opisywał opłakany stan współczesnych mediów.
Ich drogi ostatnio coraz częściej się przecinają – na tyle, że te zbieżności przestają być biograficzną ciekawostką, a stają się świadectwem trendu o potencjalnie rozległych i groźnych konsekwencjach politycznych.
czytaj także
Muskoland
Najbardziej oczywistym elementem łączącym te postacie jest sam Elon Musk.
Kiedy kontrowersyjny miliarder przejął Twittera, postanowił upublicznić część wewnętrznych dokumentów platformy, by udowodnić, że poprzedni właściciele byli politycznie motywowani i pod presją państwowych służb dławili wolność słowa. Wśród osób wyselekcjonowanych przez Muska do zapoznania się z dokumentacją i do ujawnienia jej szerszej publiczności znaleźli się między innymi Taibbi i Shellenberger.
Ujawnione informacje zachwyciły amerykańską prawicę, która uznała, że potwierdzają one przechył poprzednich władz Twittera w stronę liberalno-lewicowej Partii Demokratycznej. Inni komentatorzy wskazywali, że dokumenty świadczą raczej o moderacyjnym chaosie: Twitter nie miał przejrzystych reguł moderacji, więc gdy siły polityczne – zarówno z Partii Republikańskiej, jak i Demokratycznej – naciskały na ograniczenie widoczności lub zdjęcie pewnych postów, kierownictwo reagowało na bieżąco, czasem pod wpływem paniki, jak podczas ataku zwolenników Trumpa na Kapitol. Personel Twittera ani nie realizował konsekwentnego planu, ani nie wspierał jednej partii politycznej, a raczej na gorąco podejmował nie zawsze przemyślane decyzje.
Elon Musk kupił Twittera. To zagrożenie, a nie nadzieja dla wolności słowa
czytaj także
Zarzucano nawet Taibbiemu i Shellenbergerowi, że najzwyczajniej w świecie wysługują się miliarderowi, który przedstawia się jako neutralny czempion wolności słowa, a tak naprawdę realizuje własną agendę polityczną. Musk wielokrotnie podkreślał przecież swoje rosnące sympatie dla Partii Republikańskiej, np. gubernatora Florydy Rona DeSantisa, a tuż po przejęciu Twittera przywrócił zablokowane wcześniej konto Donalda Trumpa.
Większość mediów okazała – delikatnie mówiąc – umiarkowane zainteresowanie tematem, nawet wśród tych konserwatywnych był to co najwyżej głośny news na kilka dni. Dla Muska i jego zwolenników stało się to tylko zachętą, aby tym bardziej wzmocnić narrację, jakoby debata publiczna była ustawiona pod Partię Demokratyczną, a media głównego nurtu uciszały „głosy prawdy”.
W takiej sytuacji nie może dziwić, że Musk zacieśnił relacje z Carlsonem. Jego program w Fox News był wypełniony teoriami spiskowymi, w których głównym złym okazywała się zazwyczaj Partia Demokratyczna, opanowana rzekomo przez marksistów, socjalistów i innych lewicowych radykałów. Najpierw Musk zgodził się wystąpić u Carlsona, a po zwolnieniu prezentera z Fox News pozwolił wznowić nadawanie jego programu na Twitterze.
„Woke-totalitaryzm Zachodu”
Wspomnianych postaci nie łączą tylko relacje biznesowo-polityczne czy niechęć do Partii Demokratycznej, ale szerszy pogląd na temat stanu współczesnego świata i jego największych problemów.
W pigułce można znaleźć tę narrację w tekście, który Shellenberger napisał razem z dziennikarką Alex Gutentag. Już tytuł jest wymowny: World On Cusp Of Woke Totalitarianism As Governments Act To End Freedom Of Speech (Świat na krawędzi totalitaryzmu, państwa próbują zniszczyć wolność słowa).
Cały tekst jest utrzymany w tak samo mocnym tonie. Dość powiedzieć, że pod koniec autorzy dzielą się takim spostrzeżeniem: „Nie będzie przesadą stwierdzenie, że Zachód znalazł się u progu nowej i znacznie potężniejszej formy totalitaryzmu niż komunizm czy faszyzm, których zasięg był ograniczony geograficznie”.
czytaj także
Co ich tak przeraża? Najogólniej mówiąc, wszelkie próby uregulowania korporacji technologicznych i przepływu informacji w internecie. Krytykują na przykład prace Komisji Europejskiej nad Ustawą o usługach cyfrowych. Ma to być prawo, które zaostrzy wymagania wobec firm technologicznych w kwestii usuwania nielegalnych treści (choć platformy nadal nie będą odpowiadać za to, że ktoś opublikował te treści na ich platformach), nałoży też na nie większe wymagania związane z przejrzystością działania algorytmów i targetowania reklam.
To jest właśnie ten woke-totalitaryzm gorszy od faszyzmu i komunizmu, którym straszą Shellenberger i Gutentag. W tekście padają jeszcze przykłady z innych regionów świata, na przykład USA i Brazylii, gdzie próbuje się wprowadzić podobne regulacje.
Walka o internet
Aby w pełni zrozumieć, co stoi za narracją Muska i spółki, trzeba się cofnąć o kilka lat. Był taki krótki okres, niedługo po wyborze Trumpa, gdy zrobiło się głośno o dezinformacji, manipulacjach i mowie nienawiści w internecie. Media rozpisywały się na temat botów i „fake newsów”, Netflix nakręcił Dylemat społeczny – dokument o zgubnym wpływie mediów społecznościowych, a amerykański Kongres wzywał na dywanik Marka Zuckerberga.
Tak naprawdę nic się fundamentalnie nie zmieniło, ale część platform w odpowiedzi na coraz głośniejszą krytykę zaostrzyła odrobinę kryteria moderacji, a politycy zaczęli po raz pierwszy na serio myśleć o uregulowaniu władzy korporacji technologicznych. Mnożenie się fałszywych informacji w trakcie pandemii koronawirusa tylko unaoczniło pilność problemu.
„Dylemat społeczny” − film o tym, jak media społecznościowe zjedzą nasze mózgi
czytaj także
Wtedy przyszła kontra: przecież to cenzura! W dodatku dyktowana przez marksistów kulturowych, zwanych teraz wokeistami, kontrolujących umysły najważniejszych polityków i prezesów korporacyjnych! – zaczęli głosić przeciwnicy zmian. Musk szybko to podłapał. Nie tylko zaakceptował tę opowieść, ale sam ogłosił, że „wirus woke zagraża naszej cywilizacji”, kontrolowane przez elity media nie spełniają swojej funkcji, a on jako „bezwzględny zwolennik wolności słowa” kupuje Twittera, by ocalić ludzkość.
Zbyt łatwo zlekceważyć ten przekaz jako bełkot. No bo na pozór nic tu nie ma sensu: Musk obrońcą wolności słowa? Ten sam Musk, który właśnie ocenzurował część postów na tureckim Twitterze na polecenie tamtejszych władz? „Woke” jest w tej narracji już właściwie wszystko, co nie jest dostatecznie konserwatywne: od Joe Bidena, przez Facebooka, po Gretę Thunberg i aktywistów LGBT+. Korporacje raz są niebezpiecznymi nosicielami lewackiej ideologii, a za chwilę broni się ich do ostatniego tchu przed regulacjami mającymi ograniczyć ich władzę. Elity, wliczając w to media głównego nurtu, które latami pompowały popularność takich osób jak Musk i pomagały budować mu wizerunek geniusza, nagle okazują się forpocztą „radykalnej lewicy”.
czytaj także
Trochę to przypomina wypowiedzi zwolenników i sympatyków Konfederacji. Z jednej strony twierdzą oni, że wielkie korporacje to zbrojne ramię współczesnego marksizmu; z drugiej, gdy lewica proponuje uregulowanie i opodatkowanie tych korporacji, protestują, bo… regulacje i podatki to marksizm.
Gdyby polityka była konkursem na najbardziej spójny i merytoryczny przekaz, pewnie nie byłoby się czym przejmować. Niestety, sprawy mają się inaczej.
Trump bez Trumpa
Narracja radykalizującej się prawicy okazuje się bardzo atrakcyjna, bo odwołuje się do popularnych lęków, lepiej bądź gorzej uzasadnionych. I to na zasadzie: dla każdego coś miłego.
Jesteś liberałem, który troszczy się o wolność słowa? Zapraszamy, cała nasza wojna z woke jest przecież w imię wolności słowa (tylko nie pytaj, dlaczego nasi ulubieni politycy prawicowi, np. DeSantis na Florydzie, zwalczają książki, biblioteki i całe gałęzie nauki). Nienawidzisz elit i korporacji? No proszę, to zupełnie tak jak my (tylko nie pytaj, co sądzimy o pomyśle ich wyższego opodatkowania). Boisz się, że na walce z klimatem ucierpią najmniej zamożni? My też sądzimy, że cała ta Greta Thunberg i aktywiści klimatyczni to rozpieszczone dzieciaki z bogatych domów (tylko nie pytaj, co sądzimy o pomyśle łączenia polityki klimatycznej z socjalną). Kochasz wolność i uważasz, że każdy człowiek ma prawo decydować o sobie? Witaj w klubie (tylko nie pytaj, dlaczego rządzone przez prawicę stany jeden po drugim zakazują aborcji).
Rodzice wygrażają bibliotekarkom, książki dziurawione są kulami. A to nie wszystko
czytaj także
Nie chodzi nawet o to, żeby ludzie kupowali cały ten przekaz od A do Z. Mogą nawet nie ufać Muskowi czy niektórym jego kamratom; liczy się tylko to, żeby ich przeciwników nienawidzili jeszcze bardziej. A czasem i to jest niepotrzebne, wystarczy samo poczucie chaosu: nikomu nie można ufać, wszyscy kłamią, ratuj się kto może. Albo odwracanie uwagi – niech media piszą tysięczny artykuł o tym, jak woke-tłum prześladuje w mediach społecznościowych J.K. Rowling, zamiast zainteresować się szerzej tym, jak np. republikańscy politycy zaczynają likwidować biblioteki publiczne.
To jest dokładnie to, co lata temu odkrył Trump. Przywdziej strój buntownika, który mówi prosto z mostu, a nawet jeśli jest kłamcą, to szczerym, bo walczy przeciwko elitom (gdzie „elitami” mogą być nawet najbardziej dyskryminowane mniejszości), wywołuj poczucie nieustannego zagrożenia ze strony „radykalnej lewicy” i miej wsparcie bogatych grup interesu – to w zasadzie wystarczy.
Kiedy Trump wygrał wybory, media nagle zafiksowały się na nim i jego cechach osobistych. Jak słusznie zauważyła wtedy Naomi Klein, to pomija główny problem: „Trump jako prezydent nie jest niczym szokującym. Jest raczej przewidywalną, a nawet banalną konsekwencją wszechobecnych idei i trendów, którym już dawno temu powinniśmy byli postawić tamę. Dlatego nawet gdyby ta koszmarna prezydentura miała się jutro skończyć, nadal musielibyśmy mierzyć się z politycznymi uwarunkowaniami, które ją stworzyły i które produkują repliki Trumpa na całym świecie”.
Jakkolwiek ponuro by to nie brzmiało: pandemia, inflacja czy napaść Rosji na Ukrainę niczego pod tym względem nie zmieniły.
Z oczywistych względów coraz więcej będzie się mówiło o szansach Trumpa na powrót do Białego Domu – wybory już za rok. Nie należy jednak zapominać, że problem jest szerszy; rozpowszechniony przez niego tryb prowadzenia polityki ma się świetnie. Nawet bez Trumpa w Białym Domu nadal będziemy mieszkać w świecie Trumpa – a dokładniej: w świecie, który wyniósł go do zwycięstwa. W świecie rosnących nierówności społecznych, molochów korporacyjnych, szerzącej się dezinformacji i „szczerych kłamców” – w świecie, gdzie elity nauczyły się mówić antyelitarnym językiem, by bronić swoich interesów.
czytaj także
Wyzwaniem jest nie tyle pokonanie Trumpa bądź którejkolwiek z jego replik, ale uporanie się ze społecznymi przyczynami ich sukcesów. Na początek trzeba jednak zauważyć i przyznać, że mamy do czynienia z potężnym sojuszem o atrakcyjnej narracji – zlekceważenie go byłoby fatalną w skutkach głupotą.