One powinny dołączyć do międzynarodowego systemu gospodarczego.
Michał Sutowski: Czy biedni mogą stać się bogaci? A przynajmniej – średnio zamożni? Kiedy mowa o krajach, które w ostatnich stu czy stu pięćdziesięciu latach skutecznie wyrwały się z nędzy, a większość ich mieszkańców żyje dziś w dobrobycie, wymienia się zawsze kilka tych samych przypadków. Korea Południowa, Tajwan, Singapur, Finlandia… Dlaczego to takie trudne?
Jeffrey Sachs: Tak naprawdę większość ludności globu – około 6/7 – skorzystała z globalnego rozwoju gospodarczego. Co prawda według klasyfikacji Banku Światowego tylko 1/6 mieszka w krajach o wysokim dochodzie (high income countries), ale aż 6/7 świata udało się do dziś wyprowadzić ze skrajnej nędzy. Są oczywiście obszary, gdzie to wciąż jest ogromny problem – przede wszystkim tropikalne regiony Afryki i kawałki Azji Południowej, ale na przestrzeni ostatnich dwustu lat owoce rozwoju dotarły niemal wszędzie. Rzecz jasna, stopniowo. Rozwój Europy w epoce nowoczesnej przebiegał zasadniczo z Zachodu na Wschód – pierwszymi liderami były Anglia i Holandia. Jeśli spojrzeć na rzecz z lotu ptaka, to ekspansja kapitalistycznego rozwoju na Azję Centralną i cały obszar postsowiecki musiała zająć jakieś półtora wieku. Ale wcześniej też USA doganiały Wielką Brytanię, a Niemcy Amerykanów i Wielką Brytanię. W ostatnich dziesięcioleciach najbardziej oczywiste przykłady skutecznego „doganiania” najlepszych to Chiny czy Korea Południowa, ale to przecież nie jest proces nowy – analogiczny do rozwoju Niemiec czy Japonii w końcu XIX wieku. Można zresztą powiedzieć, że Japonia niejako wymyśliła proces imitowania i kontrolowanego „ścigania” i doganiania najsilniejszych. To w epoce Meiji miała miejsce pierwsza samoświadoma, skoncentrowana, sterowana odgórnie zmiana instytucjonalna nakierowana na ten właśnie cel.
Dogonić świat? Naśladować? Kogo konkretnie?
Wzory instytucjonalne czerpano z różnych miejsc – nie chodziło o prosty transfer cudzych rozwiązań, choć Japonii tamtego czasu najbardziej inspirujące wydały się doświadczenia Niemiec Bismarckowskich. Po II wojnie światowej japoński model rozwoju z silnym udziałem państwa naśladowały Korea Południowa i Tajwan. Podobnie Deng Xiaoping w Chinach kiedy zaczynał reformy w roku 1978, naśladował model wschodnioazjatycki, a szczególnie model gospodarczy Singapuru. Takie idee zintegrowanej i kierowanej strategii rozwoju przyjęły dziesiątki kraju, w tym wiele z sukcesami.
Europa Wschodnia też miała „zintegrowaną strategię rozwoju”?
Nie w sensie wschodnioazjatyckim, bo i zmieniła się epoka. Dla Polski często wskazywanym modelem rozwoju i przechodzenia do demokracji była postfrankistowska Hiszpania – to była przecież dość odizolowana gospodarczo dyktatura, do tego o anachronicznej strukturze społecznej, zbliżonej do Polski powierzchni, do tego jej punkt startowy jeszcze w latach 50. wyglądał podobnie. Hiszpański model transformacji, najprościej mówiąc, polegał na tym, by stać się liberalną demokracją zakorzenioną we wspólnocie europejskiej. To był podobny proces jak w Polsce: przecież i u was głęboka zmiana instytucjonalna – o czym zbyt mało się mówi – wynikała nie z założeń terapii szokowej z lat 90., tylko z 15-letniego okresu przyjmowania acquis communautaire.
To była wasza „zintegrowana strategia” – ta stopniowa, drobiazgowa praca instytucjonalna, dokonująca się w każdej sferze zarządzania państwem i gospodarką.
W przypadku Japonii mówił pan o strategii „samoświadomej”; o Korei czy Tajwanie pewnie można by powiedzieć to samo. Dani Rodrik w swej książce Globalization Paradox wskazuje, że w historii bywały lepsze i gorsze czasy dla takich „samoświadomych” strategii. Najłatwiej było oto w czasach powojennych, w ramach reżimu z Bretton Woods. Od lat 70. globalny porządek kieruje się raczej zasadą one size fits all. Czy dzisiaj można w ogóle iść własną drogą, gdy chodzi o strategię rozwoju?
Zacznę może od tego, że zgadzam się Danim w pewnych diagnozach, a w innych nie. Jestem dużo większym od niego optymistą w kwestii dzisiejszych warunków międzynarodowych dla rozwoju, za to mniej przychylnie oceniam „własne drogi” Ameryki Łacińskiej z lat 50. i 60., które jemu tak bardzo się podobają. Akurat moim zdaniem polityka tamtych krajów to początek klęski – Latynosi doszli przecież do ściany w latach 70. Jeśli chodzi o wybór Europy Środkowej ćwierć wieku temu, to byłem wówczas – podobnie jak jestem dziś – przekonany, że „normalność w Unii Europejskiej” to była najlepsze możliwa droga. Inna sprawa z takimi krajami, jak choćby bliska Rodrikowi Turcja – to zupełnie inna sytuacja, bo przecież tego kraju nigdy nie zaproszono do UE. Zachowano się wobec Turków bardzo cynicznie: powinni aspirować do europejskich norm i wartości, a jednocześnie co parę lat minister spraw zagranicznych któregoś z państw UE mówił, że przecież nie weźmiemy islamskiego kraju do Europy. Natomiast w waszym przypadku przyjmowanie unijnego acquis miało sens, bo dało szansę na bycie wreszcie jednym z równoprawnych głosów w Europie. „Własną drogą” byście do tego nie doszli.
Rosja chyba próbuje.
Rosja od początku występowała w innym kontekście – w jej przypadku nigdy nie było sensu mówić o „wracaniu do Europy”, bo to po prostu kraj eurazjatycki, rozciągnięty między dwiema rzeczywistościami i w wielu kierunkach. Do tego ideologicznie traktowany jest coraz częściej jako byt od Zachodu i Europy osobny. Dlatego z jednej strony trudno im wyjść z pułapek różnych Sonderwegen, ale i trudno znaleźć konsensus ogólnonarodowy; nie tylko przestrzenie i odległości utrudniają im zbudowanie jakkolwiek spójnego systemu gospodarczego.
OK, może Rosja to nie najlepszy przykład poszukiwania własnych rozwiązań rozwojowych. Ale czy dzisiaj w ogóle da się myśleć i działać w takich kategoriach?
To zabrzmi banalnie, ale globalne środowisko instytucjonalne ma różne znaczenie w zależności od skali kraju. Duzi i mali gracze są w zupełnie innej sytuacji.
Chiny wynajdują sobie własną drogę, nikt im jej nie narzuca, a ich instytucje są dość wyjątkowe. Są spoza podręcznika, bo ich doświadczenia są tak bardzo różne od zachodnich, ale także dlatego, że Chiny są potężne na tyle, żeby móc definiować swą drogę. Jak jesteś mały i zależny od wielkich mocarstw, to nie zdefiniujesz własnej drogi, to oczywiste.
Silniejszym zawsze jest łatwiej. Ale ogólny porządek – czy to Bretton Woods, czy to WTO – mógł bardziej albo mniej sprzyjać słabszym.
Na naszą rzeczywistość składają się pewne obiektywne realia i niewątpliwe nadużycia. System technologiczno-gospodarczy, w którym żyjemy, to przede wszystkim wielonarodowe systemu produkcji i zestandaryzowana technologia; to wielkie gałęzie przemysłu zdominowane najczęściej przez kilka wielkich firm. Jak latam samolotem, to niemal wyłącznie airbusem albo boeingiem, na krótszej trasie zdarzy się jeszcze fokker czy embraer. Jak odbieram maila, to protokół IP jest globalny, a każdy telefon został wyprodukowany w w jednym z kilku koncernów. To wszystko przyniosło niesłychaną dyfuzję technologii i dobrobyt na świecie szybciej niż kiedykolwiek. W rolniczych regionach Afryki, gdzie pracuję od mniej więcej 10 lat, mamy dziś niemal pełne pokrycie zasięgiem telefonii komórkowej – a to są obszary, gdzie powszechnie dostępnych telefonów stacjonarnych nie było nigdy w historii.
I w tym sensie nie wierzę we „własne drogi” poszczególnych krajów: we własny internet, kulturowo specyficzne reguły kontroli lotów, lokalne protokoły telefonii komórkowej albo lokalną medycynę – nie mówię oczywiście o systemie ochrony zdrowia tylko o technologiach medycznych; nie wierzę we własne, oryginalne leki antyretrowirusowe ani szczepionki.
Od 30 lat wierzę, że biedne kraje powinny dołączyć do międzynarodowego systemu gospodarczego i staram się im w tym pomagać. One po prostu muszą – z pragmatycznych, a nie ideologicznych powodów – przyciągnąć do siebie wielkie korporacje i bezpośrednie inwestycje zagraniczne, co z kolei wymaga standaryzacji, także ich ustrojów prawnych. Lubimy dostrzegać w świecie lokalne zróżnicowane gospodarcze i kulturowe tam, gdzie ja widzę przede wszystkim globalny system gospodarczo-technologiczny. Pracowałem w paru miejscach, gdzie on nie dotarł, i chyba nie chciałbym takiego świata dla moich dzieci.
Ale przecież nie chodzi o to, żeby wynaleźć na siłę afrykańską kontrolę lotów i specjalne południowoazjatyckie szczepionki na malarię – tylko że jeden model gospodarczy dla wszystkich niekoniecznie się sprawdza.
Moja generalna akceptacja dla unifikacji i standaryzacji pewnych reguł i instytucji nie oznacza, że nie widzę nadużyć i patologii. Żyjemy w świecie, w którym korporacje międzynarodowe mają zdecydowanie zbyt wiele władzy i wpływu na realia gospodarcze i polityczne. I temu należy się przeciwstawić – nie techno-ekonomicznej rzeczywistości ani temu, jak działają główne sektory nowoczesnej gospodarki, ale temu, jak działa nasza polityka i jak stanowione są reguły międzynarodowej gry. To jasne: inwestorzy mają zbyt wiele możliwości omijania regulacji ekologicznych, unikania płacenia podatków czy blokowania wszelkich regulacji wymierzonym w ich nadużycia – zwłaszcza w małych, ubogich krajach.
W Stanach Zjednoczonych też nieźle sobie radzą.
Jasne, że tak: w USA korporacje zdominowały system polityczny, napędzany dziś głównie przez Wall Street, kompleks militarno-przemysłowy, przemysł ochrony zdrowia i paliwowy. Ich wpływy są gigantyczne, a rola często szkodliwa – nie mówię tylko o środowisku naturalnym, ale także o szerokim dostępie do ochrony zdrowia, a raczej jego braku. Na tym właśnie polega nasz problem: mamy pozytywną i głęboką, przenikającą wszystkie sfery życia dynamikę technologiczną – najważniejszy wyznacznik ery nowoczesnej – a jednocześnie potrzebujemy zbudowania politycznego i społecznego kontekstu dla wszystkich tych rewolucyjnych przemian. Tym właśnie próbuję się zajmować, pracując nad wdrożeniem milenijnych celów rozwojowych – priorytetów dla zrównoważonego rozwoju w systemie międzynarodowym, które stanowić powinny pewne „progi przyzwoitości”, jeśli chodzi o zarządzanie światem i jego efekty.
Mówiąc o standaryzacji technologicznej podał pan przykład leków antyretrowirusowych i szczepionek. Ale to przecież najlepsza ilustracja faktu, że technologia jest polityczna. Kto posiada na własność patenty, co z tej własności wynika, kto za to płaci. To samo z technologią informacyjną: technicznie od dawna możemy udostępnić ludzkości niemal całą wiedzę świata. Pytanie brzmi: kto i ile musi za nią zapłacić.
Próbuję do sprawy podchodzić pragmatycznie, w duchu idei problem solving. Weźmy terapie antyretrowirusowe dla zakażonych wirusem HIV, w których upowszechnienie zaangażowałem się bardzo mocno w ostatnich latach. Mamy chorobę, czyli problem o charakterze medycznym. Wymaga ona systemu opieki zdrowotnej i odpowiedniego podejścia – to nie jest oczywiste w biednych krajach, bo nie tylko nie ma tam powszechnego dostępu do lekarza i leków, ale często nawet definicji choroby, co z pewnym przerażeniem odkryłem. Dalej, mamy technologie antyretrowirusowe – to cała historia innowacji publiczno-prywatnych i tego, jak działał ten system innowacji w USA i Europie. Tak czy inaczej, do połowy lat 90. wynaleziono odpowiednie leki i oficjalnie uznano terapie kombinowaną dla zakażonych.
Wynaleziono te leki i…
… i do końca lat 90. mieliśmy już naprawdę szeroki do nich dostęp w krajach zamożnych i niemal żaden dla ubogich. Mieliśmy zatem ogromny problem moralny, który wymagał pilnego rozwiązania. Pragmatyk pyta w tej sytuacji: jak najszybciej dostarczyć ludziom te leki, jak obalić istniejące bariery. Bo same leki kosztowały po 10 tysięcy dolarów za roczną dawkę dla jednego zakażonego – to oczywiście dla biednych krajów kwota nieosiągalna. Oszacowaliśmy jednak, że koszt produkcji leku to zaledwie 300 dolarów wówczas i około 100 dolarów dziś. Różnica to oczywiście marża wynikająca z posiadania patentu. Nawet jednak na zakup po kosztach produkcji najbiedniejsze kraje nie mogły sobie pozwolić, a dochodziło jeszcze dostarczenie leków pacjentom i cały system opieki zdrowotnej z tym związany. To trochę jak kontrola lotów – używam stale tej analogii – bo trzeba wyszkolić ludzi, którzy rozumieją tę chorobę i metody terapii, trzeba sztabu wykonującego prognozy zachorowań i całego technologicznego „reżimu” terapii.
System ochrony patentowej nie da się łatwo zmienić – a bez tego nie obniży się kosztów.
Od 1999 do 2004 pracowałem intensywnie nad tym problemem – mówię o dostępności terapii antyretrowirusowej, a nie całym globalnym systemem patentowym, na którym mam pogląd dość złożony. Chodziło mi w pierwszej kolejności o to, żeby ubodzy mogli otrzymać leki po kosztach produkcji. Po pierwsze prowadziłem w tym celu negocjacje z producentami, aby udostępnili swoje leki po kosztach produkcji albo przekazali na nie licencję za taką samą cenę. Po drugie domagałem się globalnego funduszu, który by sfinansował leki po kosztach, a także pracę ekspertów projektujących lokalne systemy dostarczania leków pacjentom. Tworzymy mechanizmy, dzięki którym nawet bardzo biedny człowiek, który nigdy nie był u lekarza, może wykonać test, uzyskać poradę lekarza i same leki. W efekcie w krajach rozwijających się żyje dziś 10 milionów ludzi, którzy inaczej by właśnie umierali albo już nie żyli – teraz mają dostęp do terapii.
Można rozwiązywać problemy bez rozwiązania systemu?
To jest w każdym razie moje podejście: wychodząc od dostępnej nam technologii, widzę istniejące problemy i próbuję znaleźć pragmatyczny sposób ich rozwiązania. Jak w przypadku leków dla nosicieli HIV: nie próbowałem zmieniać całego systemu globalnych patentów, lecz moją intencją było, aby możliwie dużo ludzi uzyskało szybko dostęp do terapii. Takie podejście do świata można chyba nazwać „meliorystycznym”, w duchu postępowego liberalizmu. Mamy ogromny potencjał działania, musimy rozwiązać istniejące problemy, zastanówmy się, jak to zrobić. Podobnie podchodzę teraz do kwestii globalnego ocieplenia, inaczej niż większość aktywistów i ekspertów w tym obszarze. Bardzo interesują mnie systemy technologiczne, które pozwoliłyby rozwiązać problem i dałyby się wdrożyć w ciągu najbliższego ćwierćwiecza – zwłaszcza w obszarze produkcji energii i w transporcie.
Powtórzę pytanie – to się da zrobić bez fundamentalnych zmian politycznych?
Powstrzymać zmianę klimatu? Punktem wyjścia jest dla mnie technologia i jej dynamika; globalny rynek traktuję zaś jako pewną ramę, w której się poruszamy, oczywiście negocjowalną w wymiarze konkretnych rozwiązań instytucjonalnych. Koniec końców będzie przecież chodziło o regulację globalnego, rynkowego systemu technologicznego, a nie wielki projekt rewolucji politycznej. Jestem zatem optymistą i „meliorystą”, zwolennikiem stopniowego doskonalenia naszej rzeczywistości przekonanym, że da się to zrobić.
Walczy pan o dostęp chorych do drogich terapii, a nie o zmianę całego systemu patentów. Ale czy wielkie koncerny nie powinny ponosić większej części kosztów tego „doskonalenia naszej rzeczywistości”? Zwłaszcza, że do badań sprzyjających innowacjom solidnie dokłada się państwo. Dlaczego zysk ma pozostawać tylko w prywatnych rękach a ryzyko związane z innowacjami pozostawać dzielone z podatnikiem?
Generalnie podoba mi się to podejście, bo jestem krytykiem korpokracji jako przejęcia systemu przez wielki biznes. Zarazem uważam, że trzeba koniecznie zachować dynamikę innowacji technologicznych, żeby rozwiązywać kolejne problemy.
Sektor prywatny ma wciąż dużo do zrobienia jako ważne uzupełnienie innowacji finansowanych publicznie.
Z patentami sprawa jest skomplikowana – nie jest tak, że korporacje wyłącznie zbierają śmietankę – ale zarazem nie wyobrażam sobie postępów innowacyjności np. w sektorze farmaceutycznym i biotechnologii bez ogromnych funduszy publicznych, jakie przekazuje na badania National Institutes of Health. Nie tyle powinniśmy likwidować ochronę patentową, ile agresywniej ograniczać – jako państwo – ceny leków. W USA faktycznie ludzie biedni nieraz umierają, bo nie dostają odpowiednich leków, których ceny w USA są 50 albo 100 procent wyższe niż gdzie indziej. Wiadomo, że informacja i wiedza, zwłaszcza naukowe nie są po prostu towarem rynkowym jak każdy inny; z drugiej strony wysoko innowacyjne środowisko jest naprawdę kosztowne i trudne do stworzenia. System patentowy bywa funkcjonalny, bo tworzy bodźce do ryzykownych badań, z drugiej sprzyja monopolowi, a zatem ogranicza rozprzestrzenianie wiedzy i podwyższa cenę produktu – mamy tu wyraźne napięcie. I w tym miejscu gotów jestem zgodzić się np. z Danim Rodrikiem, że sposób wdrażania ochrony własności intelektualnej w ramach WTO był przede wszystkim prezentem dla wielkiego przemysłu farmaceutycznego; świat okazał się tu dość naiwny. Jeśli dziś chcemy sprzyjać rozwojowi zielonej gospodarki i umożliwić szybką ekspansję zielonych technologii – obecne rozwiązania WTO nie będą nam zbytnio pomocne.
Czy wielkie inwestycje technologiczne, o których pan mówi będą, w ogóle możliwe przy tak ogromnym rozroście rynków finansowych jak dziś? Przecież lepiej zainwestować w instrumenty finansowe niż jakiekolwiek ryzykowne start-upy technologiczne… A z kolei państwa są dramatycznie zadłużone.
W tym miejscu dotykamy kilku kluczowych debat współczesnej ekonomii – przede wszystkim „keynesowskiej” debaty o stymulowaniu popytu oraz dyskusji na temat zrównoważonego rozwoju. Keynes, jak pamiętamy, rozważał kwestię nierównowagi między oszczędnościami a inwestycji. Wykazywał, że skłonność do oszczędzania – szczególnie w okresie kryzysu – jest większa niż skłonność do inwestowania, co nazywał zasadą „preferencji płynności”. Jej efektem jest brak inwestycji wystarczających do sfinansowania produkcji na poziomie pełnego zatrudnienia. Niższe zatrudnienie oznacza mniejsze dochody – a w efekcie mniejszy popyt. Do niego dostosowuje się poziom produkcji i w ten sposób możemy nawet otrzymać równowagę…
…ale przy daleko niepełnym zatrudnieniu i poniżej możliwości produkcyjnych gospodarki.
No właśnie. Dziś wielu ekonomistów reprezentujących nurty neo- czy postkeynesowski twierdzi, że po 2008 mamy do czynienia w gospodarce z nadmiarem oszczędności – odpowiedzią na to wg takich ekonomistów jak Paul Krugman jest zwiększenie popytu i zmniejszenie oszczędności, bo przecież chodzi o to, by zatrudnić jak najwięcej ludzi. Ja jednak widzę to inaczej; skłonność do oszczędności w naszej obecnej sytuacji nie jest czymś niewłaściwym, bo pozwalają one nam odłożyć część zasobów na przyszłość. A naprawdę mamy wiele do zrobienia: musimy szybko przekształcić cały globalny system energetyczny, żeby Ziemia nie stała się miejscem niezamieszkiwalnym dla naszych dzieci. Inwestycje będą musiały być naprawdę duże, a zatem nie powinniśmy myśleć o szybkim zwiększaniu popytu konsumpcyjnego za wszelką cenę. Zróbmy raczej lepszy użytek z oszczędności – przeprowadźmy jakościowe inwestycje, które i tak są niezbędne, zamiast stymulować popyt niezależnie od jego formy. Pod tym względem spieram się z keynesistami, którzy mówią: zetnijmy podatki i zwiększmy wydatków, bo to przyniesie większe zatrudnienie.
Pozostaje kwestia, komu ściąć a komu podwyższyć.
Nawet zmniejszanie podatków od niskich wynagrodzeń nie jest według mnie najwłaściwszą drogą. Wolę tworzyć silniejsze systemy inwestowania, bo w każdym regionie, jaki znam potrzebujemy więcej inwestycji! Jeśli ktoś mówi Chińczykom, że muszą teraz zwiększyć konsumpcję i zmniejszyć swoje oszczędności, żeby podkręcić popyt globalny, to ja odpowiadam: nie, zachowajcie raczej te oszczędności i zainwestujcie je w oczyszczenie powietrza czy źródeł wody; w USA powiem: użyjcie publicznych środków na odbudowę infrastruktury i edukacji.
Republikanie mówią, że nie można zwiększyć wydatków, bo w USA jest wielka dziura budżetowa.
I dlatego jestem zdecydowanie za podniesieniem podatków a nie ich obniżeniem, bo potrzebujemy wykorzystać zebrane środki na wydatki inwestycyjne. Podręcznikowy keynesizm traktuje popyt jako dobry sam w sobie, bo napędza koniunkturę. Ja jestem za stymulowaniem popytu, ale szczególnego rodzaju – inwestycyjnego, a do tego w konkretnych obszarach. Musimy inwestować w przyszłość, z naciskiem na kwestie zabezpieczenia naszego bytu jako mieszkańców naszej planety i na perspektywy rozwoju ubogich. Nie jestem przekonany, że można mówić o jakimś globalnym nadmiarze oszczędności w sytuacji, kiedy potrzebujemy dziesiątek bilionów (!) dolarów na bezpieczny i podtrzymywalny system energetyczny czy na rozwój Afryki. Nagromadzone oszczędności, względnie nadpłynny kapitał nie przekłada się na te projekty…
Bo „między filiżanką a ustami sporo się rozlewa”?
Tutaj Keynes miał oczywiście rację, to znaczy: oszczędności nie przekładają się automatycznie na inwestycje. Ale polityka powinna skupić się nie na zagregowanym popycie po prostu, ale na szczególnych rodzajach inwestycji.
Nowy model makroekonomii, nad którym powinniśmy pracować, powinien pomagać nam programować inwestycje, a nie tylko stymulować popyt.
Jestem zarazem mocno przekonany, że prywatne inwestycje są komplementarne wobec publicznych, a nie wypychają się nawzajem.
I tu Keynes się zgadza.
Nie można oczekiwać wielkich inwestycji prywatnych w tak kluczowych sektorach jak energetyka bez wsparcia publicznego – to niedoinwestowanie ze strony sektora publicznego stanowi główny powód braku inwestycji prywatnych. Potrzeba nam zatem politycznych map drogowych pożądanej zmiany technologicznej, które wyznaczałyby jej kierunek. Chodzi o uniwersalny dostęp do czystej energii, do powszechnej edukacji dla naszych dzieci, do rozbudowy sieci ekologicznego transportu miejskiego – to wszystko muszą być długofalowe inwestycje publiczne, komplementarne wobec prywatnych, a nie traktowane wyłącznie jako stymulator popytu.
A kto ma wyznaczyć te „mapy drogowe”?
Wierzę w zrównoważony rozwój jako pewną zasadę organizującą – na poziomie Organizacji Narodów Zjednoczonych możemy ustanowić cele, które sprzyjałyby nowej fazie globalnego wzrostu, zwalczeniu nędzy, powstrzymaniu zmiany klimatu i łagodzeniu nierówności społecznych. Wielu twierdzi, że to głupie i naiwne albo wręcz złe – wolnorynkowiec powie, że to inżynieria społeczna, a cynik, że to strata czasu, bo kogo obchodzą jakiś cele ONZ. Ja jednak uważam, że Cele Milenijne mają znaczenie – przede wszystkim w sferze wartości.
Ale kto ma te cele i wartości realizować? Kto będzie podmiotem politycznym?
Nie ma czysto politycznej odpowiedzi na to pytanie; w najlepszym razie jesteśmy bowiem globalną orkiestrą bez dyrygenta. Muzyką byłyby właśnie Milenijne Cele Rozwoju. Wspólna wizja filozoficzna, pewien projekt etyczny może odegrać polityczną, może zainspirować mnóstwo działań na dole, inicjatyw lokalnych. Świat jest tak wielobiegunowy i wielowymiarowy, że nikt już niczym bezpośrednio nie kieruje, rządy często nie kontrolują nawet terytoriów własnych państw a współpraca między nimi jest bardzo słaba. Żyjemy w globalnym środowisku technologiczno-gospodarczym z państwami narodowymi o problematycznej i tylko częściowej suwerenności; wielkie korporacje bywają potężniejsze niż niejedno średnie z nich. Nikt zatem nie podyktuje wielkiej zmiany – to ani realistyczne, ani pożądane, bo z kolei skoncentrowana siła zawsze bywa problematyczna.
Co robić?
Wierzę, że cele mogą „robić różnicę” i nie widzę innej dobrej odpowiedzi. Często przywołuję słowa Johna F. Kennedy’ego z jednego z jego słynnych przemówień: „definiując nasze cele w jaśniejszy sposób, ukażemy je ludziom jako bardziej realistyczne i mniej odległe; możemy ludziom pomóc je dostrzec, czerpać z nich nadzieję i wytrwale się do nich zbliżać”. Podoba mi się idea, że cel to zasada organizująca nasze widzenia świata i działanie, np. cel, by powstrzymać wzrost temperatury na świecie o mniej niż 2 procent. A co on może zainspirować? Nowe programy uniwersyteckie, aktywizm obywatelski, oddolny protest, traktaty międzynarodowe i rządową interwencję. Największą przeszkodą są dla nas rozmaite formy cynizmu, np. głoszenie, że te cele są bezużyteczne, głupie, życzeniowe, nietrafione, albo że to inżynieria społeczna… Wyobrażam to sobie w ten sposób, że to nasz jedyny uchwyt na stromym zboczu góry – coś, czegoś możemy się chwycić, żeby nie spaść w przepaść. Jestem optymistą, bo nie uważam, że obecne burze muszą nas koniecznie zatopić. Choć niewątpliwie bez poważnej korekty kursu się nie obejdzie.
***
Artykuł powstał w ramach projektu Europa Środkowo-Wschodnia. Transformacje-integracja-rewolucja, współfinansowanego przez Fundację im. Róży Luksemburg