Świat

„Nie podporządkowuj się”. Z Niną Bahinską, symbolem białoruskich protestów, rozmawia Sławomir Sierakowski

Latem Sławomir Sierakowski relacjonował dla was protesty z Białorusi. Wtedy przeprowadził rozmowę z Niną Bahinską, emerytką, która stała się ikoną białoruskiej opozycji. Rozmowę przerwali, kiedy zaczynał się kolejny protest, mieli do niej wrócić. Na razie nie było okazji. 30 grudnia Nina Bahinska kończy 74 lata.

Niedokończona rozmowa z Niną Bahinską, symbolem białoruskich protestów. Bahinska jest emerytką, obecną od lat 90. na każdym proteście z flagą niepodległej Białorusi. To zmora funkcjonariuszy OMON-u i milicji. Mimo niezliczonej ilości mandatów (Bahinskiej zlicytowano nawet dom, ale żaden Białorusin nie zdecydował się go kupić) i aresztowań Bahinska nie chce zaprzestać walki. W obawie przed tym, że każde popchnięcie jej lub aresztowanie spotka się z silną reakcją społeczną, Łukaszenka zakazał funkcjonariuszom reagować na jej obecność na manifestacjach.

Rozmowę przeprowadziłem pod koniec sierpnia 2020 tuż przed jednym z protestów. Mieliśmy ją dokończyć, na razie nie było okazji. 30 grudnia Nina Bahinska kończy 74 lata.

***

Sławomir Sierakowski: Czy może mi pani powiedzieć, od kiedy walczy pani o niepodległość Białorusi? Od którego roku?

Nina Bahinska: Dołączyłam do ruchu dysydenckiego po awarii czarnobylskiej. W Białorusi pojawiły się organizacje: pisarzy, poetów, artystów. Była Tałaka, Paddaszak, wcześniej działała Majstrounia. Romantyczni ludzie, pisarze i poeci. Informacje na ten temat docierały do mnie z ulotek, które powielano na maszynach do pisania. Czytałam je i dowiadywałam się z nich, że nasz naród znów będzie walczyć o wolność. Bo przecież cały czas były podejmowane jakieś próby uwolnienia Białorusi, nawet w czasach komunistycznych. Tych ludzi było mało, to znaczy dysydentów, ale jednak próbowali walczyć, nawet spalić zagłuszarkę, która zagłuszała głosy z Europy: BBC, Głos Ameryki, radio Watykan. Myśmy, czyli młodzież, tego słuchali, a oni zagłuszali.

Tutaj, w Mińsku?

Tak, w Mińsku zagłuszano radio. Pewien człowiek, nazywał się Chodczankow, próbował nawet wysadzić wieżę radiową. Zesłano go za to na Kołymę, dobrze, że nie zabito… Potem wrócił. Podobnie Aleś Puszkin, który rozklejał plakaty z konkretnymi postulatami wolnościowymi: żeby pozwolili nam przynajmniej rozmawiać w ojczystym języku. Bo komuniści niszczyli białoruski, w Mińsku było bardzo mało szkół białoruskich, jedna czy dwie, zostały jeszcze na wsiach. Ale nawet w porównaniu z tamtym czasem Łukaszenka zniszczył białoruski jeszcze bardziej. A kiedy nastąpiła katastrofa w Czarnobylu i na Mińsk poszła czarnobylska chmura, radioaktywny popiół, ludzie nic o tym nie wiedzieli. Mikałaj Sluńkou, przywódca Komunistycznej Partii Białorusi, zataił tę informację przed ludźmi i nawet wzywał młodzież i dzieci, by z flagami ZSRR w dłoniach szli, tak jak zwykle ulicami, świętując 1 maja.

Moja siostra, chemiczka – studiowała chemię na Białoruskim Uniwersytecie Państwowym – powiedziała mi (a miałam już małe dzieci): „Dawaj dzieciom jod”. W Białorusi mieliśmy niedobory jodu, więc w szkole nam podawano tabletki jodku potasu, tzw. antystrumin. Zapytałam ją, jak mamy go przyjmować. Powiedziała: „Rozpuszczaj w wodzie i dawaj dzieciom do picia, bo idzie radiacja”. W Sosnach koło Mińska był reaktor, tam uczeni z Akademii Nauk, jak np. Wasyl Nesterenko, zajmowali się badaniami radiacji. I kiedy ich przyrządom pomiarowym zabrakło skali, wystraszyli się, że to u nich tak wzrósł poziom radiacji, że to ich reaktor ma awarię. Zaczęli szukać przyczyny i niczego nie znaleźli. Niby więc wszystko było w porządku, ale jest promieniowanie… We wszystkich strukturach, tak myślę, i na Ukrainie, i w Rosji – bo to zagrożenie poszło z Ukrainy, przez Białoruś do Rosji, i znowu na Ukrainę – ludzie powstali. Zresztą ludzie już wtedy, tak uważam, już po śmierci Stalina, kiedy Chruszczow zaczął jednak zwalczać kult jednostki, ludzie już wtedy zaczęli czytać literaturę i drukować: Sacharowa, Sołżenicyna, wtedy ich jeszcze wysyłali na Ural, inni podobnie… Ale ta literatura wtedy nie rozchodziła się tak szeroko, teraz jest internet, wszystko rozpowszechnia się szybciej.

Czy Czarnobyl to było ważne wydarzenie dla niepodległości Ukrainy i Białorusi?

Od tamtej pory wszystko stało się bardziej masowe, jeśli pan rozumie. Ludzie zrozumieli, jak okrutna jest władza, że jesteśmy dla niej jak mięso. Zataili prawdę. Dlaczego? Powiedzcie ludziom prawdę: chowajcie się. Przynajmniej mogli nie wystawiać dzieci na te parady 1 maja. Po co?

Trochę jak z koronawirusem, na którego Łukaszenka też nie reagował, mówił, że nic takiego nie ma.

No tak. Mogli uprzedzić, mogli powiedzieć. Ale nie, zataili. I potem, kiedy ta informacja i tak wyszła na jaw, ludzie żądali odpowiedzi na swoje pytania. Stali się wrogami władzy, która ich okłamała. Władza próbowała oczywiście szkalować Nesterenkę i pozostałych też. Ale prawdy nie da się ukryć. W tym momencie włączyły się zachodnie narody…

Rewolucja już się wydarzyła

czytaj także

Rewolucja już się wydarzyła

Julia Aleksiejewa

Kiedy rozpadł się Związek Radziecki, ludzie tutaj nie byli z tego zbytnio zadowoleni. Nie głosowali w większości za niepodległością, tylko za kontynuacją ZSRR. A jaka była pani reakcja?

Białoruski Front Narodowy już istniał, myśmy byli wykształconymi ludźmi, więc cieszyliśmy się, że uwolniliśmy się od ZSRR, chociażby dlatego, że Związek Radziecki nie oszczędzał naszych synów.

Wiedzieliście, co wydarzyło się w Afganistanie w latach 80.?

Widzieliśmy, ilu naszych martwych synów stamtąd przywożono. Nawet dziennikarze mi powiedzieli, że jeśli wziąć pod uwagę liczbę ludności, to Moskwa wysyłała na te sowiecko-związkowe wojny mniej własnych chłopców. Brała ich z innych republik, bo cudzego narodu nie było im szkoda. Były całe wsie, które wymarły: nie było chłopców, dziewczęta nie miały za kogo wychodzić za mąż. I to wiedzieliśmy jeszcze za czasów Związku Radzieckiego, o wojnie w Afganistanie… I dlatego, oczywiście, popierałam naszą niezależność i to wszystko.

Ale wiedzieliśmy też, że pewna część ludzi została oszukana, że nie posiada rzetelnych informacji i dlatego się boi. Byli okłamywani przez sowiecką propagandę i bali się zostać sami, bez Związku Radzieckiego, bez Moskwy. Mówili wtedy nawet: „I co! Przyjdzie Ameryka i nas zbombarduje. A Moskwy oni się boją”. Tylko dlatego, rozumie to pan? Tylko dlatego, że znowu zacznie się wojna. Przecież wielu jeszcze ludzi wtedy pamiętało, co działo się w czasie drugiej wojny światowej. Różni byli wśród nich ludzie, oczywiście. Byli też tacy jak Leonid Licz i Mikałaj Sawicki, którzy to rozumieli i po białorusku wyjaśniali. W ogóle to była walka, ale nas było jednak mniej.

Co pani czuła, kiedy Łukaszenka po raz pierwszy doszedł do władzy w 1994 roku, obiecując odrodzenie Związku Radzieckiego?

W tym roku, kiedy były wybory prezydenckie, byłam jako wolontariuszka członkiem komisji obserwatorów, bo wtedy komisje nie nauczyły się jeszcze kłamać. Mimo wszystko wtedy w komisjach byli jeszcze nasi ludzie. Do każdego lokalu wyborczego wysyłaliśmy kogoś spośród wykształconych beenefowców (członków BNF, Białoruskiego Frontu Ludowego – red.), tak zwanych, bo innych partii faktycznie nie było, był tylko BNF. Tam agitowaliśmy ludzi, rozdawaliśmy gazetę ludową, gazetę młodzieżową „Swaboda”, a także „Znamia junosti” („Sztandar Młodości” – red.). „Znamia junosti” to była wprawdzie komsomolska gazeta, ale publikowała rzetelne artykuły.

I zaczęła się walka o prawdę. Była druga tura, bo było tak, że ani ten, ani ten nie wygrał… A w drugiej turze mimo wszystko wygrał Łukaszenka. Nie wiem, czy to było oszustwo, czy nie. Pewni znajomi mówili, że „znowu powróciło kłamstwo”, ale być może po prostu naród mu uwierzył, bo on mówił ludziom, że „jestem taki jak wy, chłop”, a w tamtych latach chłopów w Białorusi było więcej niż mieszkańców miast. Mówił, że „jestem waszym chłopem, byłem szefem sowchozu, wiem, co znaczy wasza praca, więc głosujcie na mnie”.

Po wyborach powiedziano, że on wygrał, ale my, mniejszość, ludzie lepiej wykształceni w sensie politycznym, od początku mu nie wierzyliśmy. Bo był taki czas, kiedy w Radzie Najwyższej dwunastej kadencji była opozycja Zianona Paźniaka z komunistami, Łukaszenka nawet prosił się do Paźniaka do BNF-u: „Ja też wstąpię do waszej organizacji”. Ale Paźniak, który jest politologiem, człowiek rozsądny, z doświadczeniem represji w dzieciństwie, bo jego dziadek był represjonowany, nie uwierzył mu i powiedział: „Na razie poczekamy, nie spiesz się, Sasza”. A dlaczego? Dlatego że on, Łukaszenka, mając faktycznie dwa wykształcenia: rolnicze i historyczne, został zwerbowany przez KGB bezpośrednio jako „obserwator w wojsku”, a tam zawsze była kontrola, żeby oni, nie daj Boże, nie wzięli broni w ręce i nie obalili tej partii komunistycznej. Wszyscy ci obserwatorzy byli urobieni przez KGB i wiedzieliśmy, że Łukaszenka jest związany z KGB, dlatego mu nie wierzyliśmy.

Moskwa postawiła Łukaszenkę na czele Białorusi?

Moskwa go postawiła, Moskwa mu pomogła. Moskwa go nauczyła, jak nas ogłupić, i Moskwa zaproponowała mu integrację. I któregoś 1 marca – to było już w drugiej połowie lat 90. – wydał ukaz i mówi: „Byliśmy w Związku Radzieckim, dobrze nam się żyło i był spokój – i teraz też znowu straszył ludzi wojną – integrujmy się z Moskwą”. Nie pamiętam dokładnie, kiedy podpisał pierwszą ustawę integracyjną [w roku 1996 – przyp. red.], ale jeszcze w 1997 zaczęły się ciężkie represje. Chodziliśmy na akcję z plakatami, żądaliśmy, żeby wstrzymano integrację. I nas rozganiali. I już wtedy zaczęto najbardziej aktywnych zamykać w areszcie Akrescina.

Dwa razy siedziałam tam pod koniec lat 90. W 1997 bodajże, potem w 1999… „Wiasna” – centrum obrony praw człowieka – już wtedy działała i TBM (Towarzystwo Języka Białoruskiego im. Franciszka Skaryny, biał. Tawarystwa biełaruskaj mowy).

Kiedy zakładaliśmy TBM, było bardzo trudno. Wielu ludzi nie pamiętało języka. Tym, którzy byli już starsi, trudno było przejść na język ojczysty, więc zaczynali mówić: „A po co nam ten nasz ojczysty, białoruski język? A rosyjski pomaga, ludzie rozumieją. Po co?”. To taki odarty z godności stosunek do samego siebie, do ojczyzny. Ale takie były nastroje między ludźmi. Pamiętam nawet, że na zebraniu TBM różni ludzie się sprzeciwiali białoruskiemu i niepodległości, a my pomagaliśmy w odrodzeniu białoruskiego, byliśmy przeciwko integracji. Zawsze walczyliśmy. Jeśli za białoruski policja nie przychodziła nas rozganiać, to już za sprzeciw wobec politycznej integracji rozganiali. To już był wpływ ze wschodu, z Moskwy.

To też działo się na placu Niepodległości, jak teraz?

Tak, na placu Niepodległości. Często też wychodziliśmy na ulicę Październikową (biał. Kastrycznickaja), potem szliśmy w stronę administracji prezydenta, która teraz jest naprzeciwko teatru dla dzieci, tam za skwerem Janki Kupały. Wcześniej to była ulica Karola Marksa, a teraz jest tam taki maleńki przejazd… Tam się mieści administracja prezydenta, wisi flaga. Tam ludzie organizowali pikiety, robili też pikiety na cmentarzu wojskowym, na ulicy Jakuba Kołasa, na ulicy Janki Kupały też robili pikiety.

Jak OMON zachowywał się w tamtych czasach?

Jeśli OMON wiedział, gdzie będzie pikieta, to przychodzili wcześniej. Wśród nas byli wojskowi, którzy mówili: „Żadnych informacji nie przekazywać przez telefon”. Mieliśmy swój zaszyfrowany język. Kiedy chcieli przynieść mi ulotki, z którymi potem chodziłam po klatkach i które wrzucałam do skrzynek pocztowych – tam było napisane, gdzie i kiedy coś się będzie odbywać, różne nasze obchody – to mówili: „Nina, nie potrzebujesz kapusty? Przyniosę ci kapusty”. Te ulotki były „kapustą”. Tego nas uczyli nasi mężczyźni, którzy jeszcze na służbie wiedzieli, że ciągle za nimi chodzi KGB, tacy ludzie jak Łukaszenka. Niby był historykiem z wykształcenia, ale z jakiegoś powodu jako „obserwator” pracował w wojsku…

Tusk: Jeśli będzie trzeba, Putin zaakceptuje scenariusz częściowej kontroli nad Białorusią bez Łukaszenki i z opozycją u władzy

Chodziliśmy po domach, zbieraliśmy ludzi. Nasze idee się rozchodziły. Wrzucaliśmy takie skromne ulotki do każdej skrzynki. Kiedyś było łatwiej wejść do klatki, nie było tych wszystkich domofonów. One pojawiły się masowo właśnie za Łukaszenki, kiedy zrozumiał, na czym polega nasza strategia, że chodzimy do ludzi i informujemy o naszych akcjach.

Na początku manifestacje były dość aktywne. Ale im bardziej byliśmy aktywni, tym bardziej na nas naciskano. I nawet mnie, a miałam wtedy już pod pięćdziesiątkę, zamknęli na Akrescina. Oczywiście próbowałam się bronić: „Mam nastoletnie dzieci, nie macie prawa”; „Mam dwójkę dzieci i niepełnosprawnego męża”; „Moimi dziećmi nie ma kto się opiekować”. Pomagali mi rodzice, ale walka tak wyglądała, na poziomie prawa. Pytałam: „Na jakiej podstawie mnie sądzicie?”. Do momentu rozprawy nic się nie działo. Na szczęście nigdy nie siedziałam dłużej niż piętnaście dni. Kiedy zabierali – a manifestacje odbywały się często po południu w piątki lub soboty – to trzymali do poniedziałku, do wtorku, siedziałam na Akrescina, a potem już sąd. Sąd nas wypuszczał. No, czasem były grzywny, ale kiedyś było mniej tych kar. Bardziej walczono z nami na takim poziomie materialnym, zabrali flagi, łamali kije, karali grzywną, zwłaszcza w moim przypadku. Naszemu koledze Siarhiejowi Antonczence chcieli zarekwirować kanapę z mieszkania, w którym mieszkał. Żartowaliśmy sobie: „Nie przejmuj się, Antonczenko, na materacu na podłodze sobie pośpisz”. Jako geolog, przyzwyczaiłam się do takich skromnych warunków. Geolodzy są dumni, że podczas wypraw śpią nieraz na podłodze, na gałęziach, okrywając się gałęziami jako kołdrą. Piosenki o tym śpiewaliśmy. I dlatego jakoś tak…

To nie było takie powszechne, ale zaczęły się już wtedy sprawy sądowe, próbowali zabrać w ten sposób majątek ludziom.

Kiedy zaczęły się podobne sprawy?

Na pewno były już w 1997, bo wtedy mnie sądzili. Może nawet w 1996. Ale wtedy mnie nie sądzili tak mocno, rozumie pan, dzieci były małe.

Co się wydarzyło po 2000 i 2010 roku? Jaki władza miała do was stosunek?

Był już zorganizowany ten OMON z pałkami. To już był koniec 90. i początek kolejnej dekady. Ludzie chodzili na swoje święta, wcześniej oni, OMON, tak nie ingerowali np. w świętowanie dziadów, zawsze obchodziliśmy też rocznicę 25 marca 1918 roku, kiedy została ogłoszona niepodległość od Rosji. OMON tam też stał. Ale rozganiali kierownictwo, nas nie bili. Zabierali. Chociaż niektórych bili, przepraszam, niektórych bili. Wiem, że Puszkin był bity. Takich bardziej znanych bili.

Który to był rok?

Pamiętam, że w 1997 roku zaczęły się te represje. A po 90. to trwało. Wysyłali do aresztu na Akrescina. Mnie już więcej nie zatrzymywali, bo jednak kobieta z dwójką dzieci mogła się jakoś przed tym obronić. Ale młodzież zamykali tam masowo. I do „Amerykanki” zamykali, to takie więzienie przy siedzibie mińskiego KGB; potem na trakcie Staroborysowskim zamykali, tam była grupa milicji. Nie wiem, ile ludzi uczestniczyło w tych protestach, czy ich przybywało, czy nie. Wystarczy, że ja chodziłam, zawsze były flagi, a oni zabierali. Ale podchodziłam do tego także w ten sposób, że jeśli zabierają, to trudno, materiał był niedrogi, szyłam nowe flagi.

Późno wyszłam za mąż i późno urodziłam, miałam już trzydzieści lat, a mój mąż został inwalidą. Mąż był trenerem, zasłużonym trenerem republiki. A Łukaszenka, jak wiadomo, sam lubi sport i dlatego pewnie nie ryzykował, nie zamykał mnie na długo, bo opiekowałam się mężem, który nie mógł chodzić, miał koksartrozę, czyli zwyrodnienie biodra. Poza tym KGB podsłuchiwało rozmowy. Przychodzili do niego jego uczniowie. Ja też chwaliłam i przeklinałam Łukaszenkę przez telefon, mówiłam: „Aresztują mnie, Anatol, mąż, jest sam w domu, nikt mu nie poda szklanki wody, bo dzieci są na letnim obozie…”. Część oczywiście zmyślałam, ale wojskowi tak nam powiedzieli: „Nie opowiadajcie wszystkiego przez telefon, bo wasze telefony są na podsłuchu, nawet nie ze względu na politykę, a by dowiedzieć się, ile pieniędzy wydajecie”, czyli chcieli poznać poziom życia ludzi, żeby najbiedniejsi nie poszli okradać sklepów albo z bronią wychodzić na protesty przeciwko władzy. Wszystko trafiało do KGB.

Pani dostała dużo kar?

Ekonomicznych nie, tylko polityczne. Na początku dawali raczej niewielkie, ale mnie szczególnie nie karali. Najwyżej w ten sposób, że zabierali flagę i kij. Poważne kary pieniężne zaczęły się po 2014 roku, kiedy Ukraina powstała, a gospodarka zaczęła padać. A w Białorusi wystraszono się przykładu Ukrainy – że Ukraińcy walczą o swoją ziemię – i zaczęli nas dusić karami. A biedni Białorusini czuli się zastraszeni, nawet część z tych, którzy popierali BNF, bo nie mieli z czego żyć. I kiedy płacili grzywny, to pojawiało się pytanie, a czym w takim razie karmić dzieci?

Co białoruska rewolucja oznacza dla białoruskiej mniejszości w Polsce?

Potem władza stała się okrutniejsza wobec młodzieży: zwalniali z pracy, z uczelni. A młodzi ludzie przecież też chcą się żenić, chcą pracować. Dużo ludzi zaczęło wyjeżdżać na studia za granicę, to Polski, do Czech, nawet do Rosji wyjeżdżali masowo, żeby się uczyć i pracować. Nawet mój syn jeździł do pracy, to do Moskwy, to do Petersburga.

A grzywny zaczęły rosnąć. Na początku było pięć jednostek bazowych – w jednostkach bazowych oblicza się kary finansowe. A karali mnie tylko za to, jak sami napisali, że chodziłam i krzyczałam „Żywie Biełaruś”, tak głośno krzyczałam i wymachiwałam biało-czerwono-białą flagą, ale przecież nie biłam tą flagą nikogo, tylko machałam. I za to kara. Potem dawali już 20 jednostek bazowych, 30, 40, 50 jednostek bazowych… I cały czas za to samo, że chodzę i krzyczę „Żywie Biełaruś”.

Potem przestali to pisać, bo raz powiedziałam to samo w sądzie. Kiedy jeszcze były sądy i chodziłam na rozprawy, bo potem przestałam chodzić na swoje rozprawy, bo to nie robiło różnicy. Co prawda, później przyjaciele powiedzieli mi, bym jednak chodziła, bo mogę tam zanieść swój język i swoje idee i dlatego trzeba się bronić w sądzie. Znowu więc zaczęłam chodzić, zwłaszcza kiedy sądzili dużo młodych osób.

Aleś Bialacki poprosił mnie kiedyś, żebym się dowiedziała, ile kar się nazbierało, poszłam do mińskiego komitetu wykonawczego, do działu socjalnego i poprosiłam o listę organizacji, do których trafiają moje pieniądze. Dali mi tę listę, bo nie mieli prawa nie dać. Przeczytałam, ile pieniędzy trafia do każdej organizacji, a było ich bardzo wiele. Każdej po 12, po 15 rubli… Wszystkim rozdawali. To znaczy wszystkie rejonowe urzędy spraw wewnętrznych miasta Mińska faktycznie. Dlaczego różne? Bo akcje protestacyjne są organizowane w różnych dzielnicach i to ta dzielnica, gdzie się odbywa akcja, nakłada na nas grzywny i wysyła do sądu. I dlatego też sądy są różne: a to dzielnicy Partyzanckiej, to Moskiewskiej, to Centralnej… Tak się zabierało, policzyłam… A potem zaczęli dawać tylko kary po 50 jednostek bazowych. I tak się zebrało, policzyłam, że do października 2017 było to 15 tysięcy dolarów, po październiku 2017 było mniej więcej 16 tysięcy dolarów, a potem do 2018, w ciągu półtora roku jeszcze tysiąc się zebrał. A kiedy dziennikarze mnie o to zapytali, to powiedziałam: „Nie lubię arytmetyki, w zasadzie to jest mi wszystko jedno. Ja nawet na rozprawy nie chcę chodzić. Pisać też mi się już nie chce”. Bo pisałam do naszego Ministerstwa Sprawiedliwości i do miejskiego komitetu wykonawczego pisałam…

Potem jeszcze dostałam karę za jazdę bez biletu. Prowadziłam akcje nieposłuszeństwa obywatelskiego, tak jak nas uczono: „nie płać, nie pracuj, nie podporządkowuj się”. Płacić za mieszkanie nie płacę, bo oddałam mieszkanie dzieciom, one pracują i płacą. A inny postulat naszego kierownictwa opozycyjnego to nie płacić za przejazdy. I nie płacę. Nawet mój syn powiedział: „Mamo, taniej jeździć na mandatach niż płacić za bilet, kiedy jedziesz za miasto”. I nie płaciłam. Dostawałam kary za taką obywatelską postawę, tak powiedzieli nasi mężczyźni: „nie płać, nie pracuj, nie podporządkowuj się”. Nie pracować to znaczy: ogólnonarodowy strajk. Ale ja jestem emerytką, już nie pracowałam i nie płaciłam za przejazdy.

Około 2008 roku przestali mi więc dawać kary. Większość kontrolerów mnie zna i już ich nauczyli, a ci, którzy mnie nie znają, bo przychodzą do pracy coraz młodsi, milczą, mijając mnie, jestem dla nich jak puste miejsce w tramwaju. Dlaczego? Oni przychodzą, a ja mówię: „Nie mam biletu”. „Proszę wyjść”. „Szanowni – zawsze jestem w rozmowie z nimi grzeczna, uśmiecham się nawet – szanowni panowie, ja wam nie podlegam. Nie macie prawa mnie wyprowadzić. Możecie tylko napisać protokół o przejeździe bez biletu, a wyprowadzić mnie stąd może tylko milicja”. Wtedy zorganizowali obserwację wagonu przez milicjantów. Ale milicja też nie zaryzykowała wypychania mnie z wagonu. Raz doszło do sytuacji, która zakończyła się skandalem. Po tej sytuacji kazali im mnie nie zaczepiać, nie dawać mi mandatów, bo kiedy ludzie obok słyszą tę moją odpowiedź: „nie płać, nie pracuj, nie podporządkowuj się”, to ja ich uświadamiałam w ten sposób.

W 2008 roku miała miejsce zabawna historia, niezbyt przyjemna, ale śmieszna. Był duży urodzaj jabłek, kabaczków i dyń. Zimą jeździłam do Damaszan, tam jest mój dom, trochę niedobudowany do dzisiaj, ale piwnicę zrobiliśmy – mąż, kiedy jeszcze nie był inwalidą – bardzo solidną, tam przechowywałam warzywa. Zimą pewnego razu pojechałam przed Nowym Rokiem, chciałam przywieźć jabłek i gruszek. Załadowałam taczkę, taczkę taką zwykłą, na kółkach, wsiadłam do wagonu. Jadę do domu i wiozę te swoje smakołyki wyhodowane. Wchodzą kontrolerzy: „bileciki”. A ja jak zwykle nie mam…

Tak, to obywatelskie nieposłuszeństwo zaczęłam po tym, jak mnie wyrzucili z instytutu, ośmiu lat nie dopracowałam do emerytury. Wtedy zaczęłam taki protest, że przestałam płacić za przejazdy.

W którym roku została pani relegowana z uniwersytetu?

Kiedy Łukaszenka przyszedł do władzy, w 1994 lub 1995. Zwolnili mnie za to, że byłam w BNF. Od 1988 roku przynosiłam do pracy – to był instytut przemysłowy – te wszystkie ulotki, proklamacje. W instytucie powstało towarzystwo beenefowców. A różni mądrzy ludzie, którzy nawet nie wstępowali, tak czy siak nas popierali. A potem stało się po naszemu: w 1991 uzyskaliśmy niepodległość, białoruski stał się jedynym językiem państwowym i oni, nawet ci rosyjskojęzyczni ludzie w naszym instytucie, rzucili się uczyć geologii po białorusku, przygotowywali słowniki, pomagali, uczyli. Stopniowo ci ludzie też się przyłączali…

Ale wrócę do tej śmiesznej historii z kontrolerem. Wszedł kontroler, bardzo zły. Potem się dowiedziałam, bo złożyłam sprawę do sądu, że to milicjant ze Smoleńszczyzny, czyli z Rosji, który tu przyjechał i tak dorabiał. Milicjanci i wojskowi wcześnie idą na emeryturę, więc to był jeszcze silny mężczyzna. Kontroler to najprostsza praca. I on do mnie powiedział: „Wychodź!”. Odpowiedziałam, jak zawsze: „Szanowny panie, jadę do domu, oto co wiozę”. A on uparcie: „Nie, wychodź”. Mówię: „Może pan napisać protokół”. „Jestem z milicji” – mówi on. „Z jakiej milicji? – pytam. – Tylko milicja może mnie wyprowadzić, ty nie masz prawa, ty jesteś kontrolerem, sprawdzasz bilety. Pisz protokół”. I nawet ludzie zaczęli w mojej obronie stawać: „Przecież pokazuje dokumenty, proszę pisać protokół. Po co ją ciągniesz?”. A on zaczął ciągnąć moją taczkę. Mówię: „Nie ciągnij, to moja własność”.

Zdenerwował się, a ja znam prawo, może nie wiem wszystkiego, ale uczyli nas, jak się bronić, Bialacki, Bankiewicz, Paźniak uczyli… Więc złapałam za taczkę, ale on był silniejszy. Skończyło się tym, że on wywlekł tę taczkę do przedsionka, pociąg dojechał do Kałodziszcz.

On wypycha taczkę, wyrywa mi ją, taczka upada na peron, pociąg stoi. I łapie mnie za płaszcz, za ramię wypycha z wagonu. Schodki były oblodzone, nie udało mi się utrzymać. Padam na kolana, rozbijam je, mocno poobijałam ręce. A pociąg odjechał. Myślę sobie: a, faszysta… jak tak…”.

Wsiadłam do kolejnego pociągu, ale nie pojechałam do domu z taczką, taczka rozwalona, bo upadła i coś się powykręcało, więc nie pojechałam do domu, tylko na milicję kolejową. I napisałam tam zgłoszenie, całą prawdę. Nigdy niczego nie upiększam. Na milicji było kulturalnie, wtedy jeszcze było dużo kultury w ludziach… Teraz też tak bywa, wszystko zależy od człowieka. Są kulturalni milicjanci i są faszyści. Napisali protokół i dowiedziałam się od nich, że jest coś takiego jak obdukcja. Wiec zgłosiłam się na obdukcję. Dali mi skierowanie, przyszłam na obdukcję, zarejestrowali, że mam siniaki, poobijane kolana i że taczka do śmieci. To jeszcze na milicji, taczki lekarze nie oglądali… I spróbowałam podać go do sądu. To też w milicji mi powiedzieli.

Potem wzywała mnie białoruska kolej, żeby mnie uspokoić. Powiedzieli, że to jeden z najlepszych kontrolerów. Pewnie dlatego, że to milicjant, zna też prawo, ale ma jakieś problemy rodzinne… Tak po ludzku mi to tłumaczyli. Że jest oczywiście winny, że dostał pouczenie od kierownictwa, że więcej tak się nie będzie zachowywać. I prosili, żebym nie składała sprawy do sądu. Namówili mnie. Nie zgłosiłam sprawy do sądu.

Z teatru został tylko budynek

czytaj także

Z teatru został tylko budynek

Julia Aleksiejewa

Później jeszcze go spotykałam, można powiedzieć, że się zaprzyjaźniliśmy. Innym kontrolerom powiedział, żeby mnie nie ruszali. Kontrolerzy nie rozumieli, może myśleli, że mam prawo jeździć za darmo, bo ludzie, którzy pracowali na kolei, mieli bezpłatne przejazdy, było coś takiego. Potem niektórzy dawali mi kary, bo on nie zawsze tam był. Dostawałam karę, no to trudno, to dostawałam, byłam na to gotowa.

A teraz nawet białoruska kolej – w końcu mam dość uzasadnione żądania – i wielu kontrolerów mnie popiera. Że oto jest taka kobieta, która ma odwagę powiedzieć prawdę. Bo ja im mówię prawdę. A co? Tymi karami więcej pieniędzy zabiera mi milicja niż właśnie oni, czyli kolej.

Im bardziej okrutna stawała się milicja pod koniec 90., tym bardziej oni, czyli i kolej, i zwykli obywatele stawali po naszej stronie. Może nie wstępowali do partii opozycyjnych, ale i tak ludzi stopniowo było coraz więcej. My, Białorusini, jesteśmy niespieszni, cierpliwsi od innych narodów. Chyba nawet środowiskowo tak się złożyło, bo mieszkaliśmy na chutorach, oddaleni od siebie. Nawet szlachta była tu biedniejsza, też mieszkała na chutorach, a nie w majątkach. Dlatego cały czas trzymaliśmy się naszych postulatów i ludzie powoli przestawali głosować na Łukaszenkę. Może przez dwie kadencje jeszcze go popierali, chociaż i co do drugiej kadencji mam wątpliwości.

Przestała pani głosować, gdy wiadomo było, że wybory są fałszowane?

Na początku młodzież namawiała mnie, bym została obserwatorką. Przez parę kadencji faktycznie byłam, ale potem powiedziałam naszym: „Przepraszam, ale trzeba robić tak, jak mówi Paźniak”. W naszych partiach nie było zgody, jedni byli za tym, by wybory obserwować, inni, by bojkotować… I Paźniak powiedział: „Bojkotujemy wybory, nie będziemy uczestniczyć”. Niektórzy twierdzili, że trzeba uczestniczyć, a na to Paźniak mówi im: „Po co? Oni i tak sami siebie wybierają. Nie trzeba brać udziału w wyborach, trzeba wychodzić na plac”. Poparłam Paźniaka.

Przyjaciele mnie jeszcze namawiali, ale powiedziałam, że ja zrobię tak jak Zianon. Tym bardziej że lepiej było, bym nie brała udziału. Wybory trwały cały dzień, jedni głosowali, inni nie, a im kazano chodzić po domach i namawiać. Namawiali ludzi, by wychodzili, wręcz straszyli, tak mi niektórzy mówili. Byli tacy aktywni ludzie w komisjach. To znaczy, trwała taka cywilna wojna domowa. A ja tak sobie pomyślałam: po co mam się tam szwendać: Przestałam brać udział i to wszystko. Przestałam chodzić na głosowania.

A potem Paźniak był zmuszony wyjechać. Po tym, jak tamci zaczęli po cichu zabijać naszych liderów i dziennikarzy. Ignatowicz zmarł w niewyjaśnionych okolicznościach, Juryj Zacharanka został zabity, było nawet śledztwo, ale do tej pory nic nie wiadomo. Majsenię zabito, on działał na rzecz tego, by wszystko u nas było uczciwie z Moskwą, żeby moskale nas nie ogłupiali. No i Kłackowski wyjechał, potem Źmicier Zawadzki.

Zawadzki to nawet, kiedyś mi dziennikarze powiedzieli, miał dobry kontakt z Łukaszenką. Łukaszenka nawet popierał jego pomysły związane z BNF. Łukaszenka, tak twierdzą psychiatrzy, cierpi na schizofrenię mozaikową. Albo jest miły, dobry, chwali, mówi: „No dobrze, dobrze. Dobrze, Paźniaka już nie będę… Dobrze, to naprawdę mądry historyk”. A potem: „Ach, on taki, owaki, nacjonalista! Takich trzeba zabijać!”. Czyli raz dobrze, a raz źle. To chory człowiek.

Teraz też Łukaszenka jest chory. Nie wydaje tych rozkazów samodzielnie, steruje nim FSB, z Moskwy. FSB się tu dobrze urządziło. Zorganizowali tutaj młodzieżowe stowarzyszenie rosyjskich nacjonalistów. To już naziści są, próbowali niszczyć naszych ludzi, drukowali te czarno-żółte wstążki – to symbol krzyża św. Jerzego, nacjonalistycznej organizacji. Najpierw tak spokojnie mówili: „To krzyż wojskowych, za odwagę…”. Ale to symbol imperialny, symbol rosyjskiego cara, czyli oni występują za władzę carską, nawet nie za tę flagę, która została przyjęta. Twardzi tacy, nawet nie nacjonaliści, ale naziści. I były sądy, i były różne bójki między nimi. Często w tych rozprawach i tych bójkach brała udział taka młodzież apolityczna, taka bardziej wysportowana. Zaczęli zbierać młodzieżowe grupy anarchistów. Ich też wszystkich pozamykali. Nawet organizacje sportowe, w których młodzież nie interesowała się polityką, a chciała rozwijać swoje talenty sportowe, ich też posadzili.

**

Rozmowę zmuszeni byliśmy przerwać w tym miejscu, bo zaczynał się protest na placu Niepodległości w Mińsku. Jeśli okoliczności pozwolą, ciąg dalszy nastąpi.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Sławomir Sierakowski
Sławomir Sierakowski
Socjolog, publicysta, współzałożyciel Krytyki Politycznej
Współzałożyciel Krytyki Politycznej. Prezes Stowarzyszenia im. Stanisława Brzozowskiego. Socjolog, publicysta. Ukończył MISH na UW. Pracował pod kierunkiem Ulricha Becka na Uniwersytecie w Monachium. Był stypendystą German Marshall Fund, wiedeńskiego Instytutu Nauk o Człowieku, uniwersytetów Yale, Princeton i Harvarda oraz Robert Bosch Academy w Berlinie. Jest członkiem zespołu „Polityki", stałym felietonistą „Project Syndicate” i autorem w „New York Times”, „Foreign Policy” i „Die Zeit”. Wraz z prof. Przemysławem Sadurą napisał książkę „Społeczeństwo populistów”.
Zamknij