Jeśli nie masz pieniędzy, żeby jeść dobrze, rząd federalny da ci bony. Jeśli masz bony, nie zjesz dobrze.
Czy można jeść za dużo, jednocześnie jedząc za mało? Ta paradoksalna sytuacja jest codziennością dla milionów tych, którzy w Ameryce łatają swój budżet za pomocą food stamps – rodzaju zasiłku, który umożliwia zakup żywności w zamian za bony. I choć nazwa „bony żywnościowe” brzmi dość archaicznie – dziś zasiłek jest odbierany w postaci pieniędzy na kartach płatniczych wydawanych przez poszczególne stany, a sam program przemianowano na nowocześniej brzmiący „SNAP” – to właśnie teraz problemy związane z food stamps wybrzmiewają najgłośniej.
Na pierwszy rzut oka bony żywnościowe to modelowy program pomocy społecznej dla uboższych. Przynajmniej na amerykańską skalę. Osoby, których zarobki plasują się poniżej tzw. „linii biedy” – progu dochodów, który w Stanach jest wyliczany w publikowanym corocznie raporcie i obecnie wynosi około 1600 dolarów miesięcznie dla trzyosobowej rodziny – mogą ubiegać się o bony. Miesięcznie pomoc może sięgać nawet 600 dolarów, a średnio na jedno gospodarstwo domowe przypada trochę mniej niż 1/4 tej sumy. Pomoc jest więc różnorodna: od małego zasiłku dla tych, którzy wpadli w kłopoty finansowe, po nierzadko podstawową pozycję w comiesięcznym budżecie.
Bony przyznawane są niezależnie od sytuacji osobistej i zawodowej: otrzymują je tzw. working poor – osoby wykonujące regularną pracę, ale niebędące w stanie się utrzymać – jak również bezrobotni czy osoby, które nie są w stanie spłacić kredytu studenckiego. Wśród tych grup to pracujący za pensję minimalną stanowią najszybciej rosnący odsetek korzystających z pomocy. Fakt, że zasiłek nie jest wypłacany w gotówce i można go przeznaczyć jedynie na produkty spożywcze, płacąc imienną kartą, ma gwarantować, że osoby, które z niego korzystają, nie wydadzą go na inne cele ani nie odstąpią komuś innemu. Alkohol i wyroby tytoniowe są wyłączone z programu. SNAP, prawie bez wyjątku, nie pozwala na wydawanie pieniędzy w restauracjach i barach. Co więc można kupić w ramach programu? W tym momencie dobre założenia spotykają się z praktyką – i zaczynają się problemy.
W założeniu osoba, która otrzymuje bony, idzie do sklepu, wydaje je na warzywa, nabiał, mięso, wraca do domu i przygotowuje posiłki dla siebie lub swojej rodziny. Nie tylko nie może kupić alkoholu, ale także przygotowywanych i sprzedawanych na miejscu kanapek i fast-foodu. Tyle że wyjątkowo ogólne reguły Departamentu Rolnictwa dotyczące korzystania z bonów i obsługujący bony sektor rynku doprowadziły do sytuacji dalekiej od tego wyobrażonego modelu. Dlaczego?
Wprawdzie osoba uprawniona do korzystania ze SNAP nie może kupić w sklepie gotowej kanapki, ale nie ma regulacji zabraniającej kupna całego wózka mrożonek, gotowych burritos i pizzy, kartonu chipsów i sześciopaku dr. Pepper’s do popicia. I tak się dzieje. Nie dlatego, że osoby biedniejsze wyjątkowo zasmakowały w mrożonych specjałach – raczej dlatego, że kupno świeżych warzyw i innych nieprzetworzonych produktów jest droższe, SNAP nie daje zniżek ani nie gwarantuje preferencyjnych cen na zdrowsze i niezbędne dla zdrowego żywienia produkty i wreszcie: sklepy przyjmujące kartki to nie organiczne delikatesy. I choć nikt nie zabrania kupna produktów lepszej jakości – nawet jeśli korzystający z programu mieliby wystarczająco dużo środków i zapału, nie byłoby to takie proste.
Wyobraź sobie, że masz 100 dolarów pomocy na tygodniowe zakupy. Ale najbliższy market jest 10 mil od ciebie, nie masz samochodu ani możliwości dojazdu – zapomnij o komunikacji miejskiej, jesteś w Nevadzie albo w południowym Texasie – a i tak nie masz pewności, czy ten market przyjmuje kartki. Warzywniak w okolicy? Nie ma. Nawet jeśli blisko są tanie bary albo masz szczęście i niedaleki sklep serwuje dobre jedzenie na wynos – system kartkowy tego nie obejmuje. Możesz wybrać się na do okolicznej bodegi – połączenia sklepu monopolowego z całodobowym kioskiem – albo na stację benzynową.Co kupisz? Czipsy, mrożoną pizzę, butelkę coli. Jeśli nie masz pieniędzy, żeby jeść dobrze, rząd federalny da ci bony. Jeśli masz bony, nie zjesz dobrze. To pierwsze błędne koło.
Czy rynek wychodzi naprzeciw rzeszy – dziś to prawie 50 milionów Amerykanów i Amerykanek – beneficjentów SNAP? Tak. Ale w sposób, który także trudno nazwać pomocnym. W miejscach, gdzie mamy do czynienia z tzw. ekonomią kartkową – gdzie koniunktura jest uzależniona od terminów wypłacania i wysokości pomocy – wielką popularnością cieszą się zestawy w rodzaju „dollar menu”, które obchodzą zakaz serwowania ciepłych posiłków, bo składają się np. z czipsów lub taco polanych gorącym sosem i podawanych z gazowanym napojem. W niektórych regionach hurtowo powstają punkty, gdzie szybkie jedzenie – w zestawach złożonych z meksykańskich przekąsek i amerykańskich słodyczy – kupuje się, nie wysiadając z samochodu. Można się tym tanio najeść, ale faktyczną ceną tych zestawów nie jest symboliczny dolar, tylko zdrowie klientów i ich rodzin.
To właśnie paradoks jedzenia jednocześnie za dużo i za mało. Rodziny korzystające z bonów są w stanie kupić za nie ogrom kalorycznego jedzenia, ale nie ma ono dużej wartości odżywczej – „kartkowa dieta”, tak jak wygląda w praktyce, nie zaspokaja podstawowych potrzeb. Najszybciej na tej diecie lądują dzieci i to one są pierwszą ofiarą drugiego błędnego koła. Ludzie łatający dziury w budżecie za pomocą food stamps nie mają alternatywy dla wysokokalorycznego, mało wartościowego jedzenia, które mogą za nie kupić, więc kończą – wcześniej czy później – z problemami zdrowotnymi, a że nie mają ubezpieczenia medycznego, zaciągają kredyt, więc ich dzieci jedzą chipsy z serem za kartki itd, itd… Koło się zamyka. W Texasie, gdzie prawie 40% dzieci jest otyłych, widać dramatyczną różnicę między bogatszymi i biedniejszymi rodzinami. Wśród tych znajdujących się poniżej linii biedy otyłych jest 53% dzieci, podczas gdy dla klasy średniej i najlepiej zarabiających ten odsetek wynosi ponad dwukrotnie mniej – 20%. Choć kłopoty zdrowotne nie ograniczają się tylko do nadwagi: obniża się średnia wieku osób, które chorują na cukrzycę lub biorą leki z powodu problemów z poziomem cholesterolu.
Jak rozwiązać aktualne problemy z kartkami? Pomysły polityków rozciągają się od metody małych kroczków – powolnego eliminowania niezdrowych produktów z listy – do całkowitego zniesienia systemu kartkowego, przedstawianego przez republikańską i libertariańską prawicę jako „przyuczanie do bezradności”.
Pierwsze podejście reprezentuje Terry Canales, demokrata z teksańskiej Izby Reprezentantów. Canales postuluje, by z programu wyłączyć na początku jedną grupę produktów – napoje energetyzujące. Podstawą programu SNAP było zapewnienie dodatkowych produktów spożywczych dla rodzin, które nie jedzą kompletnych i bogatych posiłków ze względu na swoją sytuację ekonomiczną – argumentował. – Napoje energetyzujące nie tylko nie pasują do tej definicji, ale są w oczywisty sposób niezdrowym dodatkiem, agresywnie reklamowanym i sprzedawanym dzieciom. Brzmi prosto i skutecznie, choć uwzględnia tylko jeden element skomplikowanego problemu. Jednak projekt został storpedowany głosami sprzeciwu z każdej niemal strony. Najgłośniej protestowały organizacje producentów napojów, mówiąc, że rząd nie ma prawa arbitralnie decydować, co jest zdrowe i co mogą pić obywatele. A do nich dołączyli legaliści mówiący, że nie ma przepisów pozwalających na taką zmianę, moraliści stojący na straży wolnego wyboru najbiedniejszych, a nawet organizacje ekumeniczne. Canales został ze swoim – według jego własnych słów – banalnie prostym pomysłem na uzdrowienie systemu sam.
Głęboką strukturalną zmianę zaproponował tymczasem na Kapitolu republikanin Steve Southerland. Dla głęboko wierzącego byłego przedsiębiorcy pogrzebowego z Florydy food stamps to nie kwestia ekonomii i doraźnej polityki, ale „podstawowe moralne wyzwanie naszych czasów”. I choć Southerland też czasem nazywa swój projekt prostym, to podkreśla, że zależy mu na całkowitej zmianie logiki programu pomocy żywnościowej. Polityk z Florydy proponuje obecnym odbiorcom pomocy receptę nie tyle dla ich żołądków, co serc i umysłów – etos self-made mana. „Pracujcie!” – mówi zebranym w centrach dla bezrobotnych i na szkoleniach dla poszukujących pracy, które objeżdża w ramach swoich wizyt w regionie. „Jeśli chcecie jeść, musicie sami położyć coś na stole” opowiada tym, którzy zebrani w ośrodku – chcąc, nie chcąc – muszą go słuchać. I to właśnie praca jest kluczem do proponowanej przez niego reformy – tylko ci, którzy pracują minimum 20 godzin tygodniowo, za wynagrodzeniem lub jako wolontariusze, lub w podobnym wymiarze godzin uczęszczają na szkolenia przygotowujące do zawodu, będą mogli otrzymywać zasiłek.
Propozycja nie odpowiada na pytania skąd wziąć pieniądze na masowe – musiałyby uczęszczać na nie miliony osób – szkolenia zawodowe, ani co stanie się z tymi, którzy nie pracowali zarobkowo, ale opiekowali się dziećmi czy kobietami wykonującymi nieodpłatną pracę domową. Ale nie to jest powodem, dla którego Southerland ma problemy z przepchnięciem pomysłu w Izbie Reprezentantów. Dla wielu kolegów i koleżanek z Partii Republikańskiej jest on zbyt „pobłażliwy” i „łagodny”.
Dziś coraz więcej polityków i polityczek, komentatorów i organizacji zauważa, że z programem SNAP coś jest zasadniczo nie tak. Zasiłek pobiera rekordowa liczba osób, konserwatywna krytyka piętnuje „imigrantów żyjących na socjalu” – choć kartki przysługują tylko amerykańskim obywatelom – a kończące się „pakiety stymulacyjne” i późniejsza groźba klifu fiskalnego kazały zastanowić się nad realnym ograniczeniem programu. Dla wielu z nich jest jasne, że pierwszą przyczyną zwiększenia się liczby osób na zasiłku jest kryzys, ale programy pomocy rządowej w ogóle nie cieszą się popularnością, na pewno nie wtedy, kiedy wypływają na Kapitolu w czasie dyskusji budżetowych. Choć w niedawnych badaniach Pew Research Center nieco ponad połowa Amerykanek i Amerykanów zgodnie odpowiedziała, że są potrzebne – niezależnie od tego, czy kiedykolwiek korzystali z któregokolwiek z nich. Ogólna zgoda, choć i tak chwiejna, co do słuszności pomocy to jedno, ale realna nieskuteczność programu tak długowiecznego i umocowanego w tradycji kłuje w oczy. I prosi się o reformę, bo lepiej działający SNAP mógłby być jednym z podstawowych narzędzi równościowej polityki w pokryzysowych Stanach.
Jednak w sytuacji, w której Demokraci bronią dysfunkcyjnego programu trochę z musu, a Republikanie nie mają oporów, by jego zniesienie lub radykalne przeorientowanie, nazywać „reformą”, ciężko o rozwiązanie, które faktycznie polepszy los korzystających z pomocy. A rozszerzający się na kolejne miliony osób program, który pośrednio wpędza je w kłopoty zdrowotne lub faktycznie uzależnia, ale od pomocy medycznej i złej jakości jedzenia, wymaga reformy w trybie natychmiastowym.
Ale chyba nie takiej, gdzie jedni, broniąc dobrej teorii, wspierają złą praktykę, a drudzy, atakując złą praktykę, chcą pogrzebać całkiem dobrą teorię.
Czytaj debatę Dziennika Opinii o żywności:
Hanna Gill-Piątek: Jedzenie jest polityczne
Marcin Gerwin: Czy ekożywność ma sens?
Kaja Malanowska: Czy mógłbyś zabić konia?
Szymon Boniecki, Michał Kożurno, Anna Wójcik, Pijmy dobrą wodę z kranu
Marcin Gerwin: Czy ekożywność jest zdrowsza?
Kinga Dunin: Paradoks Rotkiewicza
Marcin Rotkiewicz: Kury, kapitalizm i Kinga Dunin
Klaudia Wojciechowicz: GMO nie zabije i nie wzmocni
Marcin Gerwin: Czy ekożywność może wyżywić świat?
Dunin vs. Stawiszyński: Kto tu jest irracjonalny, czyli spór o jajko