Nowa-stara wojna z terroryzmem trwa w najlepsze od kilku tygodni. Jest już kandydat na jej pierwszą ofiarę.
Rzecz jasna uboczną, bo w końcu innych ofiar wojna z terroryzmem nie zna. Wiele wskazuje na to, że będą nią syryjscy Kurdowie.
Heroiczna obrona Kobane (arab. Ajn al-Arab), kurdyjsko-syryjskiego miasta położonego przy granicy tureckiej, przyciągnęła uwagę mediów, wywołując falę spontanicznej solidarności z oblężonymi. Świat po raz kolejny przypomniał sobie o sprawie kurdyjskiej: dziennikarze rozpisują się o kurdyjskich Termopilach, a samobójcza akcja Arin Mirkin stała się dla części opinii publicznej na Zachodzie symbolem walki o prawa kobiet (na co nigdy nie mogły liczyć palestyńskie bojowniczki dokonujące operacji samobójczych w czasie drugiej intifady).
Setki bojowników i bojowniczek Ludowych Sił Obronnych (YPG), zbrojnego ramienia kurdyjskiej Partii Jedności Demokratycznej (PYG), stawiają opór znacznie liczniejszym i lepiej uzbrojonym oddziałom Organizacji Państwa Islamskiego (OPI, ang. ISIL, arab. Daisz) [1]. Czołgi i artyleria przejęte przez IS z opuszczonych magazynów armii syryjskiego reżimu bezlitośnie niszczą miasto, które przed atakiem zamieszkiwało ponad 160 tys. ludzi. Gdy piszę ten tekst, na opuszczonych przez większość ludności ulicach trwa zaciekły i bardzo nierówny bój.
Obrońcy Kobane są osamotnieni. A przecież walczą z tym samym wrogiem, którego wzięła na celownik nowa koalicja antyterrorystyczna prezydenta Obamy. Co więcej, bojownicy kurdyjscy jako jedyni realnie powstrzymują dziś postępy Daisz. A jednak dowództwo sił USA i ich sojuszników zachowuje się tak jakby tego nie wiedziało i nawet nie koordynuje swych akcji z Kurdami. Dlaczego?
Pamiętać trzeba, że bojownicy Partii Pracujących Kurdystanu (PKK), której syryjską gałęzią jest YPG, znajdują się na listach organizacji terrorystycznych w Turcji, USA i UE i z formalnego punktu widzenia, nie pomagając im, Waszyngton oraz Ankara po prostu walczą z terroryzmem. Nic dziwnego zatem, że lotnicza ofensywa nie wspiera efektywnie oblężonych Kurdów.
Jest jeszcze jeden powód. Sporadyczne i niecelne bombardowania w okolicach Kobane pełnią rolę listka figowego, który skrywa rzeczywiste cele koalicji Obamy – a raczej brak takich celów. Jeszcze precyzyjniej: każdy z jej uczestników zdaje się tu realizować cele własne, a tak się składa, że w żadnym przypadku nie pokrywają się one z aspiracjami i zwykłym bezpieczeństwem milionowej ludności kurdyjskiej w Syrii.
Obserwując postawę Turcji, trudno nie odnieść wrażenia, że rząd w Ankarze postanowił wykorzystać okazję, żeby pozbyć się problemu kurdyjskiego rękami czarnych charakterów, przeciwko którym rzekomo walczy.
Dramat w Kobane jest tym większy, że dotychczas to właśnie społeczność kurdyjska uniknęła najgorszych konsekwencji wojny domowej w Syrii, a nawet latem 2012 r. skorzystała na osłabieniu reżimu w Damaszku, by wykroić sobie spory obszar autonomii na północnych i północno-wschodnich obrzeżach Syrii (znany pod nazwą Rożawa).
Tysiąc i jedna droga do wolnego Kurdystanu
Trzeba pamiętać, że ruch kurdyjski jest rozdrobniony, niejednolity i skonfliktowany wewnętrznie. Sprawa kurdyjska odgrywa ważną rolę na scenie politycznej na całym obszarze zwartego zamieszkiwania Kurdów – w Turcji, Syrii, Iraku i Iranie, a funkcjonujące w tych krajach ugrupowania nie zawsze działają ramię w ramię. Kurdyjska walka o wolność zaczęła się po I wojnie światowej, gdy zwycięzcy alianci obiecali im niepodległość na terenach upadłego Imperium Osmańskiego. Dziś wizja samostanowienia 30-milionowego narodu nie wydaje się bliższa niż w 1919, choć od tego czasu za jej urzeczywistnienie oddały życie dziesiątki tysięcy kobiet i mężczyzn.
Powstała w latach 70. minionego stulecia radykalno-lewicowa PKK, od 1984 roku prowadziła wojnę partyzancką przeciw Ankarze. Od początku XXI przerywają ją krótsze lub dłuższe rozejmy i negocjacje – obecny trwa od 2013 roku. Z kolei działające zbrojnie w Iraku od lat 60. i 70. Demokratyczna Partia Kurdystanu (PDK) i Patriotyczna Unia Kurdystanu (YNK), dzięki wsparciu przez USA wywołanego przez nie powstania podczas wojny w Zatoce w 1991 roku, cieszą się obszarem autonomicznym w północno-wschodnim Iraku. Po roku 2003 autonomia została sformalizowana, a dziś coraz częściej mówi się o niepodległości rejonu wokół Irbilu i Kirkuku.
Perspektywa ta niekoniecznie musi cieszyć Kurdów w Turcji. Sprzeczność interesów i sojuszy ujawniała się tu już wielokrotnie w przeszłości, gdy armia turecka podejmowała ofensywy przeciw PKK w sojuszu z irackim Kurdystanem. Także dziś PDK ma lepsze kontakty z Ankarą niż z Bagdadem i za pośrednictwem Turcji sprzedaje iracką ropę… Izraelowi. Przy okazji autonomiczne władze w Irbilu chętnie sprywatyzowałyby sektor naftowy, o czym marzyła administracja Busha, atakując Bagdad wiosną 2003 roku, a czego udało się dotąd uniknąć dzięki oporowi irackich związków zawodowych. Tymczasem PKK, podobnie jak palestyński Hamas i libański Hezbollah, długo korzystała ze wsparcia Damaszku. Turcja oskarża o powiązania z Asadem także YPG, która obecnie kontroluje syryjski Kurdystan i broni Kobane. Faktem jest, że YPG zachowuje dystans wobec syryjskiej opozycji, w której szeregach działa powstała w październiku 2011 roku Kurdyjska Rada Narodowa – znacznie słabsza od ugrupowań powiązanych z PKK (która z kolei oskarża Radę o uległość wobec Turcji).
PKK i jej odgałęzienia syryjskie oraz irańskie od lat budzą gorące spory wśród lewicy. Jedni oskarżają je o stalinowski rodowód i brutalne metody walki wewnętrznej, inni, jak brytyjski antropolog David Graeber, wskazują na ciekawą ewolucję organizacji po uwięzieniu jej historycznego przywódcy Abdullaha Ocalana w 1999 roku. Według Graebera dziś PKK walczy o autonomię i prawo do kurdyjskiego samorządzenia na zasadach inspirowanych koncepcjami amerykańskiego teoretyka anarchistycznego Murraya Bookchina. Taki ustrój próbuje wprowadzić na obszarze Rożawy.
Niezależnie od ocen i wiarygodności tej ewolucji, wpływ PKK w kurdyjskich rejonach Turcji i Syrii jest bezsprzeczny, podobnie jak jej zasługi w walce z ISIL – czego nie można powiedzieć o działających w Iraku i wspieranych od dziesięcioleci przez USA peszmergach [2].
Ostatnio zajmuje ich nie tyle obrona ludności zagrożonej rzeziami dżihadystów, ile dzielenie zysków z irackiej ropy.
W pierwszych miesiącach ofensywy ISIS peszmergowie wykorzystali rozpad struktur państwowych Iraku do poszerzenia swej strefy wpływów o roponośny rejon Kirkuku, ale szybko znaleźli się w odwrocie, gdy ISIL zwróciła się przeciw nim. Realny opór dżihadystom w Iraku stawiła wtedy PKK, i to jej należy zawdzięczać zatrzymanie ISIL, ocalenie tysięcy jazydów uwięzionych w górach Dżabal Sindżar, a nawet odbicie pewnej liczby miejscowości. Przy okazji PKK przejęła większość amerykańskiej pomocy wojskowej dla autonomicznego regionu kurdyjskiego w Iraku.
Koalicja przeciw zmianom
Obrona Kobane stała się soczewką skupiającą wszystkie słabości i sprzeczności koalicji antyterrorystycznej prezydenta Obamy. Entuzjaści bombardowań pozycji Daisz wskazują, że przyświeca im chęć wyciągnięcia wniosków z klęski nieograniczonej wojny z terroryzmem prezydenta Busha. To dlatego ważną rolę w koalicji odgrywają siły krajów arabskich, dlatego też ma się ona ograniczać do operacji powietrznych. Niestety, zarówno jej skład, jak i metody nie wróżą sukcesów.
Kraje, które dziś wysyłają swoje myśliwce nad Syrię i Irak, zrobiły bardzo wiele dla wykreowania Państwa Islamskiego. Arabia Saudyjska, Zjednoczone Emiraty Arabskie czy Katar wydały miliardy dolarów na zbrojenie i wsparcie dżihadystów po przekształceniu się syryjskiej rewolucji w wojnę domową. Rzecz jasna nie w imię demokracji w Damaszku, ale w ramach ultrasekciarskiej polityki zwalczania szyitów.
W opinii wahabickich fundamentalistów rządzących w Ar-Rijadzie i Abu Zabi problemem Bliskiego Wschodu nie są ani brak demokracji, ani inwazje USA, ani agresywna polityka Izraela, ale szyicka mniejszość religijna i jej największy protektor – Iran.
Dlatego ich największym marzeniem pozostaje rozbicie szyickiej osi: Teheran-Bagdad-Damaszek-Hezbollah-Hamas. W roli poręcznego narzędzia mieli wystąpić właśnie dżihadyści, którzy utworzyli Daisz, niespodziewanie zagrażając terytoriom swych możnych sponsorów.
Nie ma się co łudzić – udział krajów takich jak Arabia Saudyjska w bombardowaniach nie oznacza, że kraj ten przestanie wspierać bombardowanych dżihadystów. Ar-Rijad tkwi po uszy w pułapce własnej strategii przetrwania, polegającej na wypychaniu zagrożenia na zewnątrz. Rzesze młodych Saudyjczyków buntują się przeciw zmurszałej, przeżartej korupcją monarchii, szukając inspiracji w ideach jeszcze radykalniejszych od oficjalnego wahabizmu. Saudyjska bezpieka od lat stara się tworzyć warunki sprzyjające wysyłaniu zbuntowanej młodzieży na wojny w innych krajach, tak by trzymać ją z daleka od własnego podwórka. Strategia ta jest zawodna, bo przecież wojny czasem się kończą, a wtedy bojownicy wracają i przypominają sobie, że zanim dali się wyeksportować do Libii, Mali czy Iraku, zaczynali od buntu przeciw zdeprawowanej tyranii Saudów. Tak było na przełomie XX i XXI wieku, gdy Arabia Saudyjska stała się areną wojny wewnętrznej o niskiej intensywności, która skończyła się dopiero wtedy, gdy tamtejsza bezpieka znalazła inne poletko dla zbuntowanych fanatyków i wypchnęła ich do Syrii. Arabia Saudyjska nie jest w stanie prowadzić innej polityki, bo oznaczałoby to konieczność reformy jej systemu politycznego, którego patologie stanowią wylęgarnię dżihadyzmu. A to jest ostatnia rzecz, której by chcieli rządzący w Ar-Rijadzie.
Wygląda na to, że z Turcją jest podobnie. Cały jej udział w wojnie Obamy (formalne jest poza koalicją) polega na razie na brutalnym rozpędzaniu demonstrantów domagających się udzielenia pomocy obleganemu Kobane. Zarazem na tureckim terytorium wciąż działają siatki werbownicze dżihadystów, zakładane tam od trzech lat w ramach polityki wspierania każdego, kto występuje przeciw reżimowi Asada. To własnie lęk przed zemstą tych dobrze osadzonych w lokalnym środowisku siatek oraz krótkowzroczna polityka przyciskania Kurdów do ściany stoją za perwersyjną biernością tureckich czołgów, obserwujących walki w Kobane zza granicy. Patrick Cockburn donosił kilka dni temu, że dowództwo tureckie złożyło wysłannikom z Kobane niedającą zbyt wielu nadziei ofertę – pomoc w zamian za wyrzeczenie się dążeń do autonomii w Syrii.
W Kobane Turcja stanęła w obliczu konieczności zmiany swej polityki wobec Kurdów. Wygląda na to, że nie chce tego zrobić i gotowa jest za swój upór zapłacić kurdyjską krwią i zaprzepaszczeniem pokojowych negocjacji z turecką odnogą PKK. Jak zauważył Cockburn, Ankara woli mieć u swych granic Daisz niż Asada lub wolnych Kurdów.
Jest jeszcze Irak, którego dzisiejszy system polityczny Amerykanie przynieśli do Bagdadu na bagnetach w roku 2003. Dziś rozpada się nie tylko system, ale po prostu kraj, i wielka w tym „zasługa” Waszyngtonu. Amerykańska agresja zabiła setki tysięcy Irakijczyków, a miliony uczyniła uchodźcami, zniszczyła infrastrukturę i zrujnowała gospodarkę względnie bogatego niegdyś kraju. Co gorsza, w 2005 roku Irakijczykom narzucono konstytucję sprokurowaną przez paru adeptów ideologii zderzenia cywilizacji. Zamiast demokracji, do której rzekomo nie dorośli, Irakijczycy dostali system dzielący władzę i scenę polityczną po liniach wyznaniowo-etnicznych w określonych z góry proporcjach. Kwestią czasu było pojawienie się sekciarskiego rządu Nuriego al-Malikiego, terroru wyznaniowego rozbudowanych służb bezpieczeństwa i polityki partykularyzmu religijnego.
Aby pokonać iracką Al-Kaidę, w latach 2006-2009 Amerykanie musieli oddać władzę w terenie swoim przeciwnikom – sunnickim partyzantom walczącym wcześniej przeciw okupacji. To dzięki ich sukcesom Obama mógł wycofać z Iraku większość oddziałów, zachowując jednocześnie twarz. Siły te padły następnie ofiarą represji zdominowanego przez szyitów rządu Malikiego, korzystającego z poparcia Waszyngtonu i Teheranu. Wsparcia tego nie cofnięto, gdy rząd w Bagdadzie utopił we krwi iracką wersję Arabskiej Wiosny. Nic dziwnego, że porzuceni przez państwo, marginalizowani, grabieni, podani „represjom antyterrorystycznym” sunnici chwytają masowo za broń i stają w szeregach Daisz. Dla nich to wojna wyzwoleńcza, tak samo jak dla Kurdów. Tymczasem szyicka klasa rządząca w Bagdadzie robi, co może, aby nie dopuścić do odrzucenia wyznaniowej dyktatury odziedziczonej po amerykańskich okupantach. Już prędzej zaakceptuje ponowną okupację i wojnę religijną.
Koalicjanci i sojusznicy prezydenta Obamy mają rozbieżne interesy. Jedyne, co ich tak naprawdę łączy, to niechęć, a w gruncie rzeczy niezdolność do jakichkolwiek zmian politycznych w układzie sił, który powołał do życia Daisz i sprzyja jego sukcesom. I to przesądza o porażce projektu Waszyngtonu.
Podejmując bombardowania Iraku i Syrii, amerykańscy stratedzy po raz kolejny udowodnili, że nie odrobili lekcji z Clausewitza. Wciąż nie rozumieją, że wojna to tylko przedłużenie polityki innymi środkami. Bomby nie pokonają Daisz. Można to uczynić tylko przez zmiany polityczne w regionie. Najważniejsze z nich to demokratyzacja krajów Półwyspu Arabskiego i Zatoki, odsunięcie Asada, odrzucenie konfesjonalizmu w Iraku i wycofanie wsparcia dla tego systemu ze strony Teheranu i Waszyngtonu oraz zerwanie z antykurdyjskim nacjonalizmem Ankary. Problem w tym, że bombardowania zaczęto właśnie po to, aby tych zmian uniknąć.
[1] Preferuję nazwą Organizacja Państwa Islamskiego, ponieważ nie tworzy ona struktur państwowych i nie pełni państwowych funkcji. To jedynie sieć posterunków i baz wojskowych rządzących przy pomocy karabinu.
[2] Peszmergowie – „idący ku śmierci” – tradycyjna nazwa bojowników kurdyjskich, używana w odniesieniu do ugrupowań działających w Iraku.
Przemysław Wielgosz – redaktor naczelny pisma „Le Monde diplomatique – edycja polska”.
Czytaj także:
David Graeber: Rewolucja Kurdów tonie we krwi. Dlaczego Zachód milczy?
Szczepan Kopyt: #kobane