Czytaj dalej, Nauka

Subtelne efekty inne od śmierci

dzika-pszczola

Dzielimy naszą planetę z mniej więcej 10 milionami innych gatunków, choć opisaliśmy dotąd około 1,5 miliona. Z tych 1,5 miliona roślin i zwierząt, które potrafimy nazwać, milion stanowią owady.

W połowie marca gruchnęła wieść, że Wal-Mart złożył wniosek patentowy na mechaniczne pszczoły. O tego typu projektach przebąkiwano już od kilku lat, lecz dotąd pozostawały w strefie zainteresowania naukowców, nie koncernów-gigantów, przynajmniej w teorii. Zmniejszająca się populacja owadów zapylających uderza jednak w rolników – w tym w producentów zaopatrujących w żywność wielkie sieci. Wynalazek potentata dzierżącego od 20 lat tytuł największego sprzedawcy detalicznego świata ma być więc odpowiedzią na pszczeli kryzys i kłopoty samej firmy. Niewielkich rozmiarów drony zapylające zostały zaprojektowane tak, by zbierać pyłki i przenosić je z rośliny na roślinę. Co więcej, za robotem zapylaczem podążałby robot kontrolny, sprawdzając, czy żaden kwiat nie został pominięty. Robotyczni zapylacze mogliby zatem nie tylko rozwiązać problem znikających owadów, ale i podnieść efektywność ich pracy.

Wyobraźmy sobie, że się to udaje: futurystyczne wizje świata bez pszczół przestają trącić dystopią. Z jednej strony to triumf ludzkiej myśli technologicznej, z drugiej kolejne narzędzie, którym próbujemy radzić sobie ze szkodami, jakie wyrządzamy środowisku. Przyroda albo się nam podporządkuje, albo wymrze – to przełożenie mentalności kolonialnej na ekosystemy.

Od ponad sześćdziesięciu lat obserwujemy spadek populacji pszczół, jednak na początku XXI wieku po raz pierwszy przybrał on masowy charakter i zaczął interesować wysokonakładowe media, a nawet stał się tematem popularnej powieści (Historia pszczół Mai Lunde). A wszystko za sprawą tajemniczego fenomenu, który pobudzał wyobraźnię: z dnia na dzień, z setek tysięcy zdrowych uli bez śladu znikały pszczoły lotne (zbieraczki nektaru), pozostawiając bez opieki królową, młode i sterty miodu w plastrach. Wydawało się, że pszczoły po prostu zapadły się pod ziemię – żadnych poszlak czy choćby jednego ciała. W 2006 roku w USA po raz pierwszy do opisu tego zjawiska użyto terminu Colony Collapse Disorder (CCD – zespół masowego ginięcia pszczoły miodnej), a niepokojące dane zaczęły napływać także z Europy. Badaczy zaczęło nurtować pytanie: gdzie się podziały pszczoły, skoro nie ma ich w ulach?

laka-okladkaW 2011 Dave Goulson, entomolog, autorytet w dziedzinie badań trzmieli, autor książek Żądła rządzą i Łąka, został poproszony o wsparcie kampanii przeciwko stosowaniu neonikotynoidów – stosunkowo nowych pestycydów wprowadzonych do powszechnego użytku w połowie lat 90. Wśród różnych teorii na temat przyczyn zmniejszania się populacji zapylaczy owadobójcze środki ochrony roślin uprawnych zaczęły wyrastać na głównego winowajcę. Choć podejrzenie, że środki zabijające jedne owady mogą wpływać na funkcje życiowe innych owadów, wydawało się Goulsonowi uzasadnione, dowody na związek CCD z neonikotynoidami nie były przekonujące. Na spadającą liczebność pszczół i trzmieli mogły mieć wpływ różne czynniki – monotonia diety, kurczenie się środowisk naturalnych (łąk kwietnych) czy pasożytniczy azjatycki roztocz. Ponadto dostępne badania laboratoryjne wykazywały, że neonikotynoidy są bezpieczne dla owadów pożytecznych. Goulson nie miał więc wyjścia – aby zachować bezstronność naukowca, odmówił udzielenia swojego poparcia. A potem postanowił zbadać sprawę na własną rękę.

Neonikotynoidy to niezwykle toksyczne, rozpuszczalne w wodzie substancje atakujące układ nerwowy owadów. Obtacza się w nich nasiona upraw, aby w procesie wzrostu roślina rozprowadziła je po całym swoim organizmie, w tym do pyłków i nektaru. Próbujący ją pożreć owad padnie więc martwy bez względu na to, gdzie zacznie ucztować. Na tym polegała przewaga neonikotynoidów nad innymi środkami – działały niezwykle precyzyjnie. Poprzednie generacje pestycydów rozpylało się w powietrzu – nie dość, że osadzały się na glebie, drzewach, trawie oraz stanowiły zagrożenie dla ludzi, którzy pracowali przy ich rozprowadzaniu, były też dużo mniej skuteczne. Te elementy rośliny, które nie zostały spryskane, mogły nadal paść ofiarą żarłocznych insektów. Niewątpliwe zalety neonikotynoidów wpłynęły na ich popularność wśród rolników – jak podaje Goulson w Łące, stanowią około ¼ wszystkich stosowanych środków owadobójczych na świecie, a jeden z nich, imidakloprid, został drugim po herbicydzie glifosacie najczęściej używanym środkiem ochrony roślin. Czyżby nowoczesne rolnictwo znalazło truciznę idealną?

Gerwin: GMO na talerzu

Oczywiście wszystko to brzmi dość podejrzanie. Już raz wydawało nam się, że znaleźliśmy lekarstwo na głód i niską wydajność upraw – miał nim być DDT, pestycyd, którego zaczęto używać tuż po wojnie, a w wielu miejscach na świecie pomógł zwalczyć malarię.

reklama-ddt
Amerykańska reklama DDT (1947) Źródło: clickamericana.com

Nim uświadomiliśmy sobie rozmiar zniszczeń, do polowy lat 70. w samej tylko Polsce zużyto dziesiątki tysięcy ton tego środka. „Kiedyś zapewniano, że związki chlorowcoorganiczne są bezpieczne – dopóki nie okazało się, że nie są. Później mówiono, że wszystkie estry fosforanowe są bezpieczne – a potem wiele z nich wycofano z obrotu” – czytamy w Łące. Historia powinna nas czegoś uczyć: osadzonych w faktach uzasadnionych wątpliwości.

Większość z nas żyje w przekonaniu, że zanim jakakolwiek substancja zostanie dopuszczona do szerokiego użytku, przechodzi szereg rygorystycznych testów. I rzeczywiście tak jest, a w książce Goulsona możemy przyjrzeć się, w jaki sposób przeprowadza się takie badania laboratoryjne. Otóż zlecają je koncerny, w których interesie leży wprowadzenie danego środka na rynek. Nie ulega wątpliwości, że producent chciałby zarobić jak najwięcej bez opędzania się od sterty pozwów, ale do tego nie potrzeba mu wcale środka idealnego. Wystarczy znaleźć minimalną akceptowalną wartość, aby ogłosić daną truciznę bezpieczną.

Politycy powinni zdawać egzamin z przyrody [rozmowa z Berndem Heinrichem]

Tylko o co chodzi z tym bezpieczeństwem? Przecież środki owadobójcze są po to, żeby zabijać owady – to jest jasne. Ale szkodliwość takich środków testuje się nie tylko na owadzich bandziorach, lecz przede wszystkim na owadach pożytecznych. Przykładowo bierze się pszczoły, karmi różnymi ilościami danej substancji i obserwuje, jak ona na nie wpływa. W takich badaniach określa się wartość LD50 (Lethal Dose 50%), czyli taką dawkę trucizny, po której zginie połowa osobników. Dla neonikotynoidów te wartości są bardzo niskie. Goulson podaje, że mniej więcej jeden gram tej substancji może zabić około 12,5 mln osobników, 25 ton owadów.

Jak niebezpieczne są te substancje dla pszczół, pokazuje historia z Niemiec, gdzie w 2008 roku doszło do fatalnej w skutkach pomyłki: nasiona kukurydzy obtoczono niewłaściwą formą neonikotynoidu, przez co substancja źle się przyczepiła do rośliny i uleciała w powietrze, wywołując falę pszczelich śmierci w promieniu kilku kilometrów. Wtedy na pewien czas zakazano używania tych środków, ale gdy wyszło na jaw, że wszystko stało się za sprawą użycia niewłaściwego rodzaju środka, neonikotynoidy wróciły do łask. To jednak wywołało słuszny niepokój: jaka dawka jest dla pszczół szkodliwa? Zaczęto zwracać uwagę, że przed wypuszczeniem nowego środka osobniki bada się konkretną dawką jedynie przez kilka dni – osiągnięcie LD50 w tak krótkim czasie jest więc niemożliwe, ale w czasie całego cyklu życiowego pszczół już tak. Dopóki stosowane dawki nie zabiją od razu, dany środek zostanie uznany za bezpieczny. Od tego momentu będzie można powoływać się na te badania, argumentując, że pszczoły przyjmują zbyt małe stężenie środka, by mogło im to zaszkodzić. Producenci nie badają i nie są zainteresowani badaniem, jak na pszczoły wpłynie wystawienie na działanie danych środków na przestrzeni całego życia.

Malanowska: Seksmisja u owadów

Tymczasem śmierć nie jest jedynym efektem podtruwania owadów. Kumulująca się w organizmach neurotoksyna upośledza pszczele zdolności uczenia się i umiejętności nawigacyjne. Jeśli pijany człowiek ma wrócić do domu z baru, w którym zazwyczaj przesiaduje, raczej nie będzie miał problemu z odnalezieniem trasy. Ale jeśli wywieziemy go na drugi koniec miasta, może być trudniej. To samo dzieje się z pszczołami – podsumowuje Goulson. Subtelne zmiany zachowania pojedynczych osobników na masową skalę w efekcie wywołują śmierć całych pszczelich rodzin.

Śmierć nie jest jedynym efektem podtruwania owadów. Kumulująca się w organizmach neurotoksyna upośledza pszczele zdolności uczenia się i umiejętności nawigacyjne.

Jak dowiodły późniejsze badania autora i francuskich badaczy, które doprowadziły do wprowadzenia tymczasowego zawieszenia stosowania neonikotynoidów w Unii Europejskiej w 2013 roku i rozpoczęcia badań na szeroką skalę nad ponowną oceną zagrożeń, wiedzieliśmy za mało o dewastującym wpływie tych środków ochrony roślin na środowisko. Przez lata neonikotynoidy osadzały się i kumulowały w glebie, organizmach roślin i zwierząt oraz zbiornikach wodnych na całym świecie. W styczniu 2017 roku Goulson wraz z Thomasem Woodem z Uniwersytetu w Sussex na zlecenie Greenpeace przyjrzeli się danym naukowym po 2013 roku – wnioski są zatrważające. W marcu tego samego roku Komisja Europejska zaproponowała zakaz stosowania trzech neonikotynoidów wszędzie poza szklarniami.Z głosowaniem nad zakazem państwa członkowskie czekały na raport Europejskiego Urzędu ds. Bezpieczeństwa Żywności (EFSA). Opublikowany w lutym raport – który powstał po przeanalizowaniu 700 publikacji naukowych na ten temat – potwierdza szkodliwość neonikotynoidów (szczególnie trzech najczęściej używanych: imidaklopridu, klotianidyny i tiametoksamu) dla pszczół miodnych i pszczół dziko żyjących. Czy na tej podstawie rządy państw Unii Europejskiej zdecydują o całkowitym zakazie tych środków, powinno okazać się w maju (jeśli głosowanie nie zostanie znowu przełożone).

Po szczegóły odsyłam do raportów EFSA, Greenpeace oraz do książki Łąka – choć ona właściwie nie jest o pszczołach, a w każdym razie nie tylko o nich. O czym więc jest? Gdy w 2003 roku Goulson kupił kawał ziemi na francuskiej wsi, gospodarstwo z trzynastoma hektarami łąki, postanowił wszelkimi dostępnymi sobie środkami umożliwić życie w warunkach zbliżonych do naturalnych jak największej liczbie stworzeń. Szacuje się, że dzielimy naszą planetę z mniej więcej 10 milionami innych gatunków, choć opisaliśmy dotąd około 1,5 miliona. Z tych 1,5 miliona roślin i zwierząt, które potrafimy nazwać, milion stanowią owady, w tym same chrząszcze, muchy, ćmy i osy to aż 800 tysięcy gatunków. Niektóre z nich żywią się odchodami lub padliną, wymiotują na swoje pożywienie, żeby nabrało odpowiedniej konsystencji, przenoszą choroby na niewyobrażalną wręcz skalę lub po prostu apokaliptycznie nas irytują. Ale potrafią też zachwycić: hodują fluorescencyjne bakterie jelitowe, wykształciły finezyjne mechanizmy pozyskiwania nektaru czy uwodzenia partnera.

Milion plastikowych butelek na minutę

czytaj także

Łąka to pełna czułości oda do tych małych świntuchów, flejtuchów i brzydali. „W gruncie rzeczy wyginięcie pandy wielkiej, choć byłoby strasznie smutne, nie miałoby żadnych dalekosiężnych skutków” – pisze Goulson, protestując przeciwko utożsamianiu ochrony przyrody z ochroną tylko tego, co ładne i dające się przerobić na pluszaki – piszę to jako osoba posiadająca niepokojąco bogatą kolekcję koszulek, bluz i akcesoriów z pandami. Przypomniało mi to pytanie, które zadał mi kiedyś przyjaciel: łatwo lubić pandy, ale kto weźmie na koszulki chrząszcze? Żuka gnojarza na przykład? Moja ulubiona anegdota z Łąki to ta, w której biologa ewolucyjnego J.B.S. Haldane’a, jednego z trzech ojców genetyki populacyjnej, zdeklarowanego ateistę, zapytano, czy jego badania dają jakiś wskazówki co do natury Boga, na co Haldane odpowiedział: „Musi naprawdę bardzo lubić chrząszcze”. Czas byśmy i my zaczęli. Na swoje koszulki czekają cuchna nawozowa, brudnica nieparka, pędruś żółtonogi, zalotka wątpliwa, pokątnik złowieszczek, psotnik kołatek i pościerwka pomarszczona.

Na swoje koszulki czekają cuchna nawozowa, brudnica nieparka, pędruś żółtonogi, zalotka wątpliwa, pokątnik złowieszczek, psotnik kołatek i pościerwka pomarszczona.

Dave Goulson, tak jak i wielu badaczy przed nim i po nim, alarmuje, że jeśli zginą owady, zginiemy i my. Według ONZ spośród 100 głównych gatunków roślin uprawnych dostarczających ludziom 90 proc. pożywienia, aż 71 jest zapylanych przez pszczoły. Co trzecia łyżka pokarmu, który spożywamy, trafia do nas dzięki pracy zapylaczy, podaje Greenpeace. Ale nie tylko pszczoły są istotne dla naszego przetrwania. To owady oczyszczają glebę, utrzymują w równowadze liczbę szkodników, rozkładają materię organiczną oraz są pokarmem dla skrzydlatych.

Na co dzień nie zastanawiamy się, jak wielka jest skala zanikania naturalnych środowisk owadów, tymczasem Plantlife – organizacja zajmująca się ochroną dzikiej przyrody Wysp Brytyjskich – podaje, że Wielka Brytania straciła od II wojny światowej 97% łąk kwietnych. Oznacza to, że w zastraszającym tempie giną obszary o kolosalnym znaczeniu ekologicznym, a wraz z nimi znikają zwierzęta i rośliny, dla których były one domem lub stołówką – często jednym i drugim. W raporcie Nasza znikająca flora Plantlife szacuje, że w czasie panowania królowej Elżbiety na zawsze zniknęło 10 gatunków rodzimych kwiatów, lecz gdy spojrzy się na poszczególne hrabstwa, liczby są bardziej szokujące – znika jeden gatunek na hrabstwo rocznie. Możemy machnąć na to ręką – jeden nie robi wielkiej różnicy. Jednak z dużą dozą prawdopodobieństwa możemy założyć, że istnienie każdego z tych gatunków może mieć kluczowe znaczenie dla naszego przetrwania.

Możemy pozwolić na wyginięcie pszczół, pand, nosorożców – możemy je wszystkie zastąpić zwierzęcymi robotami, zasiedlić nimi wszystkie lasy, dżungle i sawanny. W ten sposób pozbędziemy się różnych niedogodności – w razie problemów wystarczy je naoliwić. Ale prawda jest taka, że wciąż nie rozumiemy, na czym polega znaczenie różnorodności życia i konsekwencje zachwiania równowagi. Nasza wiedza jest niewystarczająca, lecz nasza arogancja wciąż bezdenna.

Dave Goulson, Łąka, przeł. Karolina Iwaszkiewicz, Marginesy 2018

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Paulina Machnik
Paulina Machnik
Autorka wywiadów o przyrodzie
Z wykształcenia japonistka. Od 2015 roku należy do zespołu agencji literackiej Graal, gdzie współpracuje z największymi agencjami i domami wydawniczymi na świecie. Członkini kolektywu Warszawa Czyta, współprowadziła dwa dyskusyjne kluby książki. Dla Krytyki Politycznej przeprowadza wywiady z autorami książek przyrodniczych. Lubi się porządnie przejść po lesie i innych formach krajobrazu. Fot. Mikołaj Starzyński
Zamknij