To nie reklama decyduje o tym, czy młodzież się bardziej upija. Tylko cena alkoholu. Wynika z ostatnich badań o spożyciu alkoholu wśród młodzieży i o tajemniczych dopalaczach.
Jaś Kapela, Krytyka Polityczna: O 40 procent wzrósł odsetek nastolatków z Europy Wschodniej, którzy się upijają. Ten odsetek spadł o 25 procent wśród młodzieży z Europy Zachodniej. To wyniki badań przeprowadzonych pod kierownictwem prof. Kuntsche’a z Instytutu w Lozannie między 1997 a 2006 rokiem.
Paweł Poławski*: Do wyników tych badań podchodziłbym ostrożnie, tym bardziej że całego raportu jeszcze nie znamy. Są tylko bardzo ogóle omówienia, najważniejsze rezultaty i komentarze prasowe. Żeby powiedzieć, czy autorzy tego raportu mają rację, zarówno co do zakresu i dynamiki upijania się, a także różnic między krajami, trzeba by przyjrzeć się temu, jak zadawano pytania i zbierano dane, jaka była metodologia. Warto by to było zrobić, tym bardziej że wnioski, które padały w komentarzach prasowych, odbiegały od wniosków z innych badań. Choćby międzynarodowych badań ESPAD dotyczących spożycia alkoholu i innych substancji psychoaktywnych wśród młodzieży. Badania te są powtarzane co cztery lata w większości krajów Europy, ich pierwsza edycja odbyła się w 1995 roku, ostatnia – w 2007.
Jakie są wnioski z tych badań?
W Polsce młodzież wcale nie upija się częściej i niekoniecznie pije więcej niż w innych krajach. Np. w 2007 roku zapytano, czy badani byli pijani w ciągu ostatnich 30 dni. W Polsce przyznało się do tego łącznie 13% szesnastolatków – 16% chłopców i 11% dziewcząt. I jeśli posługujemy się rozkładem odpowiedzi na takie pytanie, to w rankingu krajów europejskich jesteśmy raczej niżej niż wyżej, jeśli chodzi o upijanie się młodzieży. Dokładnie: na 27 pozycji na 36 krajów. Wskaźniki są gorsze choćby dla Irlandii, Francji, Niemiec, Norwegii, ale także dla innych krajów Europy Wschodniej – np. Węgier czy Bułgarii. Bardzo podobne wyniki były też, kiedy pytano o upijanie się w ciągu roku poprzedzającego badanie. Polska znalazła się w okolicach połowy stawki, a wyprzedziły nas zarówno niektóre kraje Europy Wschodniej, jak i duża część Zachodniej.
Inaczej mówiąc, podział na rozpijającą się Europę Wschodnią i trzeźwiejącą Zachodnią nie musi być tak oczywisty, jak sugerują wyniki prof. Kuntsche’a, które – powtórzmy – znamy póki co jedynie ze streszczeń. A na ich podstawie na pewno nie warto komentować sytuacji w Polsce.
A na ile tak niski wynik, może wynikać z tego, że alkoholizm jest w Polsce tabu i młodzież boi się przyznać do nadmiernego spożycia?
Alkoholizm – być może jest wstydliwy, picie – już niekoniecznie. Jednak młodzież może bać się nie tyle przyznać do nadmiernego picia, co raczej niechętnie, lub w określony sposób, odpowiadać na pewne ankietowe pytania. Ważne są też okoliczności przeprowadzania ankiety; na przykład badania ESPAD są prowadzone w szkołach, co może utrudniać przyznawanie się i zaniżać wyniki. Dlatego trzeba się przyglądać metodologii, wtedy można by powiedzieć, skąd różnice między badaniami.
Sama dynamika bardziej intensywnego picia również zresztą wygląda inaczej w badaniach ESPAD i tych z Lozanny. W Polsce w 1995 roku do co najmniej jednorazowego wypicia pięciu „drinków” (czyli np. pięciu butelek piwa) w ciągu ostatnich 30 dni przed badaniem przyznawało się 34 procent szesnastolatków, 26 procent dziewcząt i 43 procent chłopców. W 1999 roku liczba ta wzrosła do 46 procent, a w 2003 roku zmalała do 23 procent. W 2007 wyniosła natomiast 39 procent. To nie pokrywa się z tym, na co wskazywałyby komentarze do badania Szwajcarów. Trendy wyglądają rozmaicie w różnych krajach i niekoniecznie widać tu wyraźną różnicę między wschodem i zachodem Europy.
Skoro mówimy o wstydzie lub strachu przed przyznawaniem się do picia, to proszę zwrócić uwagę, że nieco inna treść ankietowego pytania spowodowała większe „otwarcie” i wyraźnie podwyższyła wskaźniki. Może być i tak, że dla polskich szesnastolatków wypicie pięciu piw nie oznacza wcale „upicia się” – i to stąd różnice, nawet w tych samych badaniach.
W badaniach z Lozanny za wzrost spożycia alkoholu ma odpowiadać ekspansywność reklamy oraz brak alternatywnych form spędzania wolnego czasu.
To w pewnym sensie standardowe sposoby wyjaśniania rozmaitych kłopotów z młodzieżą. Przekaz medialny, w tym reklama, na pewno wpływa na rozmaite mody wśród młodzieży – także mody na trunki. Z kolei nadmiar niezagospodarowanego czasu wolnego daje pole do rozmaitych eksperymentów.
Można z łatwością znaleźć badania, które wykazują, że nasilenie reklamy zwiększa nie tylko skłonność do spożycia rozmaitych napojów alkoholowych – czyli kształtuje strukturę konsumpcji (np. chętniej sięgamy po reklamowane piwo niż po niereklamowaną wódkę). Reklama wpływa też na wielkość ogólnego spożycia alkoholu na poziomie kraju.
W końcu takie są cele reklamy.
Do takich wyników bardzo lubią się odwoływać „działacze antyalkoholowi”, zwolennicy polityk, które zmierzają do ograniczenia spożycia alkoholu i rozwijania profilaktyki. Problem w tym, że równie łatwo można znaleźć badania, które wykazują, że wpływ reklamy na ogólną wielkość spożycia alkoholu jest niewielki. Struktura spożycia – być może, wielkość – niekoniecznie.
Co w takim razie wpływa na wzrost spożycia?
Być może czynnikiem, które ma większy wpływ na dynamikę picia, również ciężkiego, jest dostępność alkoholu. W dużej mierze to cena alkoholu decyduje o tym, czy jest on łatwo, czy trudno dostępny – także dla młodzieży. W Polsce wzrost spożycia, ale i ilości upijających się nastąpił po 2003 roku – po zmniejszeniu akcyzy na napoje alkoholowe. Cena alkoholi, w tym mocnych relatywnie spadła, a więc w jakimś sensie zwiększyła się ich dostępność.
Czyli raczej czynniki ekonomiczne niż czysto społeczne?
Tak, ale oczywiście tradycja i obyczaj też ma swój – znaczący – wpływ na zjawisko; chodzi także o zmiany obyczajowe, o zmiany stylu picia. Jeśli popatrzy się na przekazy reklamowe, na treść spotów, to przecież nie namawia się w nich do picia ciężkiego. Wręcz przeciwnie. W wielu reklamach promuje się tzw. świadomą konsumpcję.
Często promują one aktywny tryb życia, łączy się spożycie ze sportem.
Przeciwnicy alkoholu lubią twierdzić, że jakakolwiek reklama wpływa na zwiększenie poziomu picia. Ale – jeszcze raz – nie znam badań, które jednoznacznie i definitywnie rozstrzygałyby kwestię zależności między intensywnością reklamy a wielkością spożycia. Jeśli idzie o dostępność, to jest już nieco inaczej. Widać ten wpływ na przykładzie krajów, w których polityka, jeśli chodzi o możliwość zakupu alkoholu, jest bardziej restrykcyjna. W niektórych stanach USA nie można kupić alkoholu przed ukończeniem 21 lat, a często są również restrykcyjnie ustalane godziny otwarcia sklepów np. tylko do 20. Wyników pokazujących, że dostępność ma wpływ na wielkość spożycia można znaleźć więcej.
Czyli nie ma powodu demonizować tych wyników ani nawet przejmować się nimi?
Tu mówimy o nieco innej rzeczy, niż obiektywna wartość danych i to, czy trafnie oddają one stan faktyczny. Niezależnie od tego, czy wyniki tych bardziej sensacyjnych badań przedrukowanych w prasie są trafne, czy nie, problemy związane ze spożyciem alkoholu to są jednak problemy poważne. My, całe społeczeństwo, ponosimy rozmaite koszty nadmiernego picia niektórych jednostek. Warto od czasu do czasu przypominać, że niekontrolowane spożycie generuje rozmaite problemy i jest zwyczajnie kosztowne.
Z drugiej strony podatek akcyzowy jest jednym z większych wpływów budżetowych, więc może jakoś to się równoważy?
Nadmierne spożycie alkoholu jednak opłaca się ograniczać. Koszty radzenia sobie z efektami pijaństwa czy uzależnień mogą być większe niż dochody z ewentualnej akcyzy. A zakres tych szkód jest bardzo szeroki. Chodzi o wypadki drogowe, wiele rozmaitych chorób i dużo trudniejsze do oszacowania koszty społeczne jak efekty współuzależnienia, czy konsekwencje wychowywania się w rodzinie alkoholowej i jego wpływ na późniejsze normalne funkcjonowanie w dorosłym życiu. Prewencja zawsze się opłaca. Badania, niezależnie od swojej niekiedy kontrowersyjnej treści, pełnią bardzo pożyteczną funkcje. Przypominają czytelnikom, opinii publicznej, że istnieje wymagający reakcji problem. Nawet, jeśli polska młodzież upija się rzadziej niż w innych krajach, to i tak robi to za często. Ostatecznie także – kto by chciał, żeby małolaty notorycznie, czy choćby „od czasu do czasu” upijały się do nieprzytomności?
Poza ludźmi, którzy zarabiają na tym pieniądze, pewnie nikt.
Wcale nie jestem pewien, czy celem sprzedawców i producentów alkoholu jest rozpijanie kogokolwiek. Na pewno chodzi o wielkość sprzedaży – a to jednak coś innego niż intencjonalne rozpijanie. Pomijając jednak kwestię motywów producentów z jednej, i zwolenników „odpowiedzialnej konsumpcji” z drugiej strony – rozpowszechnianie wyników badań pełni pożyteczną, bo „uczulającą” na problem funkcję.
Ta informacja jednak zaledwie przemknęła przez media. Natomiast od pewnego czasu bardzo intensywnie wałkowany jest temat dopalaczy. Czy słusznie tak się przejmujemy dopalaczami, skoro alkoholizm jest znacznie większym problemem społecznym?
No tak. Alkohol, a raczej jego nadużywanie, to problem nie tylko, i nie tyle „większy”, co dużo lepiej zinstytucjonalizowany, niż dopalacze, które są w pewnym sensie czymś nowym. Nowym nie do końca oczywiście, jeśli przyjmiemy, że dopalacze to trochę bardziej „legalne” narkotyki. Co by nie mówić, profilaktyka alkoholowa jest, także w Polsce, dobrze zorganizowana i rozwinięta. Podobnie – profilaktyka i lecznictwo uzależnień od innych substancji psychoaktywnych. Mamy takie instytucje, ośrodki i specjalistów, którzy się problemem zajmują. Mamy też prawo, które reguluje dostępność alkoholu i narkotyków, i handel nimi. Oba rodzaje substancji – inaczej mówiąc – są dobrze osadzone w społecznej świadomości i praktyce działania rozmaitych instytucji.
W przypadku dopalaczy jest nieco inaczej. Pojawił się taki rodzaj towaru, który nie bardzo wiadomo, czym jest i w przypadku którego nie bardzo wiadomo, w jaki sposób reagować, kto właściwie powinien się sprawą zająć. Policja? Przecież chodzi o substancje, które są lub jeszcze do niedawna były legalne, które stanowiły „alternatywę dla narkotyków”. Specjaliści od uzależnień? Być może tak, jednak czy na pewno mamy jasność, w jakim stopniu dopalacze uzależniają lub do uzależnień od innych środków prowadzą? Wiadomo, jaki skład mają niektóre tylko z oferowanych mieszanek i tabletek, i że miewają one efekty zbliżone do tych substancji, które konwencjonalnie określamy jako „narkotyki”. Podobne efekty uzyskamy jednak, stosując niektóre całkiem legalne i nie traktowane jako narkotyki używki. Cały czas nie mamy jasności, jaka jest natura problemu – nie został on dobrze i konsekwentnie zdefiniowany.
W związku z tym podejmuje się rozmaite działania, których funkcją jest póki co nie tyle zaradzenie kwestii, co raczej wyjaśnienie, czym są te tajemnicze, groźne, wrogie itd. „dopalacze”. Żeby wszyscy zaczęli mieć jasność, że faktycznie są one groźne i niebezpieczne. Jednocześnie, delegalizując obrót nimi lub ograniczając go na rozmaite sposoby, wskazuje się instytucje odpowiedzialne za prowadzenie odpowiedniej reakcji. Nie chodzi tylko o panikarskie „wałkowanie problemu”, ale także o porządkowanie naszego myślenia o nim.
Czy rzeczywiście całkowita delegalizacja wyjaśni, czym są dopalacze, a nie jedynie zepchnie je do szarej strefy?
W pewnym sensie wyjaśni – będziemy mieć jasność, że dopalacze powinny być traktowane tak samo, jak nielegalne narkotyki, ze wszelkimi tego konsekwencjami. Że sposób reagowania na problem powinien być podobny. A co do zepchnięcia do szarej strefy – oczywiście, ma pan rację.
A dlaczego aż tak duża niechęć jest skierowana wobec narkotyków czy tzw. dopalaczy, a nie wobec alkoholu? Pewnie dlatego, że alkohol jest relatywnie dobrze „oswojony”, wbudowany w kulturę. Oznacza to także, że zachowania ludzi, którzy się upijają, są stosunkowo łatwe do przewidzenia. Wiemy, czego się po pijanych spodziewać. Natomiast efekty działania innych substancji psychoaktywnych są słabiej przewidywalne. Nie wiemy dokładnie, co może zrobić małolat, który się naszprycuje substancją, którą był nabył w jakimś wątpliwym miejscu, której skład chemiczny jest w gruncie rzeczy nieznany, podobnie jak działanie. Próbujemy sobie poradzić z czymś nowym i nieznanym. Alkohol – i mam tu na myśli świadomość co do odpowiednich okoliczności picia, wiedzę o „bezpiecznych” dawkach i skutkach przedawkowania – jest w pewnym sensie wbudowany w nasze myślenie o tym, co być powinno, co jest normalne, i o tym, co normalne i aprobowane nie jest. Potrafimy sobie z pijaną osobą poradzić, wiemy, kiedy zareagować albo kiedy nie reagować.
Czyli walka z dopalaczami jest obroną status quo? Lepsze jest to, co znane, niż zmiana, która nie wiadomo, co przyniesie?
W jakimś sensie pewnie tak.
*Paweł Poławski – doktor socjologii, pracuje w Instytucie Socjologii UW, autor m.in. książki Opieka i kontrola. Instytucje wobec problemów społecznych (wraz z Kazimierzem Frieske)