A myślałam, że nie zadziałało, nagle patrzę i idzie taki wielki królik. Patrzę na siebie, patrzę na niego, mówię: pojebało mnie. On na to: noo, zwariowałaś. Wszystko do końca imprezy było w porządku, gdyby nie to, że ten królik za mną chodził.
Dopalacze na legalnym rynku były jak kometa. Pojawiły się nagle i nagle zniknęły, tylko z legalnego rynku, oczywiście. Pierwszy sklep z tymi substancjami otwarto w 2008 roku w Łodzi. Już dwa lata później różne władze samorządowe próbowały na własną rękę zakazać sprzedaży dopalaczy. Uchwały samorządów w tej sprawie nie miały mocy prawnej, ale pod ich naciskiem rząd zdecydował się na podjęcie bezprecedensowych działań o charakterze prohibicyjnym. 2 października 2010 rozpoczęła się wspólna operacja policji i inspektorów sanitarnych. To była ogromna ogólnopolska akcja: w samej Łodzi kilkuset funkcjonariuszy brało udział w tych działaniach. Inspektor sanitarny uznał dopalacz o nazwie „Tajfun“ i podobne jemu środki za niebezpieczne dla życia i zakazał handlowania nimi. Na podstawie tej decyzji policjanci ruszyli do sklepów dopalaczowych, aby egzekwować ich zamknięcie.
To była decyzja administracyjna, zdaniem ekspertów nielegalna (określili ją jako bubel prawny). Właściciele zamkniętych sklepów mogą ubiegać się o odszkodowania. Mimo to, rząd RP podczas swojej prezydencji w Europie chwalił się polską polityką antydopalaczową, a szczególnie rzekomym spadkiem konsumpcji dopalaczy do zera. Prawda jest zupełnie inna, dopalaczami po zmianach w prawie obraca się na czarnym rynku, zamawia sie je w internecie, sprzedaje spod lady nie nabijając na kasę fiskalną, sprzedaje teraz jako mieszanki zapachowe lub odczynniki chemiczne. O nieustającym spożyciu dopalaczy informują ostatnio media (np. Trojmiasto.pl i Onet), a twórcy prawa zdają się nie dostrzegać, że wpisywanie kolejnych substancji na listę tych zakazanych nie ma większego sensu. Nikt nie pyta i nie sprawdza, czy działania te przyniosły zamierzony skutek i użytkownicy dopalaczy nie sięgają już po żadne substancje.
Przeprowadziliśmy serię wywiadów z łódzkimi konsumentami dopalaczy jesienią 2011 roku. Skoncentrowaliśmy się na Łodzi, ponieważ jedna czwarta wszystkich polskich sklepów z dopalaczami znajdowała się w tym mieście. Po spisaniu i przeczytaniu wszystkich rozmów stwierdziliśmy, że rezygnujemy z komentarza odautorskiego i oddajemy głos naszym rozmówcom. Zmieniliśmy tylko im imiona: tutaj nazywają się Robert, Michał, Monika, Aneta, Artur.
Laska zjadła sobie usta
Robert: … prowadziliśmy przez jakiś czas klub, który handlował dopalaczami – Smartshop był sponsorem. Początkowo wydawało się, że to jest ok, ale widzieliśmy, co się działo z ludźmi. Moja przygoda z narkotykami zaczęła się kiedy miałem, kurde, 13 lat, czyli klasycznie. Ze mną nie ma problemu, że nie mogę bez tego żyć, pocę się. Mogę mieć miesiąc przerwy, to nie ma znaczenia, mnie nie ciągnie. Ale wiesz – normalne narkotyki a dopalacze – ja bym w ogóle nie porównywał tych dwóch rzeczy. Masz normalną zupę, zrobioną przez babcię – i taką chińską, z papierka. W tym wszystkim największy horror to są ludzie niepełnoletni. Wiesz, ty nie sprzedasz młodemu człowiekowi, to wejdzie jego kolega czy ojciec. I mu kupi. Okolice naszego klubu: ulice Włókiennicza, Jaracza, tam po prostu był potok ludzi. Można też było kupić w Oiomie [łodzki klub – red.]. Samych smartshopów zrobiło się jak kiosków. Nie wiadomo, z czego te dopalacze były robione, ale wiadomo, jaki był efekt – momentalnie uzależniały. Nie wiem, czy to był taki dziwny cel – skierowanie na niepełnoletnich. Oni to wszystko mieszali, nie wiedzieli, co biorą. Zresztą, co to znaczy imitacja kokainy? Można by się doszukiwać godzinami w internecie, w encyklopediach, pytać lekarzy czy farmaceutów, a odpowiedzi nie znajdziesz. Tego się po prostu nie da dowiedzieć, z czego to robią. Efekt jest taki: zero mózgu. My zrobiliśmy duży błąd wprowadzając to do klubu. Nie mieliśmy wyboru – klub potrzebował pieniędzy na przykład na plakaty. Smartshop powiedział, że postawią nam jedną małą półeczkę z tyłu, pomyśleliśmy – dobra, nie ma sprawy, niech sobie będzie, raz na jakiś czas ktoś kupi. Ale zrobiła się rzeźnia, oni nam ciągle dowozili, ciągle brakowało. Wszystkie imprezy zamieniły się w kocioł, bydło kompletnie spoconych ludzi, którzy zjadają się na naszych oczach, jak ta siedemnastoletnia laska z obgryzionymi ustami, które zjadła z nerwów.
Michał: Efekt nie był fajniejszy, niż po amfetaminie, ale bardziej kopało, było mocniejsze. Na drugi dzień było gorzej, niż po amfetaminie. Rano kiedy się budziłem po dopalaczach, miałem straszną zwałę. Zaczynało mnie trząść. Miałem problemy psychiczne, wydawało mi się, że ktoś za mną chodzi, wszystko mnie boli. Mniej więcej tak, jak po heroinie. Po amfie nigdy nie miałem czegoś takiego. Mój umysł, psychika tak nie reagowały. Nie raz myślałem, że z wycieńczenia padnę i wyląduję w szpitalu. Takie objawy miałem rano, przy czym „rano” to była dla mnie często godzina siedemnasta. Pamiętam, jak na rynek wszedł mefedron. Widziałem, jak się po tym zachowywali moi przyjaciele z klubu. Widziałem, co zrobiło to z ich życiem, jak ich rozwaliło psychicznie, fizycznie. Ja jestem alkoholikiem, bo nie widzę dnia bez piwa, ale są też alkoholicy ze spirytusem w ręku śpiący pod bramą. I tak zachowywali się chłopaki po mefedronie. Tak wyglądali. Wpadali w koko [mefedron – red.] i brali cały czas. Ja brałem amfetaminę w dużych ilościach, ale to było na pewno mniej szkodliwe od tamtego.
Wirtualne zapalenie opon mózgowych
Monika: Na początku były szałwie do palenia i te różne dropsy, jak Diablo. Wzięłam kiedyś to Diablo, bo pracowałam za barem w czasie studiów. Zamiast amfetaminy, której wtedy nie miałam czasu skołować. Poczułam zastrzyk energii, ale nie jak po normalnej amfetaminie, tylko takiej … chujowej (śmiech). To była energia podszyta nerwowością – przestawiałam na barze szklanki, robiłam dużo innych rzeczy, ale nie podobało mi się. Dlatego tylko raz w życiu wzięłam Diablo. Miałam też nieprzyjemną historię, kiedy z kolegą spontanicznie kupiliśmy dropsy Mint Candy. To było w październiku 2008 roku. Wylądowałam w szpitalu. Nie przyznałam się oczywiście lekarzom, że to jest po tym, bo w tym szpitalu pracuje moja mama. Miałam wszystkie objawy zapalenia opon mózgowych i tak zostałam zdiagnozowana. Zrobiono mi punkcje kręgosłupa i w płynie rdzeniowym nie było zapalenia. To była zagadka dla lekarzy. Leżałam na toksykologii z podejrzeniem zatrucia, ale nie było wiadomo, o co chodzi. Miałam wymioty, zawroty głowy, halucynacje, kiedy zamykałam oczy. Takie straszne filmy. Lekarze przyprowadzali studentów, żeby pokazać im wszystkie objawy zapalenia opon, chociaż przecież to nie było to. Wypuścili mnie po dwóch tygodniach, ale jeszcze potem przez jakiś tydzień, kiedy tylko podniosłam głowę, znów miałam zawroty. To było dość ostre. I to po jednym dropsie. Na lekach, kroplówkach, nie mogłam usiąść, musiałam leżeć. Pracowałam wtedy w klubie, któremu patronowała sieć sklepów z dopalaczami. Klub powstał w 2009 roku na Jaracza 19 w Łodzi. Właściciel zatrudnił menedżera i menedżer wpadł na ten genialny pomysł z dopalaczami. Trafiłam tam w marcu i widziałam, jak z takiego ładnego klubu – cegła na ścianach, punktowe światło, koncerty – zrobiła się mordownia. Obsługa naćpana, klientela naćpana, pogrom na ulicy. W końcu namówiliśmy właściciela, żeby wywalił dopalacze, choć sami je braliśmy. Ale bywalcy byli przyzwyczajeni do starej oferty, poza tym na Jaracza pod nosem otworzył się nowy smartshop. Więc przynosili to ze sobą. Lokalsi pokochali dopalacze, bardzo dużo nastolatków ich próbowało. To, co się działo wtedy, przez te 4 miesiące, to było jakieś piekło. Cała ulica z dzieciakami w wieku 12 -13 lat włącznie, chodziła naćpana. Również kradli. Sporo gównarzerii mogło się naćpać wtedy pierwszy raz właśnie dopalaczami. Zamiast taniego wina wybierały dopalacze. Na przykład Michał, typowy chłopak ze śródmieścia, wtedy miał może 17-18 lat. Wychowywała go babcia. Był zawsze żywiołowy, uśmiechnięty. Wszedł w dragi przez koko i się zniszczył.
Aneta: … jak zaczęliśmy chodzić do klubu 19, zaczęły się prochy, czyli Koko, Kamikadze itd. To strasznie pobudza, szybciej serce bije i krew w żyłach płynie. Szybciej myślisz, szybciej chodzisz, jesteś naładowany energią. Było fajnie. Jak już schodzi, to jest taki stan trupa. Nie masz siły stać, patrzeć, mówić i jeść, nic ci się nie chce. Wtedy schudłam 14 kilogramów w ciągu 4 miesięcy, od czerwca do września. Z 59 do 45 kilo. I do tej pory tyle ważę, bo nie mogę przytyć, nawet jak bym chciała. Zważając na to, że jestem kickbokserką, to w ogóle nie powinnam robić takich rzeczy. Wtedy opuściłam treningi, szkołę, nie zdałam do drugiej klasy gimnazjum. Teraz jestem już w trzeciej. Wtedy było fajnie. Potem zaczęły się etapy, kiedy np. nie brałam tydzień i miałam takie chwile, że zatrzymywałam się w jednym punkcie wzrokiem i myślałam: kurcze, ale ty nawet o niczym nie myślisz. Różne rzeczy się śniły. Takie pigułki były, gumijagody, brało się je na czterech, a my wzięłyśmy na dwie. I nie do nosa, tylko połknęłyśmy. Siedzę na imprezie i wszystko jest w porządku. Myślę: wyjdę z klubu, bo jest strasznie gorąco. Wyszłam na papierosa i słyszę dudnienie. Myślałam, że nie zadziałało, nagle patrzę i idzie taki wielki królik. Patrzę na siebie, patrzę na niego, mówię: pojebało mnie. On na to: noo, zwariowałaś. Wszystko do końca imprezy było w porządku, gdyby nie to, że ten królik za mną chodził.
Artur: … efekty wydawały się pozytywne, ale po dłuższym czasie okazały się negatywne, bo głowa zaczęła źle pracować, nie mogłem się skupić, schudłem strasznie. Nie ma po „zwykłych“ narkotykach takich problemów. Na drugi dzień po dopalaczach nie było opcji, żeby coś zjeść do wieczora, chodziłem struty, nie spałem całą noc, w dzień nie było jak odespać, bo pracowałem. A po amfetaminie można było się położyć spać, rano się wstawało, coś przegryzło, wypiło herbatkę…
Monika: Nawet terapeutka doradzała mi w ośrodku, że jeśli muszę już brać, to lepiej amfę ze sprawdzonego źródła, niż jakieś niesprawdzone zamienniki…