Na szczęście Pod mocnym aniołem Wojciecha Smarzowskiego nie jest kolejnym filmem romantyzującym picie.
Bałem się tego filmu i tego spotkania. Fraza Pilcha i jego prywatna mitologia, połączone z obsesjami Smarzowskiego, jego turpistyczną fascynacją polskim syfem, nie wróżyły niczego dobrego. Po Drogówce byłem przekonany, że nie zniosę kolejnego filmu tego reżysera, w którym główną aktywnością bohaterów będzie picie litrów wódy. Dlatego na Pod mocnym aniołem czekałem z niepokojem. Te obawy umacniał jeszcze zwiastun, wyglądający jak zapowiedź filmu, w którym taplamy się w polskim pijackim błotku, a przy tym świetnie się bawimy, razem z naprutym Więckiewiczem, nieudolnie nawalającym z buta Lajkonika na krakowskim rynku, i Arkiem Jakubikiem ogłaszającym wprost do kamery: „Piję, bo mnie wkurwia”.
Jednak film pozytywnie mnie zaskoczył. Zamiast zbioru gagów Smarzowski oferuje fascynującą, labiryntową, meandryczną narrację (to jego najmniej oczywisty, najbardziej narracyjnie wyrafinowany film), zabierającą nas w podróż w głąb pijackiego delirium. Wraz z pisarzem Jerzym (świetny, nieprzeszarżowany Robert Więckiewicz) udajemy się w drogę z baru do baru, po kolejnych nocnych sklepach, odwykach, nawrotach do nałogu. Nie ma żadnej obiektywnej narracji, wszystko przefiltrowane jest przez ciągle zamroczoną świadomość bohatera.
Jak w pijackim ciągu, wiele fragmentów jest niejasnych, poszczególne postaci, anegdoty, sny, fantazje i wspomnienia mieszają się ze sobą, nakładają na siebie, tak że trudno właściwie powiedzieć, co zaszło w jakim porządku (prawdy, fikcji, snu, konfabulacji). Ci sami aktorzy odtwarzają po kilka postaci – Andrzej Grabowski doktora leczącego Jerzego współcześnie w szpitalu i doktora-alkoholika leczącego małego Jurka w dzieciństwie – pijackie anegdotki przypisane najpierw jednej postaci, okazują się tak naprawdę częścią biografii innej itd.
W końcu zostajemy skonfudowani, niepewni, czy to, o widzieliśmy, nie było tylko alkoholowym delirium pisarza czy jego autafektowaną opowieścią o swoim piciu; który z bohaterów istniał naprawdę, a kto był tylko produktem pobudzanej przez procenty wyobraźni.
Pisarz swoje picie na różne sposoby mitologizuje. Mówi o nim podniosłą, pretensjonalną frazą, „pełnymi zdaniami”.
W swoim pijackim rojeniu spotyka ciągle wielkich literackich pijaków, twórców ukształtowanych przez intymną, toksyczną, autodestrukcyjną relację z alkoholem: Jerofiejewa, Bukowskiego, Kafkę. Pojawiają się jako majaczące na dalszym planie postaci, fragmenty ich prozy mówione są z ekranu. Nawet jeśli to pretensjonalne, to jest to tu uzasadnione, mamy przecież do czynienia z delirium literata, tkającym sieć swoich rojeń z literackich aluzji, strzępków wspomnień z intensywnych lektur, literackich ambicji i fascynacji.
Pod mocnym aniołem nie jest jednak kolejnym filmem romantyzującym picie. Nie tworzy mitu pisarza spalającego się we wzniosłej alkoholowej samozatracie, szukającego śmierci w labiryntach krakowskich uliczek, tak jak Edgar Allan Poe szukał jej na bruku Baltimore. Smarzowski wprowadza nas w serce mitotwórczego delirium, by zabrać nas na jego drugą stronę. Jurek na oddziale dla deliryków (poza reżyserem filmowym, którego gra Marcin Dorociński) jest jedynym człowiekiem z kulturowych elit. Na swoich towarzyszy i towarzyszki z oddziału – kierowcę ciężarówki (Jakubik), robotnika z huty (Lech Dyblik), niedoszłego inżyniera (Krzysztof Kiersznowski), nieśmiałą farmaceutkę – patrzy z góry, ustawia się ponad nimi, nie chce przyznać, że jego problem jest z tego samego porządku, co ich. Jego literacka pycha zostaje jednak ukarana – przebijamy się do tego, co w piciu w żaden romantyzm nijak wpisać się nie daje: zasikanych spodni, obsranej pościeli, bezwiednych wymiotów na ulicy, trzęsących się rąk, drgawek, całej paskudnej fizjologii. Trochę jak w legendarnym Korkociągu Marka Piwowskigo, gdzie scenom z obchodów jubileuszu polskiego monopolu spirytusowego towarzyszyły obrazy z oddziału dla chorych na alkoholowy zanik mózgu.
U Smarzowskiego od fantazji o piciu przechodzimy do fizjologicznej rzeczywistości choroby alkoholowej. Wobec której jesteśmy bezsilni – nie zbawia od niej ani wykształcenie, ani talent, ani moralność, ani miłość. Wątek miłości Jerzego i studentki, którą spotkał, leżąc nieprzytomny pod bankomatem (Julia Kijowska), jest jednym z motywów majaczących w delirium, ale miłość (jeśli nie jest tylko pijackim urojeniem) nie ratuje przed zatratą w wódce.
Smarzowski mówił w wywiadach, że chciał nakręcić film o tym, czy można dla kogoś wytrzeźwieć z miłości. W Pod mocnym aniołem widać, że raczej nie można.
Niektóre rzeczy w tym filmie drażnią. Ujęcia z kamer przemysłowych czy z kranu stają się pewną manierą, używane są zbyt często. Niepotrzebny jest wątek Anioła (Adam Woronowicz), osobistego diabełka Jerzego, kuszącego go do picia. Cały ten wątek bez szkody, a nawet z pożytkiem dla filmu można by wyciąć. Ale przy tych wszystkich drobnych wadach jest to naprawdę dobre kino. Przez fantazje i mitologie, jakimi picie obrosło w naszej kulturze, przez konsekwentnie oniryczną narrację, zabiera nas ono ku trzeźwej prawdzie o wyniszczającej relacji z piciem.
Smarzowski ani nie umoralnia, ani nie medykalizuje tej prawdy. Nie przedstawia jej jako moralnej czy fizjologicznej wady bohatera – ale jako kwestię egzystencjalną, na którą nie ma żadnej dobrej odpowiedzi i gotowej recepty.