Trudno doszukać się danych potwierdzających tezę, że prohibicja i realizowanie hasła „świat wolny od narkotyków” przyniosły pozytywne efekty. O głosie byłego prezydenta USA Jimmiego Cartera ws. wojny z narkotykami.
Amerykanie wściekali się strasznie, że niektórzy ludzie z tej części świata uparli się
sprzedawać im narkotyki, których tak bardzo chcą.
Neal Stephenson Cryptonomicon
Trudno przecenić rolę USA w utrzymywaniu globalnego reżimu antynarkotykowego. Polityczna energia i zasoby przeznaczane przez Amerykanów na działania w tym zakresie są zaskakująco duże, jak na taki, zdawałoby się, marginalny temat. Każdy więc pochodzący stamtąd głos sprzeciwu wobec tej polityki liczy się podwójnie. A jeśli jest to były prezydent i noblista Jimmy Carter, wielokrotnie.
Tekst Cartera sprowokował raport Global Comission on Drug Policy – czegoś w rodzaju dyplomatycznego NGOsa, składającego się w większości z „byłych” – prezydentów, premierów i innych VIPów. Raport pokazuje, że wojna z narkotykami zadeklarowana 40 lat temu przez Nixona jest definitywnie przegrana oraz nawołuje do oparcia polityki narkotykowej na faktach popartych nauką i prawach człowieka. Wojna z narkotykami dotychczas wynikała raczej z ideologii (i religii) niż z jakichkolwiek przesłankach pragmatycznych. Trudno doszukać się danych potwierdzających tezę, że prohibicja i realizowanie hasła „świat wolny od narkotyków” przyniosły pozytywne efekty. Mimo wysiłków i wydawanych pieniędzy rośnie zarówno spożycie narkotyków jak i poziom inkarceracji. W USA wręcz dramatycznie – od 1980, gdy było to niespełna 500 tys. więźniów, do 2,3 miliona w 2009. W jednej z podstawowych konwencji ustanawiających międzynarodowy system kontroli narkotyków Jednolitej konwencji o środkach odurzających, narkotyki nazwane są „poważnym złem”. Jest to bodajże jedyna konwencja ONZ, gdzie wobec jej przedmiotu wytoczono takie moralne armaty. Nie ma takiego sformułowania w konwencjach o zakazie tortur, eliminacji wszelkich form rasizmu, przeciwko handlowi ludźmi, zapobieganiu i karaniu zbrodni ludobójstwa (!), zbrodni apartheidu ani w traktatach zapobiegających rozprzestrzenianiu się broni nuklearnej.
Wojna z narkotykami ma zasadniczo dwa fronty: zwalczanie podaży, czyli interwencje w państwach producenckich, oraz duszenie popytu – czyli restrykcyjne prawa kryminalizujące
handel i posiadanie. Pierwszy z tych frontów to dowód wyjątkowej hipokryzji bogatej Północy, która próbuje rozwiązywać własne problemy (spożycie w krajach producenckich, które w przeważającej większości są krajami rozwijającymi się, najczęściej jest dużo niższe niż krajach rozwiniętych) kosztem biednego Południa (jak w motcie tekstu). Działania na drugim froncie to często narzędzia dyskryminacji i kontroli. Jak się okazuje zupełnie nieskuteczne w osiąganiu zasadniczego celu – redukcji i kontroli spożycia narkotyków, przynoszące więcej szkód i kosztów zarówno użytkownikom jak i całemu społeczeństwu niż same narkotyki. Na obu tych frontach przegrywamy z kretesem i konieczne jest przemyślenie strategii rozwiązywania problemów powodowanych przez produkcję i spożycie narkotyków od nowa.
Symptomatyczne jest, że Global Comission on Drug Policy składa się właśnie z „byłych” polityków. Czemu dopiero po opuszczeniu urzędów jawnie wypowiadają się przeciwko wojnie z narkotykami? Mówi się, że narkotyki to „trzecia szyna”, która np. w metrze odpowiada za zasilanie. Dotknięcie jej najczęściej kończy się śmiercią – polityczną w tym przypadku. W tej wojnie niekoniecznie chodzi o narkotyki, bardziej o polityczną kontrolę. I pewnie też pieniądze.
–
Czytaj również: