Teatr

Wokół muzyki, w poprzek mitu

Wojtek Blecharz zaraża muzyką, Piotr Cieplak rozbraja „Pana Tadeusza”.

Teatr można wykorzystać na różne sposoby i zasadniczo jeśli komuś coś w duszy gra, to przy użyciu tego medium nie będzie się musiał specjalnie liczyć z ograniczeniami. Na scenie można na przykład zdekonstruować polskie mity narodowe. Można też skromniej, ale z zapałem – nauczać o muzyce

Wojtkowi Blecharzowi, polskiemu kompozytorowi i oboiście, w duszy oczywiście gra muzyka. Gra mu ona tak dobitnie, na tak wiele sposobów i tak przekonująco, że postanowił podzielić się tym z publicznością TR Warszawa. Z kolei w duszy Piotra Cieplaka panoszy się, jak sądzę, Pan Tadeusz i mocno tam musi zawadzać, bo reżyser aż postanowił go rozbroić. Oba te artystyczne zmagania zapowiadają się obiecująco. Czy dotrzymują obietnicy?

Lekcja muzealna Wojtka Blecharza

Na wstępie wypada pochwalić – bo rzadko można doświadczyć w teatrze czegoś bezpretensjonalnego i zwyczajnie miłego, a spektakl Soundwork Wojtka Blecharza w TR Warszawa niewątpliwie taki jest. Zafascynowana muzyką grupka ludzi chce zarazić swoją pasją wszystkich, którzy zdecydowali się przyjść do teatru. Robi to bez założenia, że aby być w pełni człowiekiem, trzeba umieć odróżnić sonatę od kantaty.

Robi to bez założenia, że aby być w pełni człowiekiem, trzeba umieć odróżnić sonatę od kantaty.

Wszystko, co twórcy chcą powiedzieć, jest wyłożone w prostych słowach i zobrazowane przykładami. W przerwie widzowie mogą się pobawić instrumentami, zachęcani są do zmiany miejsc, żeby zyskać inny punkt widzenia, a po przerwie stają się współtwórcami spektaklu, gremialnie grając na kamieniach, plastikowych butelkach czy kocach termicznych. Duże wrażenie robi kwartet smyczkowy aktorek, które grają na suszarce do prania. Niesamowite dźwięki twórcy wydobywają ze wspomnianych już kamieni, rozmaitego żelastwa i innych przedmiotów, niepowiązanych bezpośrednio z muzyką. Opowiadają o tym, że jest ona dobra i piękna, że oddaje emocje za sprawą praw fizyki. Ronią łzę nad tym, że dźwięki znikają wraz z miejscami i ludźmi. Że coraz rzadziej słyszymy dziś chrobot przekręcanego w zamku klucza czy skrzypienie obieranego jabłka.

Jestem sobie w stanie wyobrazić muzeum muzyki, w którym organizowane są tego rodzaju dydaktyczne, nienachalne, interaktywne spotkania dla dzieci. Z pewnością byłby to doskonały pomysł na zaszczepienie w nich pasji do dźwięków. Pamiętam, że w szkole zajęcia z muzyki były połączeniem nudy płynącej z niezrozumiałego, przytłaczającego materiału teoretycznego ze stresem wynikającym z faktu, że od czasu do czasu trzeba było śpiewać przy całej klasie, co dla wielu osób kończyło się trwałą traumą. Sposób, w jaki do tematu podszedł Wojtek Blecharz, na pewno ma dużo więcej sensu.

Bardzo sympatyczna to była lekcja muzealna, nie jestem tylko pewna, czy akurat przedstawianie jej w teatrze w formie spektaklu to najlepsza decyzja. Wyniosłam z niej trochę terminów muzykologicznych, których wcześniej nie znałam, kilka raczej naiwnych refleksji i niewiele więcej.

Dużo ciekawsza jest sama historia spektaklu: aktorzy nie są profesjonalnymi muzykami, do ostatecznej formy widowiska dochodzili w trakcie wielotygodniowych prób i warsztatów, podczas których m.in. sami produkowali swoje instrumenty, także elektroniczne. Jak możemy przeczytać w materiałach od reżysera, spektakl ma ścisłą konstrukcję, składającą się z szesnastu scen, zawierających odniesienia do jego wcześniejszej twórczości muzycznej. Dla muzycznego laika jest to zasadniczo niezauważalne. Wyłowi to z pewnością wytrawny muzykolog, który jednak nie wyniesie ze spektaklu niczego, o czym by wcześniej nie wiedział. Wszystko to sprawia, że nie jestem pewna, do kogo właściwie Blecharz adresuje swoje przesłanie.

Poloneza trzeba tańczyć

Dekonstrukcja symboliki narodowej i polskich mitów to niełatwe hobby. Jak do tego podejść, żeby nie otrzeć się o banał? Od której strony ugryźć mit, na jaki jego aspekt się porwać? I co właściwie powiedzieć odbiorcy? Że narodowa symbolika nam ciąży, że jest potrzebna, bo zaspokaja potrzeby metafizyczne, że się zestarzała, że nie przystaje do rzeczywistości? Wszystko to z grubsza wiemy i już słyszeliśmy, a jednak od czasu do czasu ktoś próbuje opowiedzieć na ten temat coś nowego. Tym razem Piotr Cieplak porwał się na Pana Tadeusza. Zdekonstruował go w miejscu jak najbardziej adekwatnym, bo na deskach Teatru Narodowego.

W spektaklu Soplicowo – owocilpoS. Suplement z epopei narodowej pozostały strzępy. Zamiast szlachty mamy zbiorowisko, które najbardziej przypomina wtórnie zdziczałą hordę. Jednoczy ją niejasne, wyblakłe wspomnienie, że gdy zabrzmią dźwięki poloneza, trzeba tańczyć.

To już nawet nie jest chocholi taniec, to coś dużo bardziej obłędnego i smutnego.

Poubierani w przypadkowe elementy strojów, które kiedyś coś symbolizowały – zwiewna suknia polskiego dziewczęcia, inteligencki mundurek, przepaska z bandaża na głowie rannego powstańca – chaotycznie dobierają się w pary i poruszają krokiem, który zna każdy, kto zdawał maturę. Ten sposób poruszania się pozostaje z nimi nawet wtedy, kiedy muzyka cichnie, jakby to już nie był taniec, który coś wyraża, a nerwowy tik wrośnięty w trzewia każdego z nich.

Mistrzem ceremonii jest brunatny niedźwiedź w żałosnym, odpustowym kostiumie. To właśnie on trzyma antenę, dzięki której jest w stanie przywołać fragmenty niemego filmu Pan Tadeusz z 1928 roku w reżyserii Ryszarda Ordyńskiego. Widz ma możliwość porównać tamtą naiwność, uśmiechnięte dziewczyny w warkoczach i wiankach, z tym, co pozostało z niej dzisiaj.

Odtwarzane do znudzenia polskie mity, symbolizowane przez sceny z historycznego filmu, najpierw się zużyły, potem kompletnie wytarły, a teraz zdziczały.

Odtwarzane do znudzenia polskie mity, symbolizowane przez sceny z historycznego filmu, najpierw się zużyły, potem kompletnie wytarły, a teraz zdziczały. Niedługo nie będzie się dało już ich rozpoznać, z niczym skojarzyć, stracą swoje znaczenie, pozostaną na poziomie narodowej fizjologii jako zbiorowe, nerwowe tiki na dźwięk poloneza.

Ta narodowa fizjologia jest niestety brzemienna w skutki. Z tyłu sceny twórcy umieścili siatkę, za którą od czasu do czasu pojawiają się mili, ładnie ubrani turyści, którzy robią zdjęcia nieprawdopodobnej hordzie, rozmawiając między sobą np. po niemiecku. Kiedy horda ich zauważa, rzuca się w ich kierunku, szczekając i wyjąc. Nie będzie Niemiec robił zdjęć strzępom naszych narodowych symboli. Zabieg ten aż nadto dosłownie ilustruje smutną tezę, że ponadrozumowa pamięć o domniemanej, dawnej świetności zmusza Polaków do odtwarzania bezsensownych, odartych ze znaczeń rytuałów, utrudniając im zaopatrzenie się w aparaty Canona i zaciekawienie światem, który jest wokół nich. Mówiąc bardziej wprost: jesteśmy takim dziwadłem Europy, dzikim i nieokrzesanym, uwikłanym w samego siebie, i nic nie da się z tym zrobić.

Zupełnie bezsensowne są na przykład wielokrotne próby wskrzeszenia ducha narodowego za pomocą elektryczności, choć skojarzenie go z tworami doktora Frankensteina wydaje się całkiem trafne. Kiedy antena na skutek różnych perturbacji traci użyteczność, dźwięki poloneza można wydobyć prądem. Elektryczność, jak to w Polsce, uzyskiwana jest za pomocą zardzewiałych i rozpadających się drutów. Komizm tego przedsięwzięcia podkręca fakt, że tematem zajmuje się dwóch poczciwych chłopców w mundurkach, którzy symbolizują prawdopodobnie trochę zahukaną, trochę nieporadną, trochę żałosną polską inteligencję. Ostatecznie, o dziwo, osiągają coś w rodzaju sukcesu, ale podejrzewam, że tylko po to, żeby spektakl zwieńczyć ciekawą wizualnie sceną, w której cała horda z zacięciem, pośród błysków dynama, pedałuje na rowerach.

Kilka rzeczy było dla mnie nie do końca zrozumiałych. Przykładowo, postaci wnoszące od czasu do czasu na scenę miski i miednice różnych kalibrów, podmieniające je ze sobą i dumające nad nimi. Co to miało oznaczać? Przelewanie z pustego w próżne? I czemu na czele hordy stała i dowodziła nią Cruella de Mon? 101 dalmatyńczyków jako kontekst dla Pana Tadeusza? Dziwne. Ale w sumie – zabawne.

Soundwork, reż. Wojtek Blecharz, TR Warszawa

Soplicowo – owocilpoS. Suplement, reż. Piotr Cieplak, Teatr Narodowy w Warszawie

**Dziennik Opinii nr 309/2016 (1509)

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Jolanta Nabiałek
Jolanta Nabiałek
Filolożka i kulturoznawczyni
Absolwentka filologii polskiej i kulturoznawstwa na Uniwersytecie Wrocławskim, słuchaczka podyplomowych gender studies w IBL PAN w roku 2017/2018. Publikowała w Internetowym Magazynie Teatralnym „Teatralia” i w Dzienniku Teatralnym. Obecnie zajmuje się promocją w Wydawnictwie Krytyki Politycznej. Prowadzi fanpage „Nie więcej niż pięć linijek”, na którym publikuje mikrorecenzje książek.
Zamknij