Zły spektakl można zrobić w sposób następujący: uderzyć w oczywistość, podać ją z egzaltacją i promować znanym nazwiskiem. Albo zupełnie inaczej: wykorzystać raz sprawdzony sposób, tym razem nietrafnie dobrać do niego tekst i przesadzić ze środkami wyrazu. Oba sposoby są niezawodne.
Dużo trudniej zrobić dobry spektakl, może dlatego, że przepisów brak. Niemniej – i takie się zdarzają. O jednym takim będzie na końcu. Na początku jednak rozprawię się z pierwszymi dwoma.
Przepis nr 1 – „na KOD”
Kiedy usłyszałam, że w Studio będzie grany spektakl o Orianie Fallaci, moje podekscytowanie sięgnęło zenitu. Jestem stęskniona za dobrym, nieprawicowym patosem i w tym przypadku miałam nań spore nadzieje. Patos, owszem, był. Tyle, że niezbyt dobry.
czytaj także
Oriana Fallaci. Chwila, w której umarłam to niemal autorskie dzieło Ewy Błaszczyk. Autorem tekstu jest Remigiusz Grzela, za coś, co na stronie nazwano „koncepcją inscenizacyjną”, odpowiada Zbigniew Brzoza, ale spektakl nie ma nawet reżysera czy reżyserki. Chciałoby się powiedzieć – i to widać.
Może to kwestia tego, że ja już wyrosłam z takich rzeczy, ale w ogóle nie poruszają mnie aktorki wcielające się w postaci wybitnych kobiet i mówiące o nich to, co sami z grubsza wiemy, za główny środek wyrazu mając gest niezwykle szeroki i głos pełen histerii. Dla porządku dodam, że historia opowiadana przez Błaszczyk oscylowała wokół tematów relacji Oriany Fallaci z matką oraz miłością jej życia – Aleksandrosem Panagulisem, założycielem Greckiego Ruchu Oporu przeciwko reżimowi wojskowemu, więzionym i torturowanym, w późniejszych latach – członkiem greckiego parlamentu. Inspiracją dla samego tekstu był List do nienarodzonego dziecka, który Oriana wydała w 1975 roku.
Jeśli się Państwo jeszcze nie domyślają, jaki obraz Fallaci wyłonił się z tej narracji, to ja podpowiem. No więc – niezłomna dziennikarka, ale w głębi duszy uczuciowa aż do bólu. Miłość do Panagulisa była zasadniczą treścią jej życia. Gdzieś pomiędzy jednym do niego westchnieniem, a drugim robiła te całe wywiady. Z jakichś niezrozumiałych powodów uchodziła za bystrą i ciętą, ale w rzeczywistości była egzaltowana i niezbyt dowcipna (przynajmniej taka jest postać grana przez Ewę Błaszczyk). Sceniczna Oriana nie łączy sprzeczności, widzimy ją tylko w tym drugim wydaniu, o tym pierwszym jest nam wspominane, ale dowodów brak.
Kiedy wyobrażam sobie, kto i jak miałby zagrać Fallaci, przychodzi mi do głowy Krystyna Janda, ale tylko w wydaniu z Człowieka z marmuru – oschła, zdeterminowana, niedająca sobą pomiatać. Fallaci ze spektaklu Ewy Błaszczyk mogłaby raczej zostać twarzą KOD-u. Zamachać flagą Polski i Unii Europejskiej oraz zaśpiewać „wyrwij murom zęby krat”. Pasowałoby.
Przepis nr 2 – „na rewię”
Wypada zaznaczyć, że z tego przepisu wychodzą czasami niezłe ciastka. Za przykład niech posłuży spektakl Cezary idzie na wojnę Cezarego Tomaszewskiego. Kto jeszcze nie widział tej muzycznej orgii w Komunie // Warszawa, niech prędko się wybierze, bo naprawdę warto. Jest homopozytywnie, dowcipnie, estetycznie i obrazoburczo. Tomaszewski postanowił powtórzyć ten sukces z innym materiałem. No i, moim zdaniem, nie wyszło.
Tym razem bazą było śpiewno-muzyczne widowisko Leona Schillera, złożone z popularnych na przestrzeni lat, ludycznych piosenek artystów, mieszczan czy żołnierzy. Rzecz w tym, że rozbrajanie bogoojczyźnianego Moniuszki, którego Śpiewnik domowy był treścią Cezarego…, po prostu miało sens. W przypadku najnowszego spektaklu Tomaszewskiego, Kramu z piosenkami, był to zabieg zupełnie bezsensowny. Te piosenki i bez interpretacji reżyserskiej mają swój ładunek frywolności, rewolucyjny smaczek. Jeśli jakoś je łamać i rozbrajać, to raczej szukając w nich ukrytych, gorzkich sensów, a nie – potęgując ich naturalny wydźwięk. Zwłaszcza, że – powiedzmy to sobie wprost – literacko wyszukane, to one nie są. Poza jednym, przejmującym wyjątkiem, czyli piosenką Moja peleryna autorstwa Mieczysława Srokowskiego, to raczej częstochowskie rymy i średniej jakości metafory. Zresztą Moja peleryna w wykonaniu Andrzeja Kłaka, który śpiewająco potrafi się wcielić w stojącego nad grobem gruźlika bez grosza przy duszy, to najlepszy moment spektaklu Tomaszewskiego.
A poza tym, no cóż, mamy rewię. Kto lubi rewie, kto lubi się śmiać z dowcipów z podtekstem, kto lubi, jak wszystko jedno, co, ale śpiewają – ten będzie się dobrze bawił. Ja natomiast miałam tylko jedną refleksję. Wszyscy przygotowujemy się psychicznie na to, że PiS w końcu przejmie stolicę, a wtedy w Powszechnym będą grane tylko farsy i rewie. Może po prostu chcą się wprawić.
Poza przepisami
Gdyby patrzeć tylko przez pryzmat takich spektakli jak Oriana Fallaci czy Kram z piosenkami, to świat nie wydawałby się szczególnie skomplikowanym miejscem. Trochę patosu, trochę sprośności i tak nam mija życie. A jednak niektórzy postrzegają rzeczywistość w nieco bardziej złożony sposób. Takim kimś jest np. René Pollesch, niemiecki reżyser, który wystawił spektakl Kalifornia / Grace Slick w TR Warszawa.
Pisałam jakiś czas temu, że to, o co nam w życiu chodzi, może być po prostu wolną miłością i marihuaną. Pollesch zaczyna tak, jakby podpisywał się pod tą tezą. Troje aktorów – Agnieszka Podsiadlik, Tomasz Tyndyk i Justyna Wasilewska – odziani w srebrne spodnie a’la astronauci palą skręta i toczą filozoficzne rozmowy. Obserwujemy ich – co ważne – niejako z wnętrza. Oddziela nas od nich ściana, na której wyświetlane są obrazy tego, co dzieje się za nią. A dzieją się rzeczy bardzo interesujące. Rozmowa bohatera i bohaterek oscyluje wokół daty, w czasie której odebrano nam zewnętrze. To był 1968 rok, trzech astronautów zrobiło zdjęcie Ziemi z Kosmosu. Mogliśmy na nim zobaczyć siebie – wszystkich ludzi, bez wyjątku. No, może z jednym, a właściwie z trzema. Tych trzech autorów zdjęcia siłą rzeczy na nim nie ma. Postacie ze spektaklu identyfikują się z nimi, dlatego mogą jeszcze mówić o zewnętrzu, bo w ogóle wiedzą, że ono istnieje. Kiedy fakt, że obserwujemy ich tylko za pośrednictwem ekranu staje się irytujący, wychodzą do nas, aby rozegrać histeryczne sceny lub zapętlające się dialogi, po czym znów znikają za ścianą.
Spektakl spotkał się z zarzutami, że jest narcystyczny, manieryczny i, w ogóle, same banały i nic nowego. Pozwolę sobie nie zgodzić się z tymi stwierdzeniami. Pozwolę też sobie wyjść poza używaną z pewnym automatyzmem łatkę „postdramy”, do jakiej przywykliśmy w przypadku teatru Pollescha. Według mnie Kalifornia / Grace Slick, mimo braku tradycyjnej fabuły (też mi nowość we współczesnym teatrze…), ma spójną konstrukcję i jasne, co nie znaczy, że oczywiste, przesłanie. Zwróćmy się ku zewnętrzu.
„Jakie ty masz piękne zewnętrze” – mówią do siebie postaci, na przekór współczesnej fetyszyzacji pięknych ludzkich wnętrz. Z dozą zażenowania przywołują niszowy film Moja kolacja z Andre z 1981 roku, w którym dwóch białych, dobrze sytuowanych mężczyzn w średnim wieku rozmawia o poszukiwaniu siebie na warsztatach parateatralnych Jerzego Grotowskiego (nota bene – to dopiero był teatr postdramatyczny!). I choć aktorki i aktor Pollescha mówią cały czas o świecie, w którym wnętrze liczy się nadmiernie, także za sprawą nowoczesnych technologii z serca Doliny Krzemowej, to jednak tęsknota za zewnętrzem jest tym, z czym wyszłam ze spektaklu.
A co to jest to zewnętrze? To już twórcy i twórczynie pozostawiają naszym domysłom. Według mnie to uznanie i zaakceptowanie, że nasz wewnętrzny świat nie jest jedyny, wyjątkowy ani, zwłaszcza, najważniejszy. I że zamiast odnajdywać wewnętrznego dzikusa, wewnętrzną kobiecość, wewnętrzny spokój, czy co tam jeszcze, powinniśmy raczej poszukać wewnętrznej odpowiedzialności za zewnętrze. Tym zewnętrzem jest np. środowisko naturalne czy osoby wykluczone. Czas najwyższy przestać myśleć o sobie i pomyśleć o nich.
***
Oriana Fallaci. Chwila, w której umarłam, spektakl Ewy Błaszczyk, Studio teatrgaleria
Kram z piosenkami, reż. Cezary Tomaszewski, Teatr Powszechny w Warszawie
Kalifornia / Grace Slick, reż. René Pollesch, TR Warszawa