W „Szczurach” Mai Kleczewskiej nie ma happy endu.
Chciałoby się wierzyć, że inteligentni, młodzi, wykształceni ludzie z dużych miast są wolni od uprzedzeń. Z kagankiem oświaty w ręku przemierzają trasę pomiędzy otwieranymi elektroniczną kartą drzwiami korporacji a bramami strzeżonych osiedli, gdzie mieszkają. Po drodze zahaczają o teatr, filharmonię oraz organizację pozarządową, w której po godzinach udzielają pomocy słabszym od siebie. Podczas spotkań z przyjaciółmi dyskutują o współczesnej filozofii, odnawialnych źródłach energii i metodach walki z ubóstwem.
Tymczasem inteligentni, młodzi, wykształceni ludzie z dużych miast są jednym wielkim konglomeratem uprzedzeń, kompleksów, pogardy, lęków, pustki i banału. Bywają artystami albo pracownikami korporacji, nie różniąc się wiele między sobą poziomem wrażliwości (nikłym), aktywnością na rzecz naprawy świata (zerową) i refleksjami na temat rzeczywistości (miałkimi). W swoich wymuskanych mieszkaniach na strzeżonych osiedlach prowadzą puste rozmowy o niczym i krzywdzą słabszych, a także siebie nawzajem. Tak przynajmniej wynika ze spektaklu Szczury Mai Kleczewskiej.
Ukrainka w panterce
Maja Kleczewska zainspirowała się dramatem Szczury Gerharta Hauptmanna, przenosząc jego realia z Niemiec na początku XX wieku do współczesnej Warszawy. Już w ciągu pierwszych minut spektaklu trafiamy w epicentrum bolesnego dramatu. Oto Hania, młoda, bogata Polka, składa propozycję nie do odrzucenia ukraińskiej sprzątaczce Polinie. Chce od niej odkupić dziecko. Polina jest w ósmym miesiącu ciąży, ojciec dziecka ją porzucił, brat zginął w wypadku motocyklowym, a na Ukrainie zostawiła chorą matkę, której musi wysyłać pieniądze. Tymczasem Hania od pięciu lat opłakuje śmierć swojego synka Adasia. Dzieckiem Ukrainki chce zapełnić wewnętrzną pustkę. W targach z Poliną wspiera ją cyniczny, bezwzględny brat Bruno. Pogarda i pobłażliwość, przemieszane z sadystyczną, seksualną fascynacją „dziką” kobietą ze wschodu, są tutaj jawne i wyrażone wprost.
To, co przypuszczalnie myślą sobie bogaci ludzie, zatrudniający ukraińską sprzątaczkę, tutaj zostaje wypowiedziane. Właśnie dlatego scena ta może być niezbyt przyjemna dla widza, jeśli zobaczy w niej siebie.
Pojawiający się motyw upodobania Ukrainek do panterkowych deseni to częsty temat rozmów o kulturowych uwarunkowaniach tzw. gustu i smaku. Kleczewska bezlitośnie pokazuje, co stoi za tymi dywagacjami – absolutnie nieuzasadnione poczucie wyższości, z którym zupełnie nie jest nam do twarzy.
Żałosne elity
Trudno nie czuć obrzydzenia, zwłaszcza, że reżyserka dokłada wszelkich starań, by je wywołać, wplatając w spektakl jaskrawe odniesienia do popkultury, które obrazują kondycję emocjonalną i intelektualną polskich elit. Ale można też współczuć tym ludziom, którzy nawet nie mają odpowiednich narzędzi, aby przeżyć żałobę, a potem powoli się odbudować. Jedyny dostępny im środek na oswojenie śmierci to umieszczenie na YouTube wspominkowego materiału filmowego ze zdjęciami zmarłego dziecka i banalnymi cytatami. Przeżywanie bliskości musi się u nich łączyć z perwersją i pogardą. Jedyny pomysł, jaki mają, aby zacząć nowe życie, to kupić sobie nowe dziecko i zaprosić przyjaciół, którzy niestosowność sytuacji będą próbowali zatuszować górą kosztownych prezentów. Nie potrafią nie być cyniczni, egoistyczni i interesowni, celebracja samych siebie staje się dla nich sposobem na życie, a przemoc – metodą rozwiązywania problemów.
Żebrowski jak Paulo Coelho
Wykreowane w pierwszej części spektaklu napięcie będzie stanowić dominantę przez cały czas jego trwania. Trudno nie czuć niechęci wobec przedstawionych w nim polskich tzw. elit – nie mających zupełnie nic do powiedzenia, co najwyżej wchodzących ze sobą w jałowe spory, które nikogo nie obchodzą.
Główna oś fabularna spektaklu bywa przerywana przez mikroetiudy zlepione z autentycznych wypowiedzi polskich twórców teatralnych. Zdumiewa ich oderwanie od rzeczywistości i skłonność do kiszenia się we własnym sosie.
Prawią banały, stawiając się w roli karykaturalnych mędrców, których od Paulo Coelho dzieli już bardzo niewiele. Obrywa się Janowi Englertowi, obrywa się Michałowi Żebrowskiemu, ale też młodym, jeszcze anonimowym aktorom, dla których rola w teatrze i rola w spocie reklamowym stanowią mniej więcej to samo.
Okładanie jednorożca
Spektakl Kleczewskiej ma jednak, moim zdaniem, swoje niedociągnięcia. Chyba zbytnio zafascynowała ją dyskusja metateatralna, nic zresztą dziwnego, skoro była w niej obiektem zajadłej krytyki. Być może zapomniała, że nie każdy widz oczekuje, aby z teatru wynieść wiedzę, kto komu i kiedy, a także na łamach jakiego czasopisma, napluł w twarz. Próbując, jak sądzę, spojrzeć na to z dystansu, dała się w rzeczywistości ponieść tej fali, co przede wszystkim osłabiło czytelność spektaklu. Końcowa scena – spektakularna piana, w której taplają się wszyscy i wszystko – bardzo szybko zaczyna nużyć. Chyba, że o to właśnie chodziło, aby znużyć widza tak, jak znużona sama sobą jest polska klasa średnia. Być może refleksję tę można by uzyskać dzięki innym środkom.
Na przykład takim jak w scenie okładania kijem białego jednorożca, który na końcu pluje cukierkami, niczym zabawka z latynowskiej piniaty. Oto przepis, jak jednym znakiem teatralnym opisać libertynizm, sadyzm i kres niewinności.
Jest też w tym spektaklu coś na kształt delikatnej groźby – pogardzana i upokarzana Ukrainka w pewnym momencie przechodzi metamorfozę i na skutek sadomasochistycznych zabaw ze swoim oprawcą, zostaje półnaga, aby już za chwilę przeobrazić się w bojowniczkę Femenu. Czyżby nawiedził ją duch Jakuba Szeli? Jeśli tak, to drżyjcie, polskie elity. Choć biorąc pod uwagę fakt, że już za chwilę wszyscy razem taplają się w pianie, będąc tak samo obrzydliwi i tak samo bezsensowni, groźba ta traci swą moc.
Patrząc szerzej – to ludzka kondycja, która od wieków tapla się w sosie (albo pianie) własnego człowieczeństwa, nie do końca wiedząc, co z nim zrobić. Bo może człowieczeństwo to wcale nie altruizm i samoświadomość, a raczej skłonność do pogardy i okrucieństwa, połączone z lękiem przed śmiercią, której jesteśmy świadomi jak żaden inny gatunek. Jak żaden inny gatunek chcielibyśmy, żeby to wszystko miało sens, a niestety, nie ma. Taki wniosek z pewnością pocieszy polskie elity, a może nawet pozwoli im spać spokojnie. Wszyscy jedziemy na tym samym wózku.
Szczury, reż. Maja Kleczewska, Teatr Powszechny w Warszawie
***
Jolanta Nabiałek – absolwentka filologii polskiej i kulturoznawstwo na Uniwersytecie Wrocławskim. Przez lata związana była z Internetowym Magazynem Teatralnym „Teatralia”. Współpracowała z wrocławską Fundacją Centrala 71, organizując comiesięczne spotkania z dramatem czytanym. Jej najnowszy projekt to fanpage „Nie więcej niż pięć linijek”, na którym publikuje mikrorecenzje książek.
**Dziennik Opinii nr 120/2016 (1270)